WITOLD JAKÓBCZYK

Kronika Stoł. M. Poznania: czasopismo poświęcone sprawom kulturalnym stołecznego miasta Poznania: organ Tow. Miłośników Stoł. Miasta Poznania 1946 grudzień R.19 Nr3/4

Czas czytania: ok. 26 min.

Pani Marii Janeczek poświęcam Marcinkowski (Próba charakterystyki)

Syn ludu poznańskiego przeżył dzieciństwo w erze tak bogatej dla Poznania w zmienne nastroje i emocje patriotyczne, jak nigdy przedtem i potem. Zapewne po ojcu odziedziczył niespokojnego ducha, a po matce oszczędność i skromność życia codziennego. W owym drewnianym domku na przedmieściu św. Wojciecha nie było prawdopodobnie nigdy wielkiej biedy. Może przykład ojca, bankruta na dzierżawie ziemskiej, ostrzegał przed brakiem kalkulacji, a przykład matki stawiał wzory cnót drobnomieszczańskich. Miał brata i trzy siostry.

Ten chłopak o żywym temperamencie, nazwanym raz nawet "krwisto-cholerycznym", był jednak bardzo opanowany i ten nawyk panowania nad sobą rozwinął później jako system. Był uczniem tzw. wzorowym. Przeszedł szkołę polską, z nauczycielami Polakami. Atmosfera była w niej patriotyczna. Duch nauczania klasycznorealistyczny. Koledzy - przeważnie synowie szlacheccy, częściowo . , mleszczanscy. U niwersytet berliński był środowiskiem liberalno- kosmopolitycznym. Polacy z wszystkich zaborów nie unikali współżycia z "burschenschaftami". Ale wnet opamiętali się. Tajne organizacje krzewiły dążenia niepodległościowe i pielęgnowały przyjaźń w duchu filomackim i filareckim. Panowfał nad ich duszami ideał poświęcenia za Ojczyznę. Były i wpływy masońskie. Wcześnie zetknął się Karol z więzieniem pruskim za ową tajną "Polonię". Przeżył załamanie się. Okazywał upór.

Wcześnie - sam później przyznawał, że zbyt wcześnie - ukończył studia lekarskie i wrócił do rodzinnego Poznania. Miasto było wówczas niewielkie. Polacy, Żydzi i Niemcy żyli obok siebie bezir polskie z rządami pruskimi. W mieście było dużo biedoty, a mało lekarzy. , Swieżo upieczony "doktór medycyny i chirurgii" (akuszer) zamieszkał na Starym Rynku (1823-30 r.), w nieistniejącym dziś domu z apteką "Pod Lwem". Właścicielem jej był Kolski, u którego dr Karol zajmował na pierwszym piętrze dwa duże, długie i ponure pokoje, urządzone ze spartańską prostotą, bez łóżek, foteli itd. Sypiał podobno na jakimś drewnianym tapczanie - skrzyni, jak później inny dziwak i filantrop, Władysław Zamoyski z Kórnika, sypiający na stole. Gospodarką młodego lekarza, często posępnego i szorstkiego, nieraz wybuchającego choleryka, zajmował się służący. Doktór Karol miał ruchy porywcze. Typ rasowy zdaje SIę północno-zachodni. Był wzrostu średniego, budowy szczupłej ale silnej; szatyn (helI-braun) o wielkich niebieskich oczach, wyniosłym i szerokim czole, o pięknych łukach brwi, pociągłej twarzy z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, o długim, lekko zakrzywionym nosie i mocnym, wystającym podbródku, o małych ustach z lekkim ironicznym grymasem. Spojrzenie miał raczej mocne i badawczo spokojne, niż marzycielskie. Nosił się skromnie. Chodził zwykle szybko, lekko pochylony, często zamyślony. Podobno zatrzymywał się przy grupkach dzieci na Starym Rynku, obdarowywał je, a ulubieńców posyłał z listami lub pozwalał im przytrzymywać wierzchowca. Bo pasjonował się jazdą konną. Była mu przede wszystkim środkiem zawodowej lokomocji w częstych wypadkach lekarskich na wieś. Rozładowywała pragnienie ruchu, swobody, niezależności, szybkich zmian tego niespokojnego ducha, tkwiącego w ciele od młodości trawionym gorączką suchotniczą. Był młody, przystojny, owiany urokiem więzienia za spiski, podziwiany za niezwykłe poświęcenie dla cierpiących. Czyż nie mógł stać się przedmiotem westchnień? Podobno w owych latach ozwała się w nim krew. Ale kto rozpętał tę burzę namiętności? Czy piękna i majestatyczna - jak J unona - pani Kolska, czy inna, nie znana ? Legenda, uwieczniona w sztuce M. Manna "Sztuka i miłość" (1849) przypisuje mu miłość do Emilii Sczanieckiej. Ta niezwykle urocza szlachcianka, a silna i niezależna indywidualność, choć otoczona rojem wielbicieli, nikogo nie wyróżniła, prócz doktora Karola. Ale opór jej rodziny pozostali bezżenni, choć tak pokrewni duchem. Cechowało ich wprost całkowite oddanie się w służbę bliźnim i sprawie narodowej. Za młodu entuzjazmowali się jednakowo tą sprawą. W 1831 r.

55 Warszawy pisał Karol do Stablewskiego: "Twoje dzieci ściskam, które będą szczęśliwsze jak my..." Ona pisała do siostry: "ta myśl powinna Cię cieszyć, że Twoje dzieci będą szczęśliwsze, bo będą wolne!" A w kilkanaście lat później, w ciężkich chwilach pisała do przyjaciółki: "Tak'mi duszno wśród ludzi, że wzdycham do grobu... Ale wiem, że się nie godzi, trzeba żyć i działać". On zaś wśród bolesnych doświadczeń na początku 1846 r., gdy pp śmierci Raczyńskiego sekretarz tegoż wyraził się, że sztuką było samobójstwo hrabiego - odpowiedział, że większą sztuką jest żyć i wytrwać do końca w walce z przeciwnościami. Jakże podobny był testament i pogrzeb tych dwu pięknych dusz, oddanych bez reszty pełnieniu p o w i n n o ś c i - jak on to określał. Wszelako w owych młodzieńczych latach, w epoce przyjaźni męskich, on także znalazł ukojenie w najserdeczniejszej przyjaźni z doktorem Schneiderem, równie całkowicie oddanym służbie cierpiącym. Ale nieszczęścia chadzają seriami - więc stracił i tę pokrewną duszę. Odczuł to bardzo boleśnie. Wnet przecież żądza służby Ojczyźnie znalazła ujście w walce w 1831 r. Był ułanem, lekarzem, adiutantem, szarżował na czele szwadronu, ale kule się go nie imały. Przeżył głęboko i dotkliwie upadek powstania, a zwłaszcza kapitulację Warszawy 8. IX. 1831 r. Ale znów okoliczności zewnętrzne pochłonęły go i nie zostawiły czasu na refleksje. Rzucił się w wir walki z cholerą, szalejącą w Kłajpedzie. A potem - emigracja w celu rozszerzenia swej wiedzy lekarskiej, " w c e l u w y k s z t a ł c e n i a s i ę n a t y m u ż y t e c z n i e j s z e g o c z ł o n k a s p o ł e c z n ość i". Tam obserwuje nowy, ciekawy świat, jego strukturę i instytucje. Wnet zorientował się w polityce gabinetów'zachodnich. Doszedł do wniosku, że "...zwyczajne formalności] tłumaczenia traktatów... między monarchami nic nie znaczą, a ludów nie zobowiązuj ą." Stwierdzał, że mocarstwa zachodnie będą wojowały z caratem tylko wtedy, gdy będą miały w tym interes, ale nie dla wyzwolenia Polski. Bolał nad losem uciemiężonej przez Mikołaja I Polski, opuszczonej przez Zachód. dla nas próba posłuży przy podanej okazji do tym chlubniejszego odrodzenia, bo jeżeli naród godzien swojej wolności, tyrania właśnie jedyny ś r o dek d o s k o n c e n t r o w a n i a j e g o e n e r g 11 . Z ł o t o czyści się przez ogie ń." Tęsknił za krajem. Twierdził, że "nie podobna się wyrzec udziału od losu ojczystej z a g r o d y . " Starał się o formalne pozwolenie powrotu do kraju i wrócił wreszcie w 1835 f, odsiedziawszy znów więzienie, jako podejrzany o współudział w spiskach niepodległościowych. Nie był jednak organizacyjnie związany z żadnym ugrupowaniem emigracyjnym. Raziła go zarówno naiwność polityczna i radykalizm demokratów emigracyjnych, jak zapewne i konserwatyzm obozu Czartoryskiego. Ale zapewne odpowiadała mu realna myśl polityczna Mochnackiego z 1834 r., jak i plan Czartoryskiego budowania i kojarzenia wszelkich sił narodowych do walki w właściwym momenCIe. - Przecież po powrocie zaczął od służby cierpiącym. Ale musiał , odsiedzieć twierdzę w Swidnicy za udział w 1831 r. Wtedy właśnie niemożność spieszenia z pomocą w zwalczaniu cholery była mu najdotkliwszą udręką. "Ta myśl roztrąca cały mój stoicyzm 1 od razu stopiła lodowatą spokojność, którą mą gorącą duszę jak tarczą żółwia okryć usiłowałem. Wiedzieć, że mógłbym gdzieindziej być użytecznym i w czasie nadchodzącej burzy niszczyć nieczynnością chęć służenia swym rodakom, to jest kara, którą mi tylko piekło wymyślić mogło... W czasie takiej walki, jak jest cholera, doktór jak żołnierz na swoim posterunku być powinien..." Za słowami szły czyny. Gdy go Magistrat powołał, rzucił się do walki z epidemią wespół z kolegami i z najwyższym wysiłkiem opanowano ją. By już nie wracał do twierdzy, Magistrat złożył petycję do króla o darowanie mu reszty kary. Pisano w niej: "Co tutaj zdziałał, z jakim bezinteresownym poświęceniem oddawał się leczeniu biednych zwłaszcza, na jakie niebezpieczeństwo narażał swe zdrowie, gdy w najściślejszym tego słowa znaczeniu musiał sobie nawet spoczynku nocnego... odmawiać, aby zadość uczynić wołaniom o pomoc, które ze wszystkich stron do niego dochodziły, to wszystko mogą poświadczyć tysiące, które miały szczęście doznać kowski oczekiwaniom swych współobywateli najzupełniej odpowiedział, tak jak dawniej zwykł to czynić..." Bo przedtem i potem dom jego był jakby prywatną polikliniką. U jego boku praktykowali , i pomagali mu młodsi koledzy. Swiadectwo Magistratu stwierdzało nie tylko jego umiejętności lekarskie, ale też zalety serca: "...cechuje go najszlachetniejsza bezinteresowność, nie zważa czy go wołają do biedaka w najnędzniejszej chacie, czy też do pałacu bogacza W godzinach porannych od 5-8 godziny i po południu od 1--4 godz.

może każdy ubogi przyjść do niego. Toteż naprawdę w godzinach tych cisną się zawsze niezliczone tłumy ubogich do jego mieszkania po radę. A on nie ogranicza się tylko do udzielenia rad, lecz daje ubogiemu pieniądze, by mógł sobie kupić lekarstwa, i nie dosyć na tym, nawet na kupienie żywności ofiarowuje datki. Nie można zaprzeczyć, że zarobek jego... jest niemały, a mimo to nie ma majątku i jest... uboższym od wszystkich swych kolegów... to niebywałe bezinteresowne oddanie się zjednało mu ogólne uwielbienie, zwłaszcza wśród tutejszych ubogich mieszkańców..." Ciągle przecież wędrował bądź konno, bądź bryczką na prowincję.

Nieraz było to kilkadziesiąt kilometrów, a takich wypadów kilkanaście w ciągu miesiąca. Oddziaływał nie tylko umiejętnością lekarską, trafnością diagnozy, szczęśliwą ręką. N ade wszystko zaufaniem, jakie potrafił pozyskać. Kolega jego, dr Gąsiorowski wspominał później: "Miał on w sobie coś wrodzonego... przez co taki wpływ wywierał na chorych, iż skoro go tylko zoczyli, już czuli ulgę w swych cierpieniach... miał w sobie coś wrodzonego, coś wielkiego... Przy łóżku chorego nie starał się on przypodobać otaczającym osobom, lecz był całkiem zajęty cierpieniem bliźniego, myślał głęboko, jak mu ulgę sprawić..." Był bardzo "dzielny w zawodzie". A swej wiedzy lekarskiej nie chował zazdrośnie pod korcem, lecz zaprawiał młodszych kolegów w swej prywatnej jakby poliklinice. Przewinęło się przez nią około 10 lekarzy, których instruował, doradzał miejsca osiedlenia się, rodzaj specjalizacji, polecał swym znajomym, doradzał w sprawach życiowych itd. Miał uprzedzenie na punkcie małżeństwa młodych, choć już samodzielnych ludzi. Odradzał np. Antoniemu Krzyżanowskiemu mariażu z własną siostrzenicą, argumentując: "ożeniwszy się, będziesz dla ogółu stracony." Mateckiemu też odradzał wcześniejszy ożenek, choć pochwalał jego projekt małżeństwa opartego na miłości wzajemnej. Matecki i Gąsiorowski dedykowali mvi swe prace naukowe. J ak był troskliwy o pacjentów, świadczą korespondencje w ich sprawach, nawet w czasie jego wyjazdu na kurację. - Cenił sobie ogromnie przyjaźń bliskich mu istot i nieraz dawał temu mocny wyraz. Sam zaś potrafił być zarówno serdecznym i tkliwym bratem, wujem, stryjem, jak subtelnym i drobiazgowym doradcą swych przyjaciół, o czym świadczy korespondencja jego z siostrą, ze Sczanieckimi, z Chłapowskim, z Gąsiorowskim, Mańkowską. Zajmował się troskliwie i starannie wychowaniem swych dwóch bratanków i jednego siostrzeńca, a dopomagał wielu innym. W natłoku mnóstwa spraw, interesów, wyjazdów, konferencyj, rozrachunków i korespondencyj, potrafił często zająć się jeszcze jakimś opuszczonym chłopakiem. Pisał np. do Łukaszewicza w sprawie pracy w Bibliotece Raczyńskich dla pewnego młodzieńca: "z r o b i s z dobry uczynek dla młodego chłopca, którego los zaczął prześladować, a którego trzeba się starać wydobyć na użytecznego człowieka." To znów kiedy indziej prosił Szułdzynskiego o znalezienie miejsca nauki rzemiosła dla sieroty: "Chciej się tym interesem zająć i pocieszyć biednego sierotę." Ileż to starań i wysiłku własnego włożył w zorganizowanie pomocy finansowej dla Trentowskiego i w publikację jego niektórych dzieł, a może i reklamę przed niefortunnym wykładem naszego filozofa w Bazarze 15 lipca 1843 r. - Wszystko to było" p o c z c i w e ż y c i e", które stanowiło jego szczęście. To był ów węższy, niejako rodzinny, prywatny ideał. Wyznał przecież drogiej siostrze Weronice: "w p r z e k o n a n i u, że c a ł e życie żyłem poczciwie, mam niewyczerpane skarby szczęścia..." A dalej: "...ręczę Ci wszystkim, co mam świętego, żadna przykrość (osobista) nie potrafiła mi jeszcze nigdy naruszyć mojej wewnętrznej spokojno ś c i, która moje osobiste szczęście stanowi, a której b y m z a w s z y s t k i e s kar b y ś w i a t a n i e o d d a ł ." T ak pisał z Paryża, nie przewidując że los przyniesie dopiero coraz głębsze wstrząsy wewnętrzne, naruszające ów filozoficzny spokój, do którego dążył. Kiedy został skazany na twierdzę za udział w powstaniu 1831 r., lokalne władze sugerowały mu, by prosił króla o łaskę. Zapewne magistrat i może lekarze argumentowali mu względami na to, upokorzyć. Przeżywał ciężką walkę wewnętrzną. Poczucie godności zwyciężyło. Ten pozornie zimny i niewzruszony człowiek wywnętrzył się w liście do Klementyny z Tańskich Hoffmanowej: "...W s z y s t k i e w e w n ę t r z n e u c z u c i a b r z e m i e n i e m p r acy... d o m i l c z e n i a p r z y g n i o t ł e m . Z i m n y na w s z y s t k o co się naokół mnie dzieje, przecież tym samym - co zawsze byłem, zostanę, póki się własnym żarem nie spalę... Oskarżają mnie o upór, który nad dobro mych chorych przekładam. Może by mnie z kary z w o l n i o n o, g d y b y m s i ę z g ł o s i ł p o ł a s k ę . Al e s i ę n a to trzeba przyznać do winy, a tym samym miłe dla duszy zniszczyć przekonanie. Nie, każdy się dla dobra drugich poświęcić powinien, ale coś przecie musi mieć dla siebie, to jest szacunek dla zasad, podług których ma postępować..." 1 postępował w myśl tych zasad, które głosił. Co więcej, był ascetą. Jakże mocno zakorzenione było w nim dążenie do mocy, objawione w całkowitej autarchii moralnej. Wyznał w testamencie: "C ałe me życie naj. wyższe me szczęście zakładałem na zupełnej niezawisłości od świata..." To samo wyznanie znajdziemy w jednym z ostatnich listów do Macieja Mielzynskiego. I dlatego tak dotkliwa była dlań bezradność i bezsiła w śmiertelnej chorobie. A szorstkość i pozorną oschłość zewnętrzną wyjaśniał dążeniem do podkreślenia "n a j z u p e ł ni e j s z e j n i e z a w i s łoś c i " . Było w tym zapewne wiele dumy i ambicji osobistej, spotęgowanej poczuciem własnej wartości. Ale przecież nie był filozofem - pięknoduchem, kontemplującym w izolacji od świata swoją niezależność duchową. Był wysoce uspołecznionym ekstrawertykiem o etyce ugruntowanej na nauce Chrystusa. Całkowite poświęcenie dla bliźnich, to jego ideał. Sformułował go w słynnym liście do uczestników obiadu składkowego na jego cześć, odbytego w Bazarze 30 stycznia 1842 r.: "Boże daj, bym zupełnie potrafił zapomnieć o sobie: bym wyrzeczeniem się samego siebie doszedł do owej doskonałości, jakiej Zbawiciel świata po zwolennikach swojej naukiwymagał. Boże daj, by mi chęć pełnienia moich powinności n i g d y n i e z a s t y g ł a, a b y m d o koń c a m e g o ż y c i a wy - trwał gorliwie w miłości bliźniego: by mi ciągle d u s z y, ż e m n i e z s z e d ł tz t o r u p r a w e g o c z l o w i e k a " Do przyjaciół pisał: ".. .nauczyłbym dzieci Wasze żyć podług zasady Chrystusa: kochaj bliźniego, jak samego siebi e." A źródło swej niezwykłej aktywności życiowej widział pokornie w danym mu od Boga poczuciu pełnienia powinności. Ten niezależny i buntowniczy duch ukorzył się raz tylko przed Stwórcą. "Tego żądła, tej niespokojności, którą Pan Bóg wlał v\ duszę moją, (boć ja sobie nic nie dałe m), wszystko, co we im nie było, są Jego ,dary przez ,'w'ychowanjie ludzkości na poszczególny jej pożytek skierowane, inaczej poskromić nie mogłem - jak ciągle zajmując się pracą. Mnie jeść i spać, choćbym był najbardziej zmęczony, nie prędzej smakowało, ażem całodzienną pracę ukończył. Prawda, że nieraz Bóg wiele po mnie wymagał; nigdym się na to nie oburzał, zawsze równie ochoczy byłem, gdy chodziło o to, aby drugiemu dopomó c..." , Swiadczą o tym prośby magistratu do króla o jego ułaskawienie, relacje przyjaciół i wielbicieli, wreszcie udział 20-tysiccznego tłumu na jego pogrzebie. Pod tym wrażeniem pisała p. Apolonia Mott y do syna: "ani jestem w stanie opisać Ci, co za powszechna żałoba po nim, a takiego pogrzebu to jeszcze w Poznaniu nie widzieli, można mówić, że kto jeno żył, to się niejako czuł zniewolonym towarzyszyć na ten pusty cmentarz Marciński... co to za śliczna rzecz tak się ludzkości poświęcić; niejeden książę jak umrze, to może parę dni o nim pogadają, ale ten będzie żył na wieki, to jest poty, póki aby jeden Polak egzystować będzie..." Tak intuicja kobieca wyczuła pierwszy jego tytuł do pozostania we wdzięcznej pamięci mas ludu poznańskiego. - Lud nie wiedział, że zmarły był niechętny ceremoniom kościelnym, że "do kościoła rzadko chodził... i przed śmiercią odmówił przyjęcia sekramentów", jak informował dyrektor policji Minutoli. (Jedyna to relacja w tej mierze, opublikowana przez Zielewicza, autora biografii Marcinkowskiego w tonie apologetycznym. Może wielbiciele zniszczyli inne dokumenty). Przypuszczam, że Marcinkowski do końca życia wadził się z Bogiem, czego mu zapewne niższe duchowieństwo nie chciało wybaczyć i odmawiało chrześcijańskiego łuskiego o konieczności pogrzebu kościelnego dla tego niedoścignionego wówczas Samarytanina. Konsystorz rozesłał do duchowieństwa wezwanie do wzięcia udziału. W uzasadnieniu pisano: ".. .Zupełne chrześcijańskie poświęcenie się dla ludzkości, jakie jednało temu rzadkiemu mężowi powszechny za życia szacunek, zasługuje zaiste na tę ostatnią religijną przysługę po jego niestety zawczesnej śmierci..." Wspomniany Minutoli pisał w raporcie do ministerstwa: "Dr Marcinkowski nie żyje. Choć rząd uwolnił się od wpływowego przeciwnika, to jednak sprawiedliwość zmusza nas do uszanowania i do należytego uznania nawet w przeciwniku szlachetności, prawości i dobroczynności. .." Wielbiciel i przyjaciel "Marcina", dr Matecki, nazwał go na wieść o śmierci "... Chrystusem naszego czasu..." W T gazecie wrocławskiej pisano: "...Wenn es den Sternlichen zum Heiligen macht, nur fur Andere zu leben und zu dulden, so verdiente Marcinkowski diese Anbetung im vollsten Masse ..." Ale ten najwyższy altruizm, czyniący zeń niby prawzór dra Judyma lub brata Alberta, dający podstawy do wyniesienia i jego na ołtarze, to jeszcze nie jedyny cały jego tytuł do pozostania w historii narodu wśród najlepszych jego synów i sług. Już współczesny mu pamflet polityczny stwierdzał, że prawie każde miasto na Zachodzie ma poświęcającego się lekarza-samarytanina, "ale Marcinkowski jest ponadto dyktatorem całej krainy, co się chyba innym lekarzom nie przytrafiło..." Julia Wojkowska na wstępie ostrego ataku na Marcinkowskiego stwierdziła, że: " .. . Ktokolwiek najmniej obeznany jest stosunkami Księstwa, wie, że sprężyną dającą tu impuls wszelkiemu działaniu jest Marcinkowski..." Jego inicjatywa organizatorska w takich instytucjach i stowarzyszeniach jak Bazar w Poznaniu, Towarzystwo Pomocy Naukowej dla młodzieży, Towarzystwo opieki nad ubogimi, próba założenia sceny narodowej, wreszcie działalność w radzie miejskiej Poznania, są to sprawy i zasługi dostatecznie znane. Należy jednak przypomnieć jego wytyczne ideowe i poglądy na cele i metody owych "prac organicznych". Najzwięźlej i najmocniej sformułował swą ideologię we wspomnianym już liście w 1842 r.: "...Boże daj, aby pomiędzy nami na silnej podstawie miłości bliźnie go wzrosło w błogi dla ludzkości o w o c pł o d n e d r z e w o ró w n o ś c i b r a t n i ej. B ó g nas stworzył bez różnicy: jednostajnym wszyst bieństwa swego to jest godność człowieka. Bracia! tę godność w sobie wywołać, tę godność uszlachetnić oto droga, na której do osiągnięcia ulepszeń dążyć powinniśmy. Oświata i praca, użyteczne towarzystwu ludzkiemu, oto są śródki do utorowania potrzebnego gościńca. Zachęcajmy siebie wzajemnie, działajmy na drugich, na młodszych, na mniej szczęśliwych od nas Braci, ażeby przyszłe pokolenie do szczęśliwej przyszłości usposobić, ażeby w nich ugruntować tę godność człowieczeństwa, bez której wszystkie zabiegi zginą, jak płonne marzenia." A na pierwszym walnym zgromadzeniu Towarzystwa Pomocy N aukowej w dniu 2 lipca 1844 r. jeszcze raz sformułował swe dążenia i poglądy wychowawcze. Społeczeństwo dąży do doskonalenia życia, do u l e p s z e ń . Pragnie ono uczynić swych członków w o l n y m i n a d u s z y r a z e m i c i e l e . Pierwszą wolność zapewnia oświata, drugą - praca. Oświata wywołuje w człowieku poczucie godności czyli samodzielność duchową. To podstawa równości socjalnej. Praca zaś daje m a t e r i a l n ą p o d s t a w ę j e g o n i e z a w i s łoś c i. T o są zadania wychowania przyszłych pokoleń przez Towarzystwo Pomocy Naukowej. Tak się godzi harmonijnie - szczęście jednostek i siła narodu. "Wszakże to jest najpewniejszy sposób, aby rozwiązać zadania społeczeństwa: zrobić ludzi wolnymi na duszy razem i ciele; - to jedynie droga zbliżenia pożądanej dla wszystkich równości socjalnej i wyniesienia człow i e k a d o w y Ż s z e j p o t ę g i o b y wat e l a w n a r o d z i e" . J akż e mocno podkreślał szacunek dla wszelkiej pracy: "s a m a w s o b i e nie jest żadna, ani mniej, ani więcej znacząca; sama w sobie nadaje ona równy wszystkim szacunek w o b l i c z u p r a w s o c j a 1 n y c h." Nie ma tam mowy o żadnym stanie średnim. To tylko - jego współpracownicy i propagatorzy dążeń owej grupy "organiczników" tak określali swe dążenia. Cegielski pierwszy z biografów prostował przypisywanie Marcinkowskiemu tworzenia jakiegoś stanu średniego, "który by jako klin ćwiartował i rozbijał całość społeczną." N aszemu lekarzowi polskiej społeczności chodziło o "wzmocnienie i sce i silnego. Brał on społeczność naszą tak, jaką była, bez uprzedzeń i bez utopistycznych teoryj i wszystkie jej żywioły i składy uważał za równouprawnione i za równo pożyteczne... do budowy tej używał wszystkich bez wyjątku i różnicy..." (Cegielski). Pamiętając przykład cywilizowanych społeczeństw zachodnich, pragnął i polskim masom zaszczepić owe tzw. cnoty mieszczańskie XIX w.: oszczędność, gospodarność, pracowitość, porządek, jako niezbędne warunki do wzniesienia się na wyższy szczebel kulturalny. Te dążenia w dziedzinie opieki społecznej sformułował w krótkim przemówieniu do 'obwodowych opiekunów ubogich m. Poznania , w dniu 16 grudnia 1845 r. Ow czystej krwi empiryk żądał najpierw zbadania "całego obszaru nędzy i niedoli klas ubogich", a następnie wynalezienia p r z y c z y n y i c h n ę d z y . Dopiero potem można i trzeba obmyśleć środki zaradcze. Był przeciwnikiem powszechnego stosowania jałmużny. Tylko kalectwo, sędziwy wiek lub choroba uprawniają do jałmużny. Wszyscy inni podupadli wskutek złych stosunków społecznych p o m i m o c h ę c i i z d o l n o ś c i. Tym należy tak dopomóc, by własną pracą, pilnością, oszczędnością, trzeźwością i moralnym prowadzeniem się mogli p o t r z e b o m s w o i m z a r a d z i ć. Opieka społeczna powinna zbadać sumiennie każdy indywidualny wypadek niedoli i tak wychowawczo pomagać, aby na przyszłość lud pracujący zrozumiał, że dobry byt na tej ziemi, oparty na pracy i stosownym wynagrodzeniu onejże tylko samemu sobie zawdzięc z y ć powinien. Czynna i ciągła opieka nad światem pracy ma być oparta n a u z n a n i u p r a w d z i w e g o s z a c u n k u i c h p r a c y . Dalszym krokiem jego w dziedzinie opieki społecznej był p r 0jekt budowy domu roboczego dla ubogich miejskich, z dnia 4 maja 1846 r. Tu podkreślał, że choć zadanie jest trudne, trzeba je wykonać mimo trudności materialnych. P r z e c i e ż dlatego nie mogę porzucić myśli, że ze strony gminy coś stać się powinno, co by w miesiącach zimowych zasłaniało najuboższą część mieszkańców przed zimnem i głodem!..." I ten zakład ma być oparty na pracy jego użytkowników. Trzeba będzie znów zaapelować do ofiarności ludzkiej z tym przekonaniem, że się tym sposobem dla biednych mieszkańców rzeczywiście coś dobrego czyni. akcenty utopijne, to przecież zawsze podkreślał, że zanim to w odległej przyszłości nastąpi, na razie trzeba sobie radzić pracą, pomysłowością i wysiłkiem nieustannym. Toteż w jednym z memoriałów - jako radny miejski - podkreślał, że Polacy powinni walczyć o swe prawa w sposób przystojny i dozwolony... Kto nIe korzysta z takich sposobności, dowodzi, że albo nIe dba o dobro publiczne... albo jest zupełnym niemowlęciem. Do tej walki o prawa narodowości i o jej byt materialny oraz kulturę duchową potrafił wciągać wszystkich Polaków, bez względu na warstwę i przekonania, tak jak w dziełach charytatywnych współpracował z Niemcami i Żydami. Nie ukrywał bynajmniej tego, że chce, aby sobie Prusacy poszli do diabła - jak wspominał o nim v. Arnim. Ale nie manifestował tego i potrafił dla założenia Towarzystwa Pomocy N aukowej pozyskać życzliwe poparcie Flotwella a później v. Arnima. Przez pośrednictwo ks. Brzezińskiego trafił do Kurii Arcybiskupiej i pozyskał współdziałanie duchowieństwa całej archidiecezJI. Należy tu odpowiedzieć na kilka istotnych pytań.

Przy dzisiejszym stanie archiwaliów nie da się ściśle ustalić, czy naprawdę wszystko to, co przypisują mu pierwsi biografowie, było jego wyłącznym i całkowitym autorstwem. Może więc słusznym byłoby przypisanie mu roli koordynatora i wykonawcy szeregu pomysłów, nie zawsze od niego wychodzących, ale przeważnie od jego przyjaciół, a czasem i z obozu przeciwników ideowych. Przecież np. Cegielski pominął milczeniem relację Antoniego Krzyżanowskiego, który sobie przypisał pierwszy pomysł wystawienia Bazaru, około którego założenia i budowy współpracował wydatnie z Marcinkowskim. Ten umiał wciągać za sobą brać szlachecką do przedsięwzięć, a Bazarowi nadał charakter narodowo-samopomocowy z jednej strony, a skupiający szlachtę wraz z mieszczaństwem · - z drugiej. I był duszą Bazaru - jak wykazał prof. Skałkowski w historii tej instytucji. Podobnie i geneza Towarzystwa Pomocy N aukowej nie jest tak prosta. N a małą skalę zorganizowaną pomoc dla młodzieży uczącej się zorganizował Marcinkowski wespół z Mendychem i Maciejem Mielżyńskim już w r. 1837. Sprawą podniesienia ludu na wyższy poziom cywilizacji przez oświatę zajmowały się wówczas wszystkie w Dzienniku Poznańskim w 1866 r. po ukazaniu się biografii wielkiego społecznika pióra Cegielskiego, dowiadujmy się nieuwzględnionych dotąd szczegółów. Mianowicie w atmosferze dyskusyj obywatelskich nad programem prac społecznych, nad "unaradawianiem cudzoziemskiego postępu", powstał w 1840 r. plan Libelta, bardzo szeroko zakreślony. Sam Wolniewicz, występujący w obronie autorstwa pomysłu Libelta, przyznał wówczas, że "praktycznym zmysłem obdarzony Marcinkowski wezwał Libelta do skreślenia programu tych prac." A po Wolniewiczu Libelt oświadczył, że ów zbyt szeroko zakrojony plan prac "sam z siebie" ułożył bez niczyjego polecenia. "By jednak moja praca na coś się przydała, oddałem ją... doktorowi Marcinkowskiemu, który z całego programatu stowarzyszenie naukowej pomocy jedynie za praktyczne i możliwe uznał. Statuta na zasadach tego projektu przeze mnie ułożone, w gronie kilku osób przedyskutowane i ustanowione zostały... Marcinkowski wyjednał policyjne zatwierdzenie statutów, i niezmordowanym zachodem, rzekłbym, on sam jeden stworzył od razu towarzystwo w całej jego sile tak pod względem składek jak i organizacji powiatowej..." Tenże Libelt podkreślał, że Marcinkowski wszystkie swe siły, stosunki i wpływy do końca życia oddał tej instytucji. Po śmierci pierwszego prezesa tej instytucji pisał Popliński do Trentowskiego: "Towarzystwo Pomocy Naukowej utraciło znaczenie i dochody ze śmiercią Marcinkowskiego..." Bo on, jak pisano w P r z y j a c i e l u L u d u, w przeciwieństwie do wiecznie planujących, zaczął działać. Cegielski pisał, że ów moralny dyktator Wielkopolski (w latach 1841-45) "dysponował całym zasobem sił moralnych i materialnych ówczesnej społeczności." I to wymaga korektywy. Nie wszyscy - nawet naj światlejsi - z nim współdziałali. Edward Raczyński ani , Józef MycieIski nie byli członkami Tow. Pom. Naukowej. Owcze śni radykali poznańscy, których organem był T y g o d n i k L i t e r a c ki, nieraz ostro krytykowali cały zespół Marcinkowskiego i jego kierunek prac organicznych, czyli organizujących i całkujących społeczeństwo polskie oraz wzbogacających je umysłowo i materialnie. Zdaje się, że narzucano tej grupie wysyłanie funduszów na emigrację, i to do kasy ks. Czartoryskiego, a nie Centralizacji lewicy emigracyjnej, jakby chcieli "demagogowie" poznańscy. elementu młodego, zapalnego, radykalnego i - naiwnego politycznie, tak z Królestwa - jak z Galicji i z emigracji. Zresztą znaleźli się niechętni i z grona ówczesnej "prawicy", niechętnie poddający się pod rozkazy owego "syna szynkarza", który w sposób nieraz natarczywy i apodyktyczny, sięgający aż do zbesztania opornych, wciągał do działań społecznych i zmuszał do ciągłych a znacznych ofiar materialnych. Cegielski wspominał o owych oporach wśród ludzi zbliżonych raczej sympatiami do jego grona: "oo.a jeżeli ktoś szemrał pokątnie, to chyba zawistna a bezsilna ambicja, to chyba samołubstwo, które zaskorupienie swoje osłaniało pozorem niezawisłości od owej osobistej przewagi..., głośni i junaczni w przedpokoju, milczeli i składali broń wobec jego oblicza..." Wielu zarzucało mu, że trzyma z arystokratami, gdy innym znów nie podobały się jego kontakty z "demokratami" ówczesnymi, zwłaszcza na terenie Koła Towarzyskiego w Bazarze. Istotnie, ze wszystkimi współdziałał, wszystkich zmuszał do aktywności społecznej i do ofiarności. Ale krytykował zarówno konserwatyzm i sobkostwo jednych, - jak radykalizm i nieobliczalność drugich - tj. zwolenników rychłego powstania zbrojnego przeciw caratowi. Dziś wiadomo nam, jaka jest natura wszelkich sporów ideologiczno-światopoglądowych, ile w nich jest ślepej namiętności i bezwzględności. Tak samo było i wówczas. Radykalni społecznie, a zarazem dążący do powstania - choć bez żadnych szans - zapaleńcy próbowali najpierw pozyskać dla swych dążeń człowieka tak wpływowego, jak ów moralny dyktator społeczeństwa poznańskiego. A gdy oparł się stanowczo, zaatakowali go ostro, bezwzględnie. Boć był przywódcą przeciwnej strony. W książce wydanej w 1847 r. w Paryżu przez Trentowskiego, jego przyjaciela, piszącego pod pseudonimem "Ojczyźniak", a należącego do zwolenników kierunku Marcinkowskiego, i poświęconej "cieniom wielkiego, dzielnego, przezacnego Karola Marcinkowskiego, w imieniu opłakującej zgon jego ojczyzny", znajdziemy ciekawe informacje. Pisano tam, że "patrioci" poznańscy z arcybiskupem Duninem, Raczyńskim i Marcinkowskim na czele wołali do narodu: uczcie się i pracujcie! Ale "demagogowie" zaatakowali ich. "Czerniono i wprawiano w podejrzenie także Marcinkowskiego... Krzykniono nań mnogimi krtaniami, że nie chciał przystąpić do powstania... że przeto jest zdrajcą kraju..." Jakże głęboko musiał odczuć te zarzuty! wnika, czy inni go powołali na czoło? I znów nie da się bez reszty odpowiedzieć. Zawód lekarski i szeroka praktyka dały mu całkowitą niezależność materialną. W P r z y j a c i e l u L u d u z 1848 r. pisano o nim: "...Sztuka lekarska miała być dla niego tylko narzędziem, aby mógł pełnić obowiązki człowieka, a przede wszystkim obywatela..., nie szukajmy w nim wielkiego lekarza, chociaż wiemy że był nader biegłym i zręcznym w swej sztuce..." Zdaje się, że to zdobyty przez szeroką praktykę lekarską i ogromne poświęcenie dla ubogich chorych autorytet moralny, łącznie ze, stosunkami osobistymi w gronie dawnych towarzyszy broni z 1831 roku oraz z nie zwykłymi umiejętnościami organizatorskimi i koprdynatorskirni, - złożyły się w sumie na podporządkowanie się jego kierownictwu. Zwłaszcza po założeniu Bazaru. "Był to despotyzm, ale despotyzm konieczny i pożądany, despotyzm siły moralnej i uznanej przewagi osobistej, zastępującej opinię powszechną. Bo każda społeczność, jeśli na oślep i na zgubę pójść nie ma, musi mieć jakiś zasób i uznawać jakąś władzę opinii, którą szanuje i której podlega..." (Cegielski tak istotnie wyjaśniał tę sprawę). N astępne istotne pytanie: czym była dla społeczeństwa polskiego owa działalność Marcinkowskiego i jego grona. Już za jego życia orientował się w tym N aczelny Prezes prowincji poznańskiej v. Arnim. Pisał on do ministra Rochowa: ".. . Marcinkowski. .. gotów w każdej chwili umrzeć za swój kraj i naród, ogólnie znany i ceniony jako szlachetny i prosty charakter, ma zdecydowany wstręt do wszelkiego podstępu i tajności. Chce on tu swoją nację w W. Ks. Poznańskim podnieść i odregenerować, ma miłosierne serce i zawsze otwartą kiesę dla potrzebujących rodaków za granicą, ale przeciwny każdemu politycznemu związkowi W. Księstwa z emi. " gracJą. A w dwa lata po zgonie Marcinkowskiego i po upadku powstania poznańskiego w 1848 r., w dobie "Ligi 'Polskiej", Iktóra podjęła metody legalne walki o prawa Polaków, pisał Marceli Mott y w "Gazecie Polskiej" (r. 1848, nr 189). "...Marcinkowski pierwszy zwrócił uwagę na stugłową hydrę germanizmu..., że pierwiastek polski bezbronnym będąc ulegnie w walce przeciw zbrojnemu; na to, że równej broni użyć należy, jeśli opór ma być skuteczny i nadzieję ratunku zwiastować. Okazał, że główną bronią przeciwników jest wykształcenie fachowe, przemysł i handel, że główną słabością naszą jest dyletantyzm bawiący się ogólnikami, wstręt do wytrwałej pracy w jednostronnych zawodach, niebaczne wydawanie materialnych zasobów kraju w ręce cudzoziemców. Poznał, że aby powstrzymać coraz groźniejszą nawałę germanizmu, aby dźwignąć moralnie imateralnie narodowość polską, trzeba ją pod względem oświaty, pod względem przemysłu i handlu, postawić na równi z pierwiastkiem niemieckim; że utworzywszy na posadzie narodowej mnóstwo specjalnych inteligencyj, a opanowawszy przemysł i handel zdobędzie się na Niemcach na pół wydartą ziemię, odejmie się germanizmowi powietrze żywotne.. . ...Nie mając życia publicznego, nie mając rządu, który by myślał o dobru naszym, musimy sami myśleć, sami radzić o sobie, jeśli zaginąć nie chcemy. Marcinkowski wskazał nam tę konieczność... zespolenia sił pojedynczych, słabych - w siłę zbiorową, potężną, .. .konieczność ciągłej organicznej pracy nad dźwiganiem narodo - wości naszej, niezbędność wspólnego środka dla rozproszonych kółek narodowego życia..." Drażliwe jest pytanie, czy należał do tajnych organizacyj międzynarodowych. Badania dr Knapowskiej wykazały, że nie należał do związku węgłarskiego. Co się tyczy masonerii, dotąd nie znaleziono spisu loży, do której by należał Marcinkowski. To, że nie wykonywał praktyk religijnych, nie jest dowodem, bo wielu wykształconych ludzi tak żyło. Pokrewieństwo jego ideologii z filantropią masońską też nie przekonywa, bo filantropia była z ducha chrześcijańskiego, była czymś w rodzaju mody i dobrego tonu. Zresztą Marcinkowski miał wstręt do wszelkich ceremonij, więc zapewne i do rytuału masońskiego. - Wreszcie jeszcze jedna kwestia zasadnicza: stosunek Marcinkowskiego do powstania w 1846 r. Zarówno wspomniane opinie v. Arnima, jak pośmiertne relacje zwolenników i przyjaciół szefa "sztabu" organicznej pracy stwierdziły zgodnie stanowczy opór jego i odmowę współudziału. Ale nie zachowała się ani jedna jego własna wypowiedź. To dopiero po powstaniu 1863 r. Cegielski pisał o nim: "...Z rozpatrywania tego i porównania (stanu Polski z Zachodem) wyciągnął sobie ten wniosek zasadniczy... że narodowi taką niemocą złożonemu nie szamotać się, ale zwolna w siły moralne i materialne wzrastać... i dźwignąć się przystoi..." Za Cegielskim zaś Karwowski włożył w usta Marcinkowskiego słynne słowa: "...Zaniechajmy liczyćna oręż, na zbrojne powstania, na pomoc obcych mocarstw i ludów, a natomiast liczmy na siebie samych, kształćmy się na wszystkich polach... usiłujmy podnieść się moralnie i ekonomicznie, a wtenczas z nami liczyć się będą..." Marcinkowski najprawdopodobniej nie wypowiedział tych słów, ale działał w tym duchu. (Sugestii Karwowskiego uległ podpisany w Kro n i c e m. P o z n a n i a, r. 1946 nr 1, a ostatnio powtórzył ten sam błąd S. Papee w O d r o d z e n i u , r. 1946 nr 37). z ks. Czartoryskim nie był zdaje się związany . .. organIzaCYJnIe. - Marcinkowski z całą siłą charakteru i najwyższą odwagą cywilną oparł się w 1846 r. namowom nieobliczalnych polityków. Zaryzykował chwilową utratę reputacji w oczach pełnych poświęcenia ale naiwnych zwolenników powstania. I w tym jego wielkość. Ale odczuł i przebolał tę katastrofę tak głęboko, że zachorował śmiertelnie... "Duszę opanował smutek i dusza zabiła ciało" - najzwięźlej i najpiękniej wyraził to Mott y w 1848 r. - Bo ciało od młodości zaatakowała gruźlica. A ten fanatyk p e łn i e n i a p o w i n n o ś c i prowadził wprost samobójczy tryb życia. "Był panem, rzekłbym despotą swego ciała i swej duszy..., myśmy podziwiali tylko noszone z ust do ust cudy jego uzdrawiania... myśmy się zdumiewali nad tym hartem i cierpliwością lichego ciała wystawionego ciągle na bezsenność, niewygody... nad tą wieloletnią czerstwością tego ciała i tej duszy, z jaką po najcięższych wysileniach wracał do nowych prac i trudów", - wspominał wielbiciel i pacjent, Cegielski. Swe ogromne dochody obracał na filantropię i cele narodowe. Nie zostawił żadnego majątku. - Antoni Krzyżanowski, znający jego życie prywatne jako członek rodziny, przypominał w liście do Cegielskiego o chorobie Marcinkowskiego po śmierci Kolskiego w 1835 r. N abawił się zakażenia w czasie sekcji zwłok zmarłego przyjaciela i zachorował poważnie. Później znów zdrowie nadwerężył ogromnym wysiłkiem i zachorował ciężko w 1842 r. Ostrzegali go już wtedy troskliwi przyjaciele i wielbiciele i błagali wprost: "abyś jakkolwiek znudzony światem i ludźmi, a może ustawicznie gnębiony niepojęciem Twej myśli i poświęceń, poprzestał natężeniem i podjętą pracą nad siły trawić się jakby umyślnie i niszczyć." Nie posłuchał ich, podniecany owym ż ą d ł e m n i e s p o k oj - no ś c i. Wiódł żywot ascetyczny, niebywale pracowity i ruchliwy; obywał się bardzo małą ilością snu. »

12 dróży tak zwykle wracał, aby z rana od 6-8 godz. mógł być na posłudze biedniejszych i odwiedzających go chorych. Wróciwszy, zziębnięty i skostniały wchodził w kąpiel zimną i plastrami poobcieraną skórę obłożywszy, siadał cały siny od zimna do stolika, pisał recepty, a rozmawiając przy tym z przyjaciółmi, umiał równocześnie pisywać niejedną z mów, na posiedzeniach rozmaitych miewaną." A na tych posiedzeniach, trwających nieraz po kilka godzin, przemawiał "bardzo jędrnie, gruntownie i dobitnie" jak pisał Gąsiorowski w swej charakterystyce Marcinkowskiego. Do końca swych dni pełnił p o w i n n ość. Cegielski przypomniał później wzruszający widok: "...Wsparty na kiju i ramionach obcych, wspinał się jeszcze ostatkami sił na piętra i poddasza chorych, on, który wówczas ze wszystkich pewno był już najchorszym..."

Pozornie przegrał w 1846 r. ten "święty demokrata", - jak go nazwał Krasiński - ale przeciwnik powstania. Bo wobec przewagi siły wrogów zawsze przegrali powstańcy, nie umiejący zdobyć się na realną i wszechstronną kalkulację sił i szans. Pozornie przegrał jeszcze w 1848 i 1863 r., bo po śmierci jego jeszcze dwukrotnie przeważyła na szali decyzyj historycznych emigracyjna polityka powstańcza, zawsze niezorientowana w faktycznych siłach kraju, zawsze naiwnie łudząca się nadziejami na pomoc Zachodu. Dlatego zapewne tak trudno przyszło jego wielbicielom nazwanie Towarzystwa Pomocy Naukowej jego imieniem w okresie przed powstaniem 1863 r., gdy przeważała opinia i wpływy emigracji. Ale też pierwszy triumf odniósł bezpośrednio po upadku powstania w 1848 r., gdy natychmiast nawrócono do jego polityki i powołano się na jego przykład w dziele Ligi Polskiej: "Marcinkowski był Ligą przed istnieniem Ligi... Marcinkowskiego dla nas tylko instytucja zastąpić może... dlategośmy się po jego śmierci instytucji chwycili, wszyscyśmy się bowiem przekonali, że bez władzy moralnej być nie możemy..." (Gazeta Polska 1848. 7. XL).

A drugi i ostateczny triumf jego idei i metod, to cała "praca organiczna" Wielkopolski po powstaniu styczniowym. W tej atmosferze zdecydowanie już wrogiej wszelkim nieobliczalnym porywom, Cegielski przypominał w swej biografii Marcinkowskiego jego zwycięskie idee oświaty i pracy, które przecież były sztandarowym downikom i wykonawcom dzieła "pracy organicznej", władającej już bezapelacyjnie umysłami i nastroj ami Poznańczyków, było teraz na rękę przypominanie i powoływanie się na autorytet moralny owego dalekowzrocznego polityka-realisty. Teraz i Cegielski i Karwowski przypominali, że to on głosił konieczność liczenia "na siebie samych", a zerwania z ruchami powstańczymi i rachubą na pomoc obcych mocarstw i ludów. W 1871 r. Władysław Łebiński stwierdzał, że mimo katastrof powstańczych "społeczeństwo nasze ani jednego z dzieł Marcinkowskiego nie uroniło - a dziś z większym niż kiedykolwiek przeświadczeniem... weszło na tory przez niego wytknięte. Idea konkurencji handlowo-przemysłowej z żywiołem niemieckim stworzyła liczny poczet handlów i zakładów... idea stowarzyszeń rozrosła się w olbrzymi organizm towarzystw rolniczych, zarobkowych, przemysłowych itp. w ślady za Towarzystwem Pomocy Naukowej zbiorowa potęga tworzy szkołę rolniczą, powołuje kobiety do stowarzyszenia pracy około kształcenia i opieki nad sobą... Dziś nikt - jak on nie jest powołanym czuć i myśleć za społeczeństwo, ale powiększyła się za to liczba tych, co tą lub ową myśl jego pielęgnują i rozwijają w różnych kierunkach. Ma to pozór oderwanych, nieorganicznych usiłowań, ale po prawdzie, głęboki i choć niewidzialny ścisły związek kieruje rozstrzeloną pracą, a ku jednemu celowi nakłania jej skutki. . . " W 20 lat po Łebińskim, gdy Poznańskie już wspaniale rozbudowało swą sieć stowarzyszeń, organizacyj i instytucyj narodowych, zwanych przez niemieckiego uczonego surogatem polskiej republiki społeczno-gospodarczej pod rządami pruskimi, znów Zielewicz wyrażał przekonania epoki, wykonywającej testament społecznonarodowy Marcinkowskiego. Przypominał, że społeczeństwo poznańskie przywykło już do tej idei i za jedynie możliwą ją uznało. Dzięki temu przetrwały instytucje narodowe, świadczące o racjonalności kierunku i metod Marcinkowskiego. Przyznali to nie tylko historycy niemieccy (Bernhard, Laubert, Kronthal), ale i pruscy dygnitarze na przełomie XIX i XX w. Oto prezydent policji poznańskiej v. Hellmann pisał w 1901 r. alarmująco o postępach polskiego stanu posiadania w Poznaniu. Stwierdził w owym memoriale: "Wszystkie znaczniejsze narodowe organizacje, w których polskość ucieleśniła w ostatnich 40 latach i d e e polskość regenerować duchowo i materialnie i sprawić, by dojrzała do odrodzenia narodowego, mają tu stałą siedzibę i punkt wyjścia..." A sam wielki nasz wróg, kanclerz Biilow, przyznawał: "...W mieście i na wsi, gdziekolwiek rzucicie okiem - znajdziecie teraz polskich lekarzy, polskich adwokatów, polskich kupców i rzemieślników, którzy w oparciu o z n a n y z w i ąz e k M a r c i n k o w s k i e g o i przy bezwzględnym bojkocie niemieckich pracowników, utrwalili swoje stanowisko, i opierając się na nim prowadzą fanatyczną agitację narodową..." Skutecznie tedy walczył Marcinkowski o polskość kresów zachodnich. I to jego wielkie za grobem zwycięstwo. I walny tytuł do Panteonu wielkości narodowych. Społeczeństwo polskie, wychowane w kulcie dla bohaterów walk zbrojnych o niepodległość, zna ich i czci. Jakże symptomatycznym zjawiskiem jest znajomość i popularność wielkiego demagoga i fantasty Mierosławskiego, po którym nic trwałego nie pozostało dla bytu narodowego. Trzeba wreszcie, by cała Polska poznała Marcinkowskiego, tę może najpiękniejszą postać Polski porozbiorowej. Trzeba, by poznała i nauczyła się cenić i podziwiać tego, który łączył najwyższe poświęcenie osobiste i niemal świętość życia z racjonalnymi, realnymi metodami walki o byt narodu uciemiężonego. Odważył się przeciwstawić tradycyjnej i panującej polityce konspiracyjnej, a zapoczątkował nową jawną i legalną politykę wyścigu pracy, walki na organizację i wytrwałość. Zapoczątkował proces przebudowy społeczeństwa polskiego, by dostosować je do konkurencji z prusactwem. I tę walkę o byt polskości na kresach zachodnich wygrano w najtrudniejszej erze: bismarkowskiej i biilowowskiej. Więc jeśli historia ma nam być mistrzynią życia, to nie w tym sensie, byśmy robili to samo co nasi przodkowie, ale na równie wysokim poziomie, jak najlepsi z nich. Historyzm uzupełnijmy pragmatyzmem.

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Stoł. M. Poznania: czasopismo poświęcone sprawom kulturalnym stołecznego miasta Poznania: organ Tow. Miłośników Stoł. Miasta Poznania 1946 grudzień R.19 Nr3/4 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry