I.

Kronika Stoł. M. Poznania: czasopismo poświęcone sprawom kulturalnym stołecznego miasta Poznania: organ Tow. Miłośników Stoł. Miasta Poznania 1946 czerwiec R.19 Nr2

Czas czytania: ok. 19 min.

Pierwsza relacja generała Dezyderego Chłapowskiego z Turwi (bez daty) Pochodzenie Marcinkowskiego Panu znajome i godna matka i godne siostry jego zapewne także. Zaczynam więc zaraz od czynności Jego w Roku 1830. W dzień bitwy pod Grochowem stał Marcinkowski, jako Podoficer w Szwadronie poznańskim pierwszym uformowanym, za 2-gim Pułkiem Strzelców Konnych pod dowództwem Kaźmierza Skarżyńskiego. W Maju został przeznaczonym na swoje żądanie, do korpusu Jła Chłapowskiego, którego Jł. Skrzynecki przeznaczył na wyprawę do Litwy. Pod Długosiodłem szarżował z Hułanami I-go Pułku Strzelców gwardyi moskiewskiej. Po szarży zabrał się zaraz do opatrywania, rannych, i najpierw Stanisława Chłapowskiego', ugodzonego w bok kulą karabinową, a,le nie niebezpiecznie, i Tomasza Potockiego, któren z rozkazem od Skrzyneckiego przysłany, zanim go wymówił i gębę w tym celu przy generale otworzył, kula mu wpadła w gębę, gardło przeszyła, Marcinkowski go na miejscu zaraz opatrzył i polecił sztabslekarzowi, a sam spiesznie do boju powrócił, bo nasi naprzód pospieszali. - Tegoż dnia pod wsią Akać z szwadronem 1 Hułanów szarżował na Huzarów i H ułanów gwardyi moskiewskiej. N a drugi dzień przeszedł nasz oddział granicę Królestwa i Litwę i zaraz pod Bielskiem 1 szy Hułanów uderzył na Piechotę moskiewską do miasta rei terującą. Marcinkowski wpadł z pierwszym naszym szwadronem, któremu się poddało w mieście 700 kilkadziesiąt Moskali i kilkunastu officerów. Pod Hejnowszczyzną przy wniściu do białowiejskiej puszczy był Marcinkowski wysłanym z plutonem Hułanów dla strzeżenia nas od prawej strony. Cały szwadron Moskali napadł go w lesie. Pluton odważnie się bronił i zrejterował nie stra.ciwszy ani jednego i dostał się na powrót do Pułku, któren właśnie szarże przypuszczał na. czworobok złożony z Muromskiego Pułku samych starych Moskali; zabrano na tym miejscu 640 ludzi i ich działa, na które z oddziałem Strzelców pieszych lecąc prawie równo z Hułanami wpadł porucznik Konarski. Jednocześnie w lesie Strzelcy nasze pod dowództwem Kapitana Maciewicza i Stryińskiego, pozbierali 500 i kilku Moskali uciekających do lasu. Za Lida rozbity został czworobok piechoty moskiewskiej przez dwa szwadrony nasze, na czele Rotmistrz Krajewski wpadł najpierwszy, koń jego na bagnety i przebity a Krajewski w środku czworoboku został nietknięty. Maciej Mielżyński wpadł równocześnie w środek i wyrwał z ręki Chorągiew Półku. Za nim Leon Szmitkowski. Zabrano 460 ludzi, 10 officerów i Majora dowódzcę. Dwa dni potem w Trockim była utarczka z Kozakami, którzy się w podwórzu Dworca bardzo ostro bronili. Zabiełło porucznik l-gw H ułanów tam kulą ranny, Marcinkowski stał przy nim i po affairze opatrzył go. Zabrano 30 Dońców i ich Officera. Z pod Uzugościa maszerowaliśmy w kierunku ku Trokom, gdzie mieliśmy rozkaz starać się dostać. Miał bowiem Skrzynecki doniesienie przez kilku Emisaryuszów, że po lasach około Trok się organizuje powstania. Dopełniając rozkazu maszerowaliśmy ku Trokom, kiedy przybył do nas Obywatel z Augustowskiego z wiadomością, że korpus Polski maszeruje przez Augu wolnika z Korpusu Sakena, którego pobił pod Rajgrodem, że Korpusem naszem dowodzi Jł. Giełgud. Ponieważ Jł. Giełgud był nie dawno mianowany Jłem dywizji a Jł. Chłapowski brygady, więc ten ostatni posłał do niego z Raportem i prosił o Rozkazy, ale zarazem przedstawiał: ażeby Jł Giełgud całemi swemi siłami zwrócił się w prawo, przeszedł Niemen i maszerował wprost na Wilno, gdzie nie masz tylko 3000 żołnierzy i to z różnych pułków, których tam zostawiono chorych, a że w Wilnie oprócz wpływu moralnego na cały zabrany kraj, zastaniemy wielkie za.pasy broni, które tam Moskale pozwozili po żołnierzach umarłych na kolerę w marszach zimowych i także więcej jak 40 Dział, w których konie zdechły były. Ale co więcej naglić powinno Jła Giełguda iest to, że trzy korpusa moskiewskie dążą ku Wilnu na jego obronę, z północy od Dynaburga Tolstoy w 10 tysięcy, od Smoleńska i Sa,rożni także całą dywizyą, z południa wreszcie od Armij Dibitscha Kruta w 6 tysięcy. Pojechał do Giełguda z temi wiadomościami Marcinkowski i z prośbą ażeby jak najprędzej się w prawo zwrócił i na Wilno maszerował. Marcinkowski nalegał, prosił Giełguda, któren obiecywał ale pomaszerował na Żmudź, bo go znajomi, którzy iuż wielu do niego było przybyło, tam uprosili i także wymogli na nim, że wysłał Szymanowskiego w 2000 ludzi aż do Szawli a Dembińskiego także w 2000 do Poniewierza. N areście Giełgud po fetach i feierwerku któren mu sprawili na Jego Imieniny, wymaszerował ale znów kilka dni w lanowie i Czebiszkach się za. trzymał, i tak stracił 14 dni, na końcu których przymaszerowali Tołstoja, Sackena i Kruty oddziały do Wilna. Mieli więc wtedy iuż Moskale około 20 tysięcy i 45 Dział i to na okopanej pozycji na Ponarach, mila przed Wilnem. Mimo tego trzeba oddać sprawiedliwość Giełgudowi, że jeżeli daleko będąc od nieprzyjaciela czas trwonił, teraz zrozumiał, że nie można inaczej tylko attakować i sam poszedł na czele i zawsze w najżywszym ogniu tak że miał jednego konia rannego drugiego zabitego. N asz Regiment piechoty nr. 7 -my dwa razy walecznie do szańców szturm przypuścił, ale że słaby (liczył 1700) tyle ludzi stracił, że się cofać dwa razy musiał. Jł Roland na lewym skrzydle z 2-im i 4-m pieszych Strzelców spuścił się z góry i chciał z boku szańce zdobyć, ale przez tyle liczniejszą piechotę odparty, kilkaset ludzi stracił i musiał się na górę cofnąć. Teraz rozkazał Giełgud o 2-giej z południa Reiteradę. Jwi Chłapowskiemu rozkazał zasłonić cofanie. Piechota nasza zrejterowała się wolno i porządnie bardzo, zabierając na wozy swych rannych. Wyszła dobrze godzina po wymarszu piechoty, kiedy jazda moskiewska, po za okopami opodal do tych czas stojąca, zaczęła wychodzić i formować się przed okopami. Nasz 1-szy szwadron pod dowództwem Rotmistrza Hempla stał na przedzie na środku pola, na ten najpierwej Hułani Moskiewscy pierwszy ich Pułk szarżę przypuścił, ale Jenerał widząc że się do tego zabierają, wysłał szwadron drugi wając się attaku, w nogi prędzej pośli jak przyśli. Ale zaraz drugi Pułk Hułanów wysłali i ten z tak daleka się do szarży w czwał puścił, że się rozleciał i kilkunastu ludzi którzy spadli z koni stracił. Dopiero trzeci Pułk Oremburski porządną szarżę na nasze trzy przypuścił, pomieszali się jak groch z kapustą. Ale nasi lepsze mając lance, be krótsze i ogułem zręczniejsi, wzięli górę, spadło Oremburczyków kilkudziesiąt i zrejterowali się za okopy.

Staliśmy iuż aż do północy na tej samej pozycji, jeden tylko szwadron stał na pclu na koniach, a, trzy o tysiąc kroków z tyłu paśli konie. Marcinkowski odbywszy te trzy szarże, wziął się znów do opatrywania rannych. Podług rozkazu któren przysłał Giełgud o północy cofnęliśmy się wolno Drogą Kowieńską o dwie mile. W lewie zastaliśmy Jła Giełguda z całem sztabem, a piechota była iuż pomaszerowała z rannemi na prawo do Czebiszek. Nam dał Jł Giełgud Rozkaz maszerowania do Kowna i tam oczekiwać jego rozkazów i powiedział że przybył Emisaryusz z Cyfrą od Prądzyńskiego Szefa Sztabu - że ma koniecznie maszerować do Połągi gdzie mają wylądować statki z Francyi z ochotnikami kanonierami francuzkiemi i z bronią dla powstańców. Więc że Jł Chłapowski ma około Kowna formujących się nowych półków litewskich ochotników zebrać i być gotów wymaszerować z niemi na Żmudź. Dzień jeden staliśmy w Kownie i tam zbierały się oddziały powstańców z różnych stron które w Kownie miały się organizować. Na drugi dzień odebrał Jł Chłapowski Rozkaz przymaszerowania do Kejdan do Jła, Giełguda, a oddać komendę w Kownie pułkownikowi Kiekiernickiemu. Przybywszy do Kejdan, Jł Giełgud koniecznie uprosił (tak się wyrażał) Jła Chłapowskiego, ażeby przyjął miejsce Szefa Sztabu całego Korpusu (a utopił się był w rzeczce jego szef sztabu Hantrire, francuz ale od czasów Konfederacyi Barskiej w Polsce służąc.

Nominacya Jła Chłapowskiego stała się czczeni słowem, bo Giełgud dawał rozkazy osobno i ani tych ani drugich Naczelnicy nie słuchali. Jł Roland daleko dawniejszy Jł jak Giełgud, Dowcdca Artilleryi i Dowódca Inżynieri przywykli nie słucha.ć Giełguda albo też przyśli do niego i wyprosili inne rozkazy o których Jł Chłapowski nie wiedział. Uradzili tedy dopełnić Instrukcyi Prądzyńskiego danej w Imieniu Naczelnego Wodza, wzięcie Połągi. Pomaszerowaliśmy więc w tym kierunku.

Pod Plemborgiem doszła nas przednia Straż Moskiewska i attakowała nas cały dzień bezskutecznie, owszem baterya ich gwardyi prawie cała zdemontowana została, przez cztery działa pozycyjne Adamskiego. Doszliśmy spokojnie potem do Rosien, na zajutrz pod Szawie, zkąd Pułkownik Szymanowski był się musiał zrejterować. Namówił on Giełguda do zdobycia na powrót Sza.wli, o czem ani Giełgud Jłowi Chłapowskiemu nie powiedział, bo Giełgud był zachorował i siedział w pcwozie a zdał komendę Jłowi Roland, któren bardzo odważnie poprowadził piechotę aż wśród miasta; ale przymaszerowawszy aż na rynek ze wszystkich okien Moskale zaczęli strzelać i mnóstwo ludzi padło: zginął Major Iarcma, któren naszą kolumnę prowadził, nasz Xiądz Loga przy nim i Mielżyński brat Macieja i wielu officerów, którzy żołnierzy zachęcali się dobywać do domów, z których ogień szedł. rei terującą na Ulicy przerzedzali. Z Szawli pomaszerowaliśmy za Rozkazem czy Giełguda czy Rolanda ku Połądze aż do Kurszan, gdzie Giełgud się dopiero dowiedział, że Statki z bronią z Francyi nawet na małych łódkach nie mogą się zbliżyć do Lądu. Ten port nie będąc pod żadnym dozorem od tylu lat, i Moskale zapewne radzi że piaskiem o mile lub dwie zaszedł tak że Statki z Francyi były odpłynęły i zostawili w Połądze wiadomości mieszkańcowi dobremu Polakowi, że będą krążyć na Morzu przed Memlem. I tam Marcinkowski byl u nich z wielką ryzyka. Marsz ku Połądze stał się nie użytecznym, więc Giełgud zwołał radę wojenną w Kurszana.ch i podzielono korpus na trzy oddziały. Giełgud z Rolandem i najliczniejszym oddziałem miał maszerować od Polągi nad morzem, ażeby za Połągą aż do granicy pruskiej statki z morza mogli wojsko nasze zcbaczyć i ochotników Francuzów z Jłem Jerzmanowskim, któren z Napoleonem byl na Elbie i tę wyprawę z Francji przysposobił, wylądować. Chłapowskiemu naznaczył kierunek południowy, ażeby się starał przebić lasami w Trockie, i zatrudniać jak naj dłużej Moskali. Dembińskiemu, któren z Poniewierza przymaszerował był na północ Szawli, powrócić do Poniewierza i na północ Wilna ważną partyzantkę prowadzić i zbiera.ć ochotników. Wymaszerowaliśmy tegoż dnia każden w nakazanem kierunku. Oddział nasz'to iest Jła Chłapowskiego na południe Kurszan. O dwie mile stanęliśmy dla uporządkowania oddziału piechoty dodanej, 2-go i 4-go Półku. Ale tam na drodze do Warnien dojechał nas Jł Giełgud mówiąc że na nic się nie przyda maszerować do Połągi, kiedy tam wylądować statki nie mogą, i że Korpus Rolanda aż do Niemna pomaszeruje za nami.

Pomaszerował Jł Chłapowski ku Warnom spiesznie, spodziewając się że w nocy będzie mógł przebyć trakt główny pomiędzy Kejdanami a Kownem i udać się w Trockie. Wyjechał z Marcinkowskim i Szmitkowskim podczas kiedy żołnierze ieść gotowali, zapoznać kraj. Przez ten czas powróciło dc obozu dwóch naszych żmudzinów z tej okolicy, wysłanych Wilią na wywiady ku Roziannom. Ci zastali w Obozie Jła Giełguda, któremu zdali raport że Moskale za nami awangardą tylko ku Kurszanom posłali, a korpus ich cały maszeruje ku nam to iest ku Warnom, ażeby nam zastąpić. Giełgud odebrawszy ten Raport osądził, że około Rosien przeprawić się nie można i kazał maszerować w prawo ku Zoranom. Posłał rozkaz Rolandowi, ażeby także zwrócił w prawo i do Gond(?) maszerował. Pewien Giełgud, że iuż w Trcckie się nie dostanie oddział żaden ani drugi nad morze dla odebrania broni i ułatwienia wylądowania Ierzmanowskiemu, wysłał dwóch Officerów do Pruskiej Komedy nad granicę, ażeby nas przez pruską Litwę nad samą granicą przepuścili w Augustowskie, tak jak przepuścili Jła Bartolomeja Moskiewskiego, kiedy go powstańcy Żmudcy naszli 1 byliby wzięli z całem batalionem saperów. W dwa dni z Zoran przymaszerował nasz korpus nad granicę pruską; tam czekał Giełguda Jł Stiilpnagel pruski, i powiedział że pisano do Berlina czy można ten korpus polski przepuścić tak jak moskiewski. Ale że Jł Komęderu przepuścić, jak broń na wozach, ażeby żołnierze bez broni maszerowali, tylko officerom broń zostawić. Z Giełgudem jenerał pruski rozmawiał, kiedy Officer 7-go Pułku Skulski przypadł na koniu i z pistoleta o trzy kroki strzelił do Giełguda w serce trafił i ten spadł na ziemię i Ducha wyzionął. Wkrótce Jł Chłapowski będąc w Ariergardzie z Hempla szwadronem przybył z tymże; trzy szwadrony iuż były broń złożyły i ten ostatni to samo zrobił. I pomaszerowaliśmy o dwie mile od granicy a o dwie od Memla. Wyznaczono nam Obóz przy Rzece o milę od granicy, przywieźli nam nazajutrz trochę słomy. Dla rannych naszych dali drzewo na baraki, było ich przy nas 460; ale w dwa dni tylko amputowanych zostawili, innych lżej rannych do wsi Azeken nie daleko przewieźli. Jł Roland przestąpił granicę nazajutrz a Obóz dla jego około 3000 ludzi, przeznaczyli o 4 mile bardziej na południe. Marcinkowski zaraz się zajął rannemi, ale Jł Pruski po kilku dnia,ch mnie prosił, żeby Marcinkowskiego przysłać do nich na kolerę Chorych. Poszedł do nich Marcinkowski do ich obozu obok naszego', tam zastał pruskich doktorów ubranych, nad mundurami, w płaszczach z ceraty, maską na twarzy także z ceraty i rękawiczki takież; miało ich to chronić od zarazy. Marcinkowski zrzucił z siebie mundur, odwinął rękawy koszuli, ażeby łatwiej ciało macać mógł. Patrzeli Doktorzy Pruscy i Officerowie z zadziwieniem na tę jego odwagę, ale i chorym dodał tym spokojności, szczęśliwie nazajutrz po jego lekarstwie wyzdrowiało kilku. N a prośbę Jła Stiilpnagel udał się Marcinkowski do Memla, gdzie więcej ieszcze żołnierzy i officerów pruskich na kolerę leżało w Lazarecie, tam się jeszcze bardziej Marcinkowskiemu poszczęściło, tak że miasto Memel (Kłajpeda po naszemu) całe go uwielbiało. Przybył do Obozu naszego Jenerał Korpusny Krafft z Królewca, bardzo miły staruszek i zdawał mi się Moskali bardzo trafnie sądzić. Zapytał mi się, czy myślę, że Marcinkowskiemu za jego starania o chorych i w obozie pruskim i w Memlu, by sprawiło zadowolenie, jeżeli by pisał do Berlina o order dla niego. Prosiłem go bardzo, żeby tego nie czynił, bo pewien jestem, że nie przyjąłby.

Wyjechał Marcinkowski dQ Anglii a później do Paryża, gdzie za rozprawę o kolerze otrzymał pierwszy Medal.

II.

Druga relacja generała Dezyderego Chłapowskiego z Turwi Z Turwi 30 Sty. 66.

Bardzo chętnie Panu odpowiadam na jego zapytania: Co do stopnia Marcinkowskiego i Krzyża Jego Wojskowego, tak się rzecz ma: Kiedy oddział mój wychodził na Litwę, przemówił Jł Skrzynecki do Officerów Oddziału: "leżeli szczęśliwie przedrzecie się na Litwę, każdego z Was upoważniam i mianuję na stopień wyższy". Marcinkowski już pod Grochowem był Officerem, a na tej bitwie był zdaje mi się od szwadronu wykomęderowany do Naczelnego Wodza Radziwiłła i po bitwie otrzymał stopień kapitana, i krzyż. Na każden przypadek jak i krzyż. la, nie miałem powodu dać Marcinkowskiemu nominacyi na wyższe stopnie, bo wszyscy Officerowie tak go szanowali, że kiedy miał oddział pod komędą swoją, że i Rotmistrze chętnie go słuchali i przy licznych moich na tej Expedycyi zatrudnieniach nie myślałem o awansach. Zdarzyło mi się, że kiedy mnie ktoren z Officerów prosił o wyższy stopień, odpowiedziałem: miej cierpliwość, jak się dostaniemy nad Dniepr, naszą granicę, ja zosta,nę Hetmanem a ty Półkownikiem. Nie dałem N ominacyi nikomu, tylko niedaleko granicy, przy końcu wyprawy, rozkazał mi Giełgud jako szefowi sztabu popodpisywać przez niego iuż podpisane N ominacye. Wkroczywszy do Prus w obozie pod Memlem udawało się wielu do Marcinkowskiego, którego widzieli zawsze ze mną, ażebym im na wyższe stopnie N ominacye podpisał, natłok miałem wielki, ale na ziemi obcej nominacye podpisywać, mi się tak niewłaściwie wydawało, żem, przeszedłszy granicę, ani jednej nie podpisał. N awet żadnej i wtedy, kiedy dwa tygodnie po wkroczeniu do Prus, Emisaryusz za chłopa przebrany, się z Warszawy przez Litwę dc nas przeprawił, i przywiózł mi od Naczelnego Wodza Skrzyneckiego, któren się przekonał, że Giełgud na taką wyprawę niezdolny mnie N aczelnem Wodzem na całej Litwie mianował z władzą mianowania na wyższe stopnie i rozdawania Krzyży. Miał także ten Emisaryusz, którego nazwiska nie wymieniam, bo dotąd poczciwy ten człowiek żyje i iest w kraju. Miał także list do Giełguda bardzo serdeczny, bo znać że był przyjacielem Skrzyneckiego któren na nieszczęście ludzi nie znał, żeby mnie Giełgud słuchał jako podkomendny. Ale Giełgud już dwa tygodnie jak nie żył.

Ten Emisaryusz nim do mnie przybył, szedł na wioskę gdzie leżeli ranni nasi Officerowie i przymusili go do pokazania im papierów, bo go nic znali, i dopiero jak zobaczyli podpis Skrzyneckiego, do mnie, jeden go z nich zdrowszy, przyprowadził do mnie do obozu. J ak się dowiedzieli z tego Listu do mnie Officerowie, że mi Rząd Narodowy dał moc i N ominacye na wyższe stopnie i Krzyże dawać, tyle ich przybyło do rnnie z prośbami o jedne i drugie, żem kilka dni bardzo przykrych miał. Ale w niewoli jak istotnieśmy byli, krzyże i nominacye rozdawać tak mi się niedorzecznie zdawało, żem wszystkim odma.wiał i żadnemu też nie dałem i ztąd może wielu niechętnych mnie zrobiłem. Rozpisałem się tutaj niepotrzebnie, bo to już nie Marcinkowskiego się tyczy ale kiedy już napisałem, to już tak prześlę a Pan to zniszczy. Marcinkowski już był w Lazaretach w Memlu wówczas kiedy nominacye odebrałem. Te trzy strony Pan za nic uważaj, tylko pierwsza potrzebna. D. Chłapowski

III.

Relacja Emilii Szczanieckiej z Pakoslawia Pakosław 25. 1. 66.

Łaskawy Panie! Przykro mi niezmiernie, że nie mogę tak się Panu przysłużyć jakbym tego pragnęła. Ale przed paru laty dom mój mieszkalny spłonął i z nim wszystkie korespondencję K. Marcinkowskiego pisaną z Emigracyi, nie tylko do mnie ale do rozmaitych członków mojej familii. Co do mnie tyle przecierpiałam na tym świecie, tak mam zdrowie nadwątlone, że to wszystko wpłynęło na moją pamięć i dla tego nie wiele Panu pomccną być mogę. l. W czasie swej Emigracyi najwięcej bawił w Paryżu, ale też dość długo w Londynie. 2. Do żadnego stronnictwa, nie należał. Bo przypominam sobie, kiedym Mu raz napisała że w Księstwie są ta,cy co utrzymują, że należy do stronnictwa Czartoryskiego - odpisał mi - "Pani wiesz że tak nie jest to mi dosyć, bo znasz moje zasady - szanuję dom ich bo to jest rodzina patryarchalna, a, zresztą, chcę wszędzie być, wszystko poznać i zrobić sobie sąd wyłącznie mój - a to tylko można nie należąc do żadnej partyi wybitnie, a Ci co mnie znają to wiedzą czem jestem i czem tylko być mogę". 3. Najwięcej kształcił się w swojem zawodzie, bo przypominam sobie że mi raz napisał - "Wiele się tu uczę i nauczę i będę was mógł lepiej leczyć za mojem powrotem" - dużo bywał w klinikach. - 4. Wiem że praktykował, ale czy to wystarczało na Jego utrzj"'manie nie wiem.

5. Rządowego subsidium nie brał - miał takich przyjaciół do których w każdej chwilowej potrzebie byłby się udał. 6. Na to najlepiej Pan Maciej M. odpowiedzieć może, i pewno z tego czasu zachował pamiątki. Z tego wszystkiego co Panu doniosłam nie będzie zadowolniony, ale nie posądzaj mnie P an o złą wolę tylko o nie możność, i przyjmij zapewnienie mojego szacunku.

E. Sczaniecka

IV.

Relacja hr. Seweryna Mielżyńskiego z Miłosławia Marcinkowski przybył do Warszawy w dwa tygodnie po nocy 29 i wstąpił do Jazdy Poznańskiej która się formowała pod dowództwem kapit. Brzeżańskiego.

Wstąpił jako prosty Ułan pomimo nalegań aby przyjął wysokie stanowisko z administracyi Lekarskiej armii. Wkrótce przez wybór kolegów został mianowany podporucznikiem a po bitwie Grochowskiej otrzymał ozdobę wojskową. Jako naczelny lekarz był przy sztabie głównym aż po bitwie pod Wielkim Dębem odprowadził do Warszawy kolumnę ieńców. W czasie expedycyi w gwardyi był adjutantem Jenerała Chłapowskiego wybierającego się z oddziałem na Litwę i wkrótce po bitwie pod Długosiodłami w której ten oddział miał udział, wszedł na Litwę a Marcinkowski mianowany szefem sztabu. Kiedy był bój chciał koniecznie być żołnierzem i był dzielnym a jak tylko bój ustał choć nie oficjalny lekarz, pracował więcej jak wielu oficjalnych. Po nieszczęśliwych wypadkach na Litwie Marcinkowski jako Major wraz z korpusem Giełguda przekroczył granicę pruską podMemlem. Prusaki pozwoliły mu jeździć do Memla dokąd był wzywany do leczenia cholery a kiedy zaraza minęła wypłynął na Angielskim okręcie do Szkocyi, w Aberden zabawił naj dłuższy czas. Zwiedzając ten kraj 37-go roku błogosławiące wspomnienia ludności przekonały mnie że i tu nieprzestał ani na chwilę być sobą. jechał do Paryża i tu pracował w swym zawodzie i spotkał go ten sam zaszczyt co w Edynburgu. Wiem że pra.cował w szpitalach i domach zdrowia i pewnie z tej pracy zarabiał na życie zawsze niezmiernie oszczędne. Subsydyów żadnych nie brał z kraju. Zapewne nie miał boć by nie był się potrzebował ograniczyć na 30 soldów dziennie a taki był jego budżet przez cały czas pobytu w Paryżu. Do żadnej partyi w emigracyi nie należał iuż to że w czasie kiedy tam bawił jeszcze jasno partye nie były się rozdzieliły, a potem że praca nie zostawiła mu dosyć wolnego czasu.

To jest wszystko, drogi Panie co w tej chwili sobie przypominam i dla tego odwrotną pocztą przysyłam żebyś miał jeszcze czas zażądać informacji od Jła, Chłapowskiego.

Przywiązany S. Mielżyński

DR JERZY MŁODZIEJOWSKI

LUDWIK SOLSKI W POZNANIU

Lat temu dokładnie 63 w poznańskim Teatrze Polskim "w ogrodzie Potockiego", grupka artystów biedziła się nad zupełnie sobie nieznanym problemem. Oto trzeba było bowiem nie tylko przyjść wieczorem do garderoby na spektakl, ale pomyśleć nad zadaniem dnia jutrzejszego, nad stanem biednej kasy biletowej się pokłopotać i w ogóle jakoś przysłowiowy koniec z końcem związać. A czemu to nienawykli do preliminarzy budżetowych aktorzy musieli się tymi sprawami zajmować? Bo dyrektora, który ich do Poznania z całej prawie Polski zaangażował, już od 17 marca w tym mieście nie było! Uciekł i co najgorsze: gaży swym pracownikom nie wypłacił. Aleksander Podwyszyński - zdolny artysta i wytrawny reżyser Uak o nim annały teatralne piszą) - pozbierał zewsząd aktorów i podjął się prowadzenia sezonu teatralnego w Poznaniu w październiku 1882 roku. Spółka Teatralna, która gmach - do dnia dzisiejszego jeszcze chlubnie stojący - zbudowała, zapewniła Podwyszyńskiemu subwencję. Ponadto kuzyn nowego dyrektora pożyczył mu znaczniejszą kwotę na dobry początek i sezon się rozpoczął. Nie od razu jednak, gdyż władze policyjne nakazały wstawienie i wmontowanie do trwałego użytku wiel

<£>

LUDWIK SOLSKIkiej nowości w światku teatralnym, mianowicie kurtynę żelazną, jako zabezpieczenie przeciwpożarowe. W samym tedy końcu października rozpoczął Podwyszyński swój sezon. Zgromadził nader liczny zespół, może zbyt liczny, jak na nasze miasto w owych latach. Miano grać nie tylko dramaty i komedie, ale również spodziewano się poznańczykom zademonstrować wodewile ze śpiewami i tańcami a nadto operetki, nawet opery! Przecież moniuszkowska "Halka" od dziewięciu lat zachwycała już Poznań i w każdym sezonie ustawicznie ją wznawiano. Miał Podwyszyński w nowo zaangażowanym zespole doskonałego autora, który nie tylko w komedii ale także i w dramacie już gdzieindziej laurowych wieńców sięgał. Ludwik S o l s k i (recte S o s n o w s ki) z małego miasta Gdowa u podnóża wysoczyn karpackich pochodzący, był lym właśnie aktorem dosłownie i do tańca i do różańca. Głosem tenorowym operował wcale fachowo i zupełnie nie po amatorsku, jak się to wielu ówczesnym aktorkom i aktorom zda drowicza i niejedną godzinę strawił na ruladach i podobnych ćwiczeniach głosowych z Concona. Tenor liryczny a jakby trzeba było, to i bohaterski! W operetkach śpiewy wał, w wodewilach prym śpiewacki dzierżył, ale miał jeszcze jedną pożyteczną w teatrze stronę swego kunsztu aktorskiego: umiał tańczyć tańce stylowe i narodowe a nawet od biedy potrafił zastąpić z wyraźnym powodzeniem baletmistrza. Słowem do tańca i do różańca, jak się poprzednio rzekło. Aktor z wszechstronnymi zdolnościami i dosłownie do w s z y s t - kiego. Cztery miesiące trwała poznańska idylla teatralna Aleksandra Podwyszyńskiego. A dlatego tylko tak krótko, bo kuzyn dyrektora zauważył smętne objawy niewierności ze strony publiki. Ogonków przy kasie biletowej ani na lekarstwo! A zespołowi należy się gaża, honoracje za popołudniówki, orkiestrze trzeba swoje zapłacić, liczny chór operowo-operetkowy też domaga się pieniędzy. Wycofał tedy przewidujący klęskę kuzyn swe pieniądze z prywatnej kasy dyrektora i tym ściągnął na antrepryzę katastrofalne następstwa. Zaraz po N owym Roku 1883 zaczęto zwlekać z regularną wypłatą gaż i wreszcie "zdolny artysta i wytrawny reżyser" Aleksander Podwyszyński po prostu... uciekł z miasta w połowie marca i aktorstwu biednemu należnej gaży nie wypłacił. Ale sezon trwał dalej, bowiem pozostawieni swej przemyślności aktorzy zrzeszyli się pod artystycznym kierownictwem Kazimierza Królikowskiego i jeszcze dwa mie siące grali dalej na własne ryzyko. Była to typowa ale i sprawiedliwa "działówka" finansowa. Dali w sumie 26 przedstawień i wystawili aż pięć, dotychczas niegranych sztuk. Była pomiędzy nimi farsa niewiadomego już dziś autora pod wymownym tytułem "Prima Aprilis", grana dosłownie w dniu pierwszego kwietnia. Mieli humor opuszczeni aktorzy ale dlatego tylko, że nie opuścili rąk. Duszą zespołu był Ludwik Solski! Do jego popisowych ról należała partia... Jontka w "Halce". Opowiadał mi, że musiał nie tylko w tej pierwszej dla sceny polskiej operze śpiewać, ale i w pierwszym akcie trzeba Mu było ułożonego przez siebie mazura ochoczo wytańcowywać, ubranemu nie w Jontkowe portki podhalańskie, ale w atłasowe hajdawery i czerwone buty od kontuszowego stroju. W przerwie następowała szybka metamorfoza i z ruchliwego szlachcica na dworze młodego pana Janusza, Ludwik Solski zmienił się w górala Jontka. "Tak, tak, panie Jerzy... śpiewałem tenorem tego Jontka... zaraz tu dłach? Nieee... napiszę coś lepszego... wieczystą przestrogę dla lekkomyślnych panienek, żeby nie wierzyły słodkim słówkom wszelakich ., " panICZOW. ...

jf*JFKct

· Aho*M£>uuiZfA- fi82/3.

lA ipA*J<A£ J.' . 1

Nie tylko jednak tę rolę miał w swym operowym repertuarze po, znańskim Ludwik Solski. Spiewał jeszcze w "Trawiacie" i innych operach, nie licząc dziesiątków zaginionych już dziś operetek i wodewilów. No i naturalnie najszerszy repertuar dramatyczny. Historycy sceny polskiej mówią o t y s i ą c u ról, jakim naszą kulturę teatralną Solski wzbogacił i szczodrze obdarował. Nie tu miejsce na choćby nawet najbardziej pobieżne ich wyliczanie, bo zagadnienie tytułowe wskazuje na pobyt Solskiego w Poznaniu. Minęły lata od owego pierwszego pobytu Mistrza na poznańskiej scenie. Bezpośrednio przed wybuchem powstania w 1918 roku dyrekcję tego samego Teatru Polskiego "w ogrodzie Potockiego" sprawował Bolesław Szczurkiewicz. W spolonizowanym Teatrze Wielkim od samego początku nowej działalności artystycznej wprowadzono ną deski sceniczne tak zwany wielki repertuar. I tu właśnie zjechał z występami Ludwik Solski. Wybrał" Samozwańca" i "Kaligulę". Od razu też poznańska publiczność miała okazję przyjrzeć się niezwykłemu artyzmowi mistrza sceny narodowej. Z kolei rozpoczął serię występów w Teatrze Polskim, gdzieśmy podziwiali Go w "Jowialskim", w "Weselu" (rola Gospodarza!) w przesławnym "Fryde A ryku", oraz w "Carze Pawle". "Intryga i miłość", "Judasz z Kariothu" - oto pokrótce wymieniony rejestr najwspanialszych kre doskonalsi dramaturgowie polscy od wielu, wielu lat. I wreszcie przyszedł czas, gdy Poznań mógł obchodzić Jubileusz Ludwika Solskiego. Najpiękniejsze ze świąt polskiego teatru! Wiecznie żywy i wiecznie najszczerzej czujny drgnieniem Swego Serca - Ludwik Solski zjechać miał do oswobodzonego Poznania. Słoneczne popołudnie kwietniowe zajrzało promieniami chylącego się już ku Ławicy słońca na obszerne podwórze dawnego "ogrodu Potockiego".

Nie znalazło już ani drzew ani wielkiej kamienicy czynszowej, która zasłaniała od ulicy majestatyczną fasadę teatru, który Naród Sobie wybudował. A wysoko, na tle intensywnie błękitnego nieba lśniły się równym rządkiem, przed godziną zaledwie umocowane i dobrze Poznaniakom znane słowa: "N ar ó d S o b i e". Dawne to hasło, dawne wznieca wspomnienia i sercu żywiej bić każe. Gruzy i rumowiska cegieł uprzątnięto zawczasu. Dziś rano miał bowiem przyjechać z polskiego Wrocławia Ludwik Solski, więc też postarano się, by wszystko na Jego przyjęcie było gotowe. Jednak rankiem auto nie przyjechało. Czekano wraz z całym personelem technicznym i artystycznym do południa - na próżno. Pod wieczór naznaczono próbę z "Grubych ryb", na razie sytuacyjną, gdyż generalna miała się odbyć w dzień zapowiedzianego Jubileuszu. I wreszcie wszedł raźnym krokiem Mistrz Solski na dobrze sobie znane podwórze. Przystanął i z widocznym wzruszeniem skierował jaśniejącą twarz ku złotym literom tam wysoko, na ścianie teatru zawieszonym. I gdy czytał owo hasło wzruszające - myśmy wiedzieli, że w tym wypadku hasło ma znaczenie: "Solski Narodowi". I powiódł mądrymi oczyma dookoła, po wypalonych kamienic ścianach, l ak Mistrzu! Ocalony ten teatr, ów Polski Teatr Poznański! Pożoga nie tknęła go niemal zupełnie, zaledwie rąbkiem gryzącego płomienia boków dotykając. Ot, tam właśnie stoi ów dawny maszynista tegoż teatru, dziś palacz w jego kotłowniach, Stefan Grzechowiak, który z oczywistym życia narażeniem wraz z Witoldem Szpingierem, Henrykiem Lewandowskim i Franciszkiem Kolanowskim uratował teatr, w którym jutro grać będzie Mistrz. A oto "drużyna życzliwa" - jakby powiedział słowami Cześnika ze "Strasznego zespół artystyczny, mający z Nim grać w Bałuckiego "Grubych rybach". Weszli do wnętrza. I oto ze wzruszonego szczerym przyjęciem ludzi Swego teatru Gościa Dostojnego wyszedł fachowy Człowiek Teatru. Żelazny i konsekwentny pracownik sceny. "Gdzie elektrotechnik i rekwizytorzy? Otworzyć kurtynę, notować moje uwagi; ten dywan cofnięty być musi do kurtyny, przecież tak nie można! Pianino dla Babci Ciaputkiewiczowej trochę za daleko. Smyczek moich skrzypiec wysmarować tłuszczem, by nie skrzypiał po strunach, Przecież ja tylko m ark uj ę granie. Ale publiczność musi wiedzieć, że to j a gram. Aha! To pani gra Helenkę Burczyńską..." i ostre, badawcze spojrzenie siwych oczu kieruje się ku pobladłej z tremy młodej aktorce. "No, dobrze... zaczynamy próbę... a dzwonek w korytarzu jest?" - oto, jakie były pierwsze mniej więcej słowa genialnego aktora, gdy poczuł pod nogami deski sceny. Swój tyloletni warsztat ciężkiej a tak drogiej naszemu sercu pracy artystycznej.

Jubileusz odbył się. Na innym mIejSCU znajdą czytelnicy "Kroniki" opis tej uroczystości.. A Ludwik Solski cały swój wolny czas poświęcił Poznaniowi. Niestrudzony! Ciągle coś ogląda, zwiedza, wizytuje. Jest w Gnieźnie, ogląda Kórnik, wybiera się nad Gopło piastowskie. Jedzie ze Stanisławem Strugarkiem do podpoznańskiej wioski Kicina, by tam oglądać wiejskie wesele, odwiedza robotników w Luboniu. Czujnym okiem i uchem widzi i słucha przedstawienia szkolnego w Teatrze Nowym, gdzie grają Jego i Karola Rostworowskiego dramat Wielkiego Tygodnia - "Judasza". Uczestniczy w otwarciu Muzeum Wielkopolskiego i odwiedza "kuźnię młodych" - poznańskie Studio Dramatyczne. I stąd adepci sceny polskiej odnoszą Go tryumfalnym pochodem na wątłych jeszcze ramionach poprzez plac Wolności, ku Teatrowi Polskiemu, bo już czas do garderoby! A przedtem trzeba jeszcze sprawdzić scenę i podstawek przy skrzypcach, czy się czasem nie przewrócił...

Tak oto przez koniec kwietnia i maj słoneczny, zielony, miasto nasze gościło w swych leczących się z ran murach Wielkiego Hetmana sceny polskiej - Ludwika Solskiego w radosnym roku 1946.

9*

Powyższy artykuł jest częścią publikacji Kronika Stoł. M. Poznania: czasopismo poświęcone sprawom kulturalnym stołecznego miasta Poznania: organ Tow. Miłośników Stoł. Miasta Poznania 1946 czerwiec R.19 Nr2 dostępnej w Wielkopolskiej Bibliotece Cyfrowej dla wszystkich w zakresie dozwolonego użytku. Właścicielem praw jest Wydawnictwo Miejskie w Poznaniu.
Do góry