HUMANIZM - TO NIC NIE ZNACZY Pamiętnik wysiedlenia Do 1941 roku prawie 33 tys. poznaniaków wysiedlono do Generalnego Gubernatorstwa, dalsze niemal 15 tys. rodzin zmuszono, niekiedy kilkakrotnie, do opuszczenia swoich mieszkań!. Udziałem pozostałych stała się wisząca nad nimi latami traumatyczna groźba wypędzenia. Sprawy te zostały w ostatnich latach dobrze zbadane i udokumentowane, co zawdzięczamy podstawowym w tej mierze pracom Marii Rutowskiej: monografii o wysiedleniach ludności polskiej z Kraju Warty i wydanej w bieżącym roku monumentalnej pracy o obozie na Głównej2. Tu chcielibyśmy zwrócić uwagę na ten dramatyczny rozdział poznańskich dziejów, przypominając pierwszą próbę opracowania tego zagadnienia podjętą krótko po wojnie przez prawnika, znawcę dziejów Kościoła Tadeusza Silnickiego (1889-1968)3. Związany wykształceniem i karierą naukową z Lwowem Silnicki został w 1929 roku zatrudniony jako profesor nadzwyczajny prawa kanonicznego na Uniwersytecie Poznańskim, zdobywając rychło zasłużoną sławę znakomitego wykładowcy. Jego też udziałem stał się los poznańskiej profesury w początkach okupacji: wypędzenie z mieszkania, Lager Glowna, wywózka do GG. Ten ostatni aspekt wojennych przeżyć stał się przedmiotem jego podjętego w 1949 roku opracowania mającego wejść do tomu zbiorowego poświęconego okupacyjnym dziejom Uniwersytetu Poznańskiego, przygotowanego pod redakcją Zygmunta Wojciechowskiego i Karola Mariana PospieszaIskiego. Mimo że książka była gotowa do druku, do jej wydania nie doszło ze względów politycznych, tak bowiem odczytać chyba trzeba sens enigmatycznej wypowiedzi Karola Mariana PospieszaIskiego, według którego" prof. Zygmunt Wojciechowski uważał, że tego dzieła wówczas nie można było publikować"4. Jeden z maszynopisów pracy trafił do Pracowni Rękopisów Biblioteki Uniwersyteckiej UAM (z tego właśnie korzystaliśmy w tej edycji)5, drugi - do archiwum Instytutu Zachodniego (Dok. V-29). Skądinąd większość przygotowanych do tej edycji tekstów została opublikowana w późniejszych latach w postaci osobnych artykułów zamieszczanych przede wszystkim w "Przeglądzie Zachodnim"6. Tadeusz Silnicki, który nie miał w nowym systemie łatwego życia, zdecydował się na wydanie swego opracowania w 1962 roku w zapomnianym dzisiaj, PAX-owskim tygodniku "Kierunki"7. Tekst ten warto przypomnieć nie tylko ze względów historycznych. Jego specyfikę sam autor trafnie określił, stwierdzając, że "artykuł ma charakter kartek z pamiętnika, ale jest zarazem studium historycznym na temat zjawiska ogólniejszej natury"8. I rzeczywiście: z jednej strony tekst Silnickiego przejawia podejście naukowe, wyrażające się w zobiektywizowanej narracji i dążeniu do stworzenia pewnego uogólnionego obrazu sytuacji, z drugiej jednak nałado Tadeusz Silnicki wany jest silnie osobistym doświadczeniem autora, niesie więc wartość relacji wspomnieniowej. Publikujemy go tutaj bez krótkiego fragmentu początkowych rozważań, pozostawiając także autorskie przypisy (z drobnymi uzupełnieniami), wyróżniając je kursywą. Silnicki koncentrował się na losach poznańskiej profesury uniwersyteckiej. Dla ukazania innych nieco doświadczeń zdecydowaliśmy się na uzupełnienie jego relacji wspomnieniami wysiedlonych pochodzących z innych warstw społecznych. Postanowiliśmy opublikować dwa spisane krótko po wojnie wspomnienia poznańskiej młodzieży, opracowane przez Zdzisława Grota i Wincentego Ostrowskiego i wydane wraz z kilkoma innymi w 1946 roku jako III tom serii Instytutu Zachodniego "Documenta Occupationis". Impuls w tej mierze wyjść miał już latem 1945 roku od kuratora Okręgu Szkolnego Poznańskiego Karola Strzałkowskiego. Wpisało się to w ramy szerszej akcji spisywania wspomnień propagowanej przez Instytut Zachodni i PTPN poprzez, jak pisano w odredakcyjnym wstępie, "rozpowszechnianie instrukcji dla piszących pamiętniki opracowanej przez prof. dra Jana Rutkowskiego"9. Relacje te, których oryginały, o ile wiadomo, nie zachowały się 10, uznać trzeba za szczególnie wartościowe, wyrażały przecież stosunkowo świeże wojenne doświadczenie. Pierwszy z tekstów - Teresy Krupskiej to w istocie proste wypracowanie szkolne 13-letniej dziewczynki, uczennicy V klasy szkoły powszechnej, w jakiejś mierze typowe dla tego rodzaju relacji. Drugi - Zbigniewa Po sieczka, zdecydowanie dojrzalszy i bardzo interesujący, pisany bowiem przez młodzieńca 23-letniego kończącego właśnie edukację w Gimnazjum św. Marii Magdaleny, dostarcza szeregu istotnych szczegółów dotyczących życia codziennego w lagrze Glowna. Posieczek należał do Komitetu Polskiego (zob. przypis 19) organizującego życie obozowej społeczności, z tego też powodu nie został wysiedlony do GG, lecz - podobnie jak innym członkom Komitetu - po likwidacji obozu pozwolono mu pozostać w Poznaniu; w 1945 roku wziął udział w szturmie na Cytadelęl1. W obu relacjach redakcja pozostawiła występujące w oryginalnym tekście krótkie dane dotyczące autorów. [rM.] "KARTKI Z PAMIĘTNIKA" TADEUSZA SILNICKIEGO Akcja wysiedlania ludności polskiej miała na celu otworzyć dla Niemców nowe tereny kolonizacyjne. Ziemie polskie włączone do Rzeszy miały w tempie błyskawicznym i w drodze gwałtu zmienić swe etnograficzne oblicze. Na miejsce Polaków przybywali nie tylko Niemcy z Zachodu, lecz także, i to w znacznej liczbie, ze Wschodu, przeważnie z krajów bałtyckich, czyli tzw. Bałci. Z tego punktu widzenia wysiedlenie profesorów Uniwersytetu Poznańskiego stanowi tylko część wielkiego, wysiedleńcze go dramatu. Profesorowie nie byli jedynymi ofiarami wysiedlenia, byli jednymi z wielu dotkniętych tą klęską, dzielili los narodu ujarzmionego i prześladowanego. Jest jednak rzeczą znamienną, że do wysiedlenia profesorów przystąpiono na początku akcji wysiedleńczej. Chodziło bowiem o pozbawienie społeczeństwa polskiego ludzi zajmujących naukowe stanowiska i związanych z naukowymi instytucjami, ludzi na pewnym poziomie kulturalnym i ideowym. Chodziło o zniszczenie tych ludzi pod względem materialnym, o moralneJ a nierzadko także fizyczne zgnębienie ich, by już nie mogli się podnieść i pełnić swej dawnej roli. Z tego punktu widzenia wysiedlenie poznańskich profesorów stanowi cząstkę innego dramatu, którego terenem były ziemie polskie pod okupacją hitlerowską, treścią jego była walka z polskością w duchowym znaczeniu, z polskim nauczycielem i polską książką, z polską kulturą we wszelkich jej przejawach. Na tle późniejszych metod prześladowczych i wszelakiego okrucieństwa, na tle obozów w Oświęcimiu i Majdanku, masowych egzekucji po miastach i zniszczenia Warszawy, przeżycia profesorów poznańskich z listopada i grudnia roku 1939 wydadzą się zapewne nie tak straszne i nie takie jaskrawe. Ale osobliwa wymowa ich na tym polegała, że były pierwszymi tego rodzaju zjawiskami. Wszak dotąd myślano pojęciami zgoła innymi, wśród których mieściło się prawo międzynarodowe i jego normy zapewniające w czasie wojny ochronę ludności cywilnej. Teraz po raz pierwszy stanął naród polski w obliczu zupełnie innego porządkuJ niby w jakimś innym świecie. Przypominały się słowa wielkorządcy poznańskiego Greisera, rzeczone otwarcie i twardo: "Humanihit ist eine Phrase" - humanitaryzm jest czczym słowem. Wysiedlenia poznańskich profesorów można ująć w trzech oddzielnych aktach: 1. usuwanie z domów, 2. obóz na Głównej pod Poznaniem, 3. transport do miejsca przeznaczenia. Zjawisko było ogólneJ metody wykonawcze stosowane przez organa niemieckie prawie zawsze te sameJ warunki, zwłaszcza w obozie, dla wszystkich jednakowe. A przecież uderzało to w ludzi o rozmaitej indywidualności i znajdujących się w różnych stosunkach, choć wszyscy należeli do jednej grupy społecznej - profesorskiej, tak że przeżycia poszczególnych profesorów wykazują różnice odbiegające nieraz dość daleko od tego, co typowe. Splot jednego z drugim, czyli przypadku ogólnego z przypadkami indywidualnymi, stanowi dopiero całość dramatu. Usuwanie z domów Od czasu zajęcia Poznania przez wojska niemieckie ich pobratymcy uderzali w Uniwersytet Poznański i jego profesorów. Opisane poprzednio 12 zamknięcie gmachów uniwersyteckich, brak szacunku dla zbiorów i mieniaJ brutalne traktowanie funkcjonariuszy, a niebawem uwięzienie szeregu profesorów i notoryczne branie zakładników właśnie spośród ciała profesorskiego ujawniły od razu wrogi stosunek okupanta do nauki polskiej, jej instytucji i przedstawicieli. Działo się to we wrześniu i październiku 1939 r., kiedy akcja wysiedlania jeszcze się nie rozpoczęła i nikt nie przypuszczał, by była w ogóle możliwa. W sprawie wysiedlenia nie pojawiło się żadne urzędowe rozporządzenie. Wszystko okryte było tajemnicą. Jest to zrozumiałeJ chodziło przecież o to/ by ofiary zaskoczyć i przez to wyrządzić więcej szkody. Władze działały celowo i planowo. W ciągu kilku tygodni obmyślono i przedsięwzięto szereg przygotowań zmierzających do zapewnienia akcji wysiedleńczej pełnej skuteczności. Zarządzono więc powszechny spis ludności, do którego stawić się trzeba było osobiście przed komisarzami spisowymi urzędującymi na terenie targów poznańskich. Między rubrykami, które w tym spisie wypełniano, były takie jak narodowość, wykształcenie i zawód, ilość członków rodziny i domowników i krótki opis zajmowanego mieszkania z dokładnym adresem. Ewidencja pol Tadeusz Silnickiskiej ludności i jej lokali mieszkaniowych, jako podstawa do wysiedleń z jednej strony, z drugiej zaś do przydzielania tych mieszkań niemieckim kolonistom, była wtedy przygotowana. Następnie wydano zakaz nie tylko zmiany mieszkania/ lecz także przenoszenia rzeczy z jednego mieszkania do drugiego, co miało na celu dosięgnąć wysiedleńców i przeszkodzić im w ukryciu się i uratowaniu mienia. Ustanowiono wreszcie godzinę policyjną, 8-mą wieczorem, po której nie wolno się było na ulicach pojawiać. Chodziło o to/ by przeznaczeni do wysiedlenia/ które z reguły odbywało się od 9-tej do 12-tej w nocy, znajdowali się w decydującej chwili na miejscu, czyli w swoich mieszkaniach znanych ze spisu/ i by uniemożliwić im uchylenie się od wysiedlenia przez ucieczkę. Akcją wysiedlania kierował osobny urząd podległy Reichsfuhrerowi SS [Heinrichowi Himmlerowi] jako pełnomocnikowi dla umocnienia niemczyzny, urząd, który w pierwszym okresie swego istnienia zwał się Umsiedlungsamt fur Polen und Juden [właśc. Sonderstab fur die Aussiedlung der Polen und der Juden - Specjalny Sztab do Wysiedlenia Polaków i Żydówp3. Miał on do dyspozycji siłę zbrojną oficerów i żołnierzy policji, miał agentów wywiadowczych, siły pomocniczeJ które rekrutowały się spośród volksdeutschów, miał auta do przewożenia i tereny na Głównej pod Poznaniem na obóz koncentracyjny. Urząd ten wyposażony był w daleko idące pełnomocnictwa, aż do użycia broni przeciw opornym. Rozkaz wysiedlania musiał być wykonany bez względu na okoliczności i warunki osobiste/ np. stan zdrowia, w których ofiary mogły się znajdować. Sposób wykonania rozkazu bywał rozmaity. Przeważało postępowanie brutalneJ niekiedy aż do barbarzyństwa/ czasem jednak zdarzała się pewna ludzkość po stronie wysiedlającego patrolu. Wysiedlano bądź całymi ulicami i kompleksami domów, przy czym brano pod uwagę przede wszystkim dzielnice nowsze o domach z nowoczesnymi urządzeniami, zamieszkałych przez ludność zamożniejszą, bądź uwzględniano pewne grupy osób, których jak najprędsze usunięcie z Poznania dyktowane było specjalnymi przyczynami. Pod tym względem uprzywilejowani - oczywiście w sensie ujemnym - byli profesorowie Poznańskiego Uniwersytetu. Do nich zastosowano wysiedlenie od razu i przeprowadzano jak naj dokładniej. Niebawem został Poznań "oczyszczony" z profesorów. Technika wysiedlania była następująca. Zazwyczaj na 2-3 dni naprzód pojawiał się w mieszkaniu upatrzonej ofiary agent niemiecki pod jakimkolwiek pozorem. Stwierdzał on faktyczny pobyt na miejscu kandydata do wysiedlenia, oczywiście nie dając mu wcale do poznania celu swej wizyty. Patrol wysiedlający, złożony z kilku żołnierzy w pełnym uzbrojeniu i z oficerem lub podoficerem, przybywał późnym wieczorem po godzinie policyjnej. Wysiedlanie niejednokrotnie trwało nie dłużej niż 15 minut i często żadne względy nie wpływały na przedłużenie tak krótkiego czasu. Ale nawet ten kwadrans nie był pozostawiony wysiedleńcom na ubranie się i zebranie najniezbędniejszych rzeczy, gdyż znaczną jego część zajmowało stwierdzenie tożsamości osób, poszukiwanie pieniędzy i walorów i ich konfiskata. Rozkaz opiewający na opuszczenie domu wręczano na piśmie, choć nie zawsze dopełniano tej formalności. W rozkazie wymienione były osoby dotknięte wysiedleniem i instrukcja, by zabrać z sobą koc lub kołdrę i naczynie do jedzenia. Pieniędzy pozwalano zabrać po 100 złotych na osobę, resztę nakazano oddać podzagrożeniem srogimi karami w razie zatajenia i ukrycia pieniędzy. Z chwilą gdy patrol wysiedlający przekroczył próg domu, mieszkańcy tracili wolność osobistą i własność całego swego mienia. Zołnierz chodził krok w krok za każdym. Kontrolowano każdą rzecz, którą wysiedleńcy chcieli wziąć z sobą, na jedno pozwalano, drugie kazano zostawić. Zasadniczo pozwalano wziąć najniezbędniejsze osobiste rzeczy z garderoby po jednej walizce na osobę. Niekiedy zdarzało się "przemycić" więcej, ale bywały też wypadki, że ludzi wypędzano momentalnie, tak jak stali, nie dając im możności zabrania czegokolwiek. Ustawiczne ponaglenia do pośpiechu, groźby użycia broni, czasem uderzanie kolbami karabinów, krzyki "heraus" i "los" stwarzały atmosferę napięcia i terroru, w której trudno było zachować przytomność umysłu, tak potrzebną, gdy należało się przygotować do dłuższego tułactwa i zaopatrzyć w rzeczy potem nie do nabycia. Nastrój katastrofy powiększała jeszcze niepewność losuJ zwłaszcza z początkuJ u pierwszych wysiedleńców, gdy nie rozeszła się jeszcze wiadomość o obozie na Głównej jako miejscu etapowym i gdy nie było wiadomo, dokąd przeznaczone są ofiary wysiedlenia, a patrol wysiedlający nie udzielał co do tego żadnych informacji. Na zapytania padały odpowiedzi w tym rodzaju: "tutaj już na pewno nie wrócicie" lub ironiczne uwagi: "niech pan sobie raz jeszcze oglądnie mieszkanie, bo go pan już nigdy nie zobaczy"14. Na ulicy stały auta ciężaroweJ na które pod eskortą żołnierzy ładowano wysiedlonych i odwożono do obozu koncentracyjnego na przedmieścia Poznania - Główną (Poznań-Wschód). Wysiedlenie poznańskie zawierało w sobie dużo naraz klęski dla ofiar: jedną było usunięcie z mieszkania i miejsca pobytu w warunkach najniepomyślniejszych i sposobem najbardziej brutalnym, drugą - prawie całkowita konfiskata mienia. I właśnie przez tę brutalność, ale przede wszystkim przez tę konfiskatę różni się wysiedlenie hitlerowskie od wszelkich innych akcji i procesów wysiedleńczych. W sposób szczególnie dotkliwy dało się to odczuć profesorom uniwersytetu. Posiadali oni zawsze cenne biblioteki prywatne nie tylko będące ich podręcznym naukowym warsztatem pracy, lecz także ich owocem zamiłowań do książek. Te biblioteki przepadły prawie wszystkie. Ale przepadły także prace naukowe bądź ukończoneJ lecz jeszcze nie wydaneJ bądź nie gotowe jeszcze do drukuJ jednak w zebranych materiałach i w częściowej redakcji przedstawiające dorobek lat całych 15 . Nieszczęście jednostek przemieniało się w nieszczęście polskiej nauki. W mieszkaniach profesorskich znajdowały się niejednokrotnie cenne urządzenia w postaci antycznych mebli, cennych dywanów i obrazów pędzla znakomitych malarzy. To wszystko ginęło bezpowrotnie, bo rzadkim wyjątkiem bywało odzyskanie czegokolwiek, zwłaszcza z rzeczy bardziej wartościowych. I znowu nie tylko jednostki ubożyły się, lecz wraz z nimi ubożyła się polska kultura przez zniszczenie rozlicznych dóbr o kulturalnym znaczeniu. Dóbr tych nowi niemieccy właściciele ani uszanować, ani zachować nie potrafili. Przeważnie uległy one rozproszeniu i zniszczeniu. Na tym ogólnym tle wysiedleńczej klęski, jako zjawiska typowego, wyrastają poszczególne wypadki zasługujące na opis lub przynajmniej krótką wzmiankę, gdyż posiadają osobliwą wymowę i charakterem swym wyróżniają się od innych. Niektórzy przecież profesorowie przeszli przed wysiedleniem przez więzienie przy ul. Młyńskiej. Prof. [Kazimierza] Tymienieckiego przekazano z więzienia Tadeusz Silnickiwprost do obozu. Szczególnie brutalnie potraktowano rodzinę prof. [Edwarda] Taylora. Wnuczki jego były w wieku: jedna 5 kwartałów, druga - sześć tygodni. Nie uszanowano stanu synowej, lecz zmuszono ją do natychmiastowego opuszczenia domu i pobytu w obozie w warunkach dla kobiety najniekorzystniejszych. Dnia 23 listopada zmarł w poznańskim szpitalu Elżbietanek znakomity i znany w Europie historyk prof. Bronisław Dembiński. Następnego dnia przybył do jego mieszkania patrol wysiedlający. Wprawdzie już na dole u dozorcy domu dowiedzieli się Niemcy o śmierci profesora i spisali odpowiedni protokół w tej sprawie, ale mimo to wdarli się na górę i nie uszanowali majestatu śmierci. Przy tej sposobności między innymi zabrali insygnia papieskiego orderu św. Grzegorza/ którego zmarły profesor był komandorem. Żonie i córce profesora 16 udało się wtedy uniknąć wysiedlenia i wziąć udział w pogrzebie, który odbył się dnia 26 listopada na cmentarzu parafii św. Marcina. Dnia 12 grudnia zjawił się ponownie patrol wysiedlający i wysiedlił do obozu na Głównej obie panie. Dopiero mocna interwencja dyrektora niemieckiego archiwum państwowego dra [Hermanna] Golluba doprowadziła do ich zwolnienia i ostatecznie opuszczenia Poznania, ale na wolnej stopie 17 . Był to wypadek zgoła odosobniony, ale zaznaczyć należy, że wymowa nazwiska prof. Dembińskiego działała jedynie pośrednio/ bo przez czynniki naukowe niemieckieJ i że odstąpienie od normy w stosunku do wdowy i córki było wyłącznie zasługą wymienionego dyrektora. Fakt mojego wysiedlenia zasługuje również na upamiętnienie, a to ze względu na stan zdrowia mej matki i na okrutne potraktowanie jej przez wysiedlających. Był to wypadek tak jaskrawy w swym barbarzyństwie, że byłem powoływany na świadka w procesach przeciw [Arthurowi] Greiserowi i [Augustowi] Jagerowi w Poznaniu. Wysiedlono nas, tj. mnieJ moją matkę i naszą służącą, dnia 7 listopada o godzinie 22. Moja matka 18 , staruszka 75-letnia, złamała kilka miesięcy przedtem nogę w stawie biodrowym, była dwukrotnie operowana, ale ani władzy w nodze/ ani sił nie odzyskała tak dalece, że wstawać, ani nawet poruszać się na łóżku nie mogła. Oficer, którego specjalnie zawezwano, nakazał mimo to wysiedlenie, a na wszelkie prośby i przedstawienia odpowiadał: "Befehl" - rozkaz. Kazano mej matce wstać i ubrać się, co było fizycznie niemożliwe. Wówczas zagrożono jej zastrzeleniem, kierując ku niej karabiny. Gdy i to nie poskutkowało, zrozumieli wreszcie żołnierze, że słyszą prawdę, ale od wykonania rozkazu nie odstąpili. Na pół ubraną stoczono moją matkę z łóżka na dywan. Mnie kazano nieść ją z jednej strony za dwa rogi dywanu, żołnierz niósł z drugiej strony. Oczywiście w tych warunkach, gdy całą uwagę skupiała na sobie chora i jej ratowanie przed brutalnością/ trudno było myśleć o zabieraniu rzeczy, zwłaszcza że wszystko odbywało się w tempie błyskawicznym i wśród krzyków żołnierzy. Chciałem przecież wziąć lekarstwa i strzykawkę dla zastrzyków łagodzących dotkliwe bóle - nie pozwolono. Służąca zbierała konieczne rzeczy dla mej matki - pobito ją przy tym kolbami. Zdołałem spakować do walizki trochę ubrania, bielizny i drobiazgów, ustawicznie pod kontrolą i prawie wydzierając każdą rzecz z rąk żołnierzy - nie mogłem tej walizki zabrać, ponieważ kazano mi wynosić z domu matkę, a skoro raz znalazłem się na aucie i pod konwojem, nie wolno mi już było wrócić po rzeczy. Tak więc zostałem dosłownie tylko w tymf co miałem na sobie. Moja walizka stała się oczywiście łupem żołnierzy. Zresztą nie tylko ona jedna. Patrol, który nas wysiedlał/ odznaczał się szczególną brutalnością i żądzą rabunku. Oficer i żołnierze plądrowali po szafach i biurkach, biorąc sobie, co się któremu spodobało, od żywności po garderobę i cenniejsze rzeczy (srebro stołowe). Wysiedlenie przybierało charakter napadu szajki bandytów w rabunkowych celach. Oczywiście kazano zaraz w pierwszej chwili oddać wszystkie pieniądze, grożąc karami za ukrycie, i wydano tylko po 100 zł na osobę, czyli na naszą grupę 300 złotych. Z tą kwotą zostaliśmy wypędzeni z domu. A jednak, siedząc w aucie ciężarowym i jadąc w nieznane i na los niepewny, byliśmy poniekąd radzi, że dramatyczna chwila już minęła/ że jesteśmy już po drugiej stronie. Mieszkanie nasze miało dostać niebawem nowych lokatorów - Niemców bałtyckich. W ogóle mieszkania po wysiedlonych przydzielano imiennie w każdym wypadku kolonistom, zanim jeszcze sam akt wysiedlenia się dokonał. Stwierdził to prof. Bossowski na podstawie papierów, które znalazł w swoim dawnym mieszkaniu po powrocie do Poznania w r. 1945. Przerwa między naszym sunięciem a przybyciem nowych mieszkańców miała wynosić tylko kilka dni. Zołnierze, tak brutalni względem mojej matki i względem nas, okazali sentymentalną troskliwość dla kanarka naszej służącej: postarali się mianowicie o to/ by miał żywność i wodę na kilka dni aż do objęcia mieszkania przez przybyszów. Rzecz charakterystyczna, że ci przybysze i przydzielone im mienie po wysiedlonych znajdowali się pod specjalną ochroną prawa. Obóz na Głównej Obóz na przedmieściu Poznania Głównej był jednym z pierwszych obozów koncentracyjnych dla ludności cywilnej na ziemiach polskich. Celem jego nie było pozbawienie wolności na czas dłuższy ani poddanie więźniów surowej dyscyplinie i przymusowi pracy fizycznej, jak w innych późniejszych obozach, których tyle wydała ta wojna, lecz stanowił on tylko miejsce zbiórki i wysyłki wysiedleńców. Był to więc raczej punkt etapowy niż obóz we właściwym znaczeniu. Ten jego charakter ujawnił się jednak dopiero nieco później, kiedy metody wysiedlania ludności polskiej były już wypraktykowane i kiedy pobyt w obozie nie trwał z reguły dłużej niż jeden do dwóch dni. Z początku nie wiedziano jeszcze, co robić z wysiedleńcami i gdzie ich dalej wysyłać, chciano tylko usunąć Polaków, a zwłaszcza pewne ich kategorie, by zrobić miejsce dla przybyszów niemieckich, opracowano więc dokładnie i uruchomiono akcję wypędzania z domów. Jak dalej postępować z wypędzonymi, to była kwestia drugorzędna, to miało się samo ułożyć i rozwiązać z czasem. Także wysiedleńcy nie wiedzieli, co ich dalej czekaJ bo nikt nie informował ich o tymf czy siedzieć będą w obozie przez kilka tygodni, czy miesiącami całymi, kiedy, gdzie i czy w ogóle ich stąd wywiozą, czy i w jaki sposób zajmie się ktoś ich dalszym losem i po załamaniu się dawnego życia. To sprawiało/że pobyt [w obozie] pierwszej partii wysiedleńców, liczącej około 4000 osób, trwał około miesiąca i utrwalił się jako osobny, charakterystyczny okres ich bytowania z doby wojennej. Listopad 1939 rokuJ tuż po zakończeniu kampanii polskiej, a przed rozpoczęciem europejskiej, miesiąc przygnębienia pod wrażeniem niedawnej klęski narodu i własnych każdego strat i nieszczęść - ale i nieokreślonych nadziei na przyszłość, miesiąc szczególnie zimny, o przed Tadeusz Silnicki wczesnych mrozach spędzili pierwsi poznańscy wysiedleńcy za drutami kolczastymi obozuJ spoglądając tęsknie na majaczący w oddali Poznań i nadsłuchując pilnie wieści ze świata, z którymi łączono rychłe wybawienie. Obóz mieścił się w magazynach fabrycznych, na które składały się dwa wielkie/ jednopiętrowe baraki oraz kilka mniejszych, parterowych. Baraki były drewniane o cementowej podłodze, bez okien. Ściany nie były szczelne tak dalece, że nie tylko zimno przenikało do wnętrza, ale przez szpary dostawało się tyle światła, że można było czytać. W wielkich barakach znajdowały się żelazne piece/ w których utrzymywano ogień dniem i nocą. Przy nich skupiali się zziębnięci mieszkańcy, bo ciepło działało tylko w pobliżu. Przy ostatecznym urządzeniu obozu jeden duży barak przeznaczono dla mężczyzn, drugi dla kobiet i dzieci. Wskutek tego rodziny były rozdzieloneJ a na odwiedziny pozwalano tylko dwa razy dziennie po godzinie. Jeden nie barak, lecz domek zamieniono na szpitalik obozowy, od pierwszej chwili zapełniony, ponieważ wysiedlano ludzi bez względu na stan zdrowia. Tu leżała ciężko chora moja matka, tu przechodził zapalenie płuc dyrektor drukarni uniwersyteckiej [Józef] Winiewicz. Była opieka lekarska i pielęgniarska, bo w obozie nie brakło znakomitych lekarzy, profesorów wydziału medycznego oraz personelu pielęgniarskiego z klinik, ale zupełnie brak było lekarstw, aparatów i narzędzi, tudzież jakichkolwiek urządzeń sanitarnych. Szpital obozowy był raczej miejscem pobytu chorych niż miejscem ich leczenia. Obóz otoczony był podwójnymi zasiekami z drutu kolczastego, między którymi chodziła uzbrojona straż. Na rogach wzniesiono wieże strażniczeJ z których w nocy przy pomocy obrotowych reflektorów kontrolowano obóz. Do obozu prowadziła jedna tylko brama pilnie strzeżona. Ta brama była jednak punktem bardzo ważnym dla mieszkańców obozuJ tam bowiem zdarzała się możliwość komunikowania się ze światem zewnętrznym. Do bramy przychodzili krewni i znajomi wysiedlonych, podawali paczki i list y/ niekiedy można było nawet porozmawiać z nimi przez druty. Zależało to od pełniącego wartę żołnierza. Zapisał się w pamięci pewien żołnierz Ślązak, z pozoru wielki służbista i bardzo krzykliwy, w rzeczywistości zaś wcale nie taki straszny i pozwalający właśnie na niedozwolone rozmowy. Później zorganizowana została całkiem legalnie poczta obozowa, przez którą przychodziły codziennie paczki i listy. Zarząd tej poczty był w rękach samych wysiedleńców. Poza pocztą/ poza odwiedzinami u bramy możność zetknięcia się ze światem, a zwłaszcza wyjścia z obozuJ była bardzo ograniczona. W drodze wyjątku, bardzo zresztą rzadkiego, niemiecki komendant udzielił przepustek na jeden dzień, głównie z powodu zdrowia, np. do dentysty. Znam też wypadek, że syn jednego z profesorów, uczeń gimnazjum/ korzystając z zamieszania przy bramie, gdy przywieziono większą liczbę bochenków chleba, zdołał się wymknąć do miasta i następnego dnia przy tej samej sposobności wrócić. Przez robotników, którzy pracowali przy naprawie baraków, można było załatwić zakupy. Tą drogą otrzymywało się lekarstwa dla chorych, ale w ilości niewystarczającej. Pod koniec listopada pozwolono na handel. Pojawili się przekupnie z rozmaitymi towarami po wygórowanej cenie. Ale przeszkodą w zakupie był brak pieniędzy, które przecież przy wypędzaniu z domów konfiskowano. Na czele obozu stał major niemiecki [SS-Sturmbannfuhrer Albert Sauer], który urzędował w swej kancelarii i był dla petentów dostępny. Były też samorządne władze spośród wysiedleńców, był starszy obozowy i jego kancelaria 19 , zarząd i obsługa poczt y/ obsługa kuchni, administracja aprowizacji, opieka sanitarna. W miarę wdrażania się w życie obozowe doskonaliła się organizacja. Major niemiecki dał się poznać wszystkim ze swych przemówień i instrukcji udzielanych nam na zbiórkach. Pamiętam trzy takie przemówienia. W pierwszym objaśniał nam, że powrót z obozu do Poznania jest wykluczony i że nie ma sensu oddawać się złudzeniom. Wyjątek zachodzi tylko dla obcych poddanych, którzy przez pomyłkę zostali wysiedleni, oraz dla osób niemieckiego pochodzenia (volksdeutschów); w tym drugim wypadku nawet pochodzenie niemieckie żony zwalnia z obozu męża. Ale oczywiście obce poddaństwo i niemieckie pochodzenie trzeba było udowodnić. I tu nie oszczędził sobie major ironii, mówiąc, że takich kandydatów znajdzie się dużo, lecz że kontrola będzie ścisła i podszywanie się pod te tytuły do opuszczenia obozu wykluczone. Major mylił się najzupełniej, nie znalazł się nikt taki, kto by zaparł się swej narodowości dla materialnych względów. Drugim razem wzywał do "Sittlichkeit" i "Kameradschaft" - obyczajności i koleżeństwa. Wezwanie zatem natury moralnej, co najmniej niepotrzebne, jeśli nie prowokacyjne. Za trzecim występem kazał podzielić się wysiedleńcom na cztery grupy: 1) pracowników fizycznych, 2) kupców i pomocników handlowych, 3) lekarzy, 4) profesorów. Pierwsi otrzymali instrukcje, że mają dbać o porządek w obozie i obietnicę otrzymania wynagrodzenia za szczególnie gorliwą pracę. Drudzy mieli zająć się aprowizacją i rozdzielaniem środków żywności. Grupa trzecia niechaj czuwaJ by nie wybuchła w obozie epidemia, ale jak to ma zapewnić bez środków dezynfekcyjnych i lekarstw, tego nie wyjaśnił. Do grupy czwartej profesorskiej nie zwrócił się z żadnym apelem, przyszli natomiast żołnierze i kazali profesorom nosić chleb, który właśnie przywieziono. Widocznie kwalifikacje nasze były w obozie niepotrzebne, mogliśmy przydać się jedynie jako siła transportowa. Raz zwiedzała obóz jakaś komisja złożona z kilku wyższych stanowiskiem osób cywilnych i wojskowych. Przed ich inspekcją zarządzono porządkowanie i czyszczenie baraków, co było trudne do wykonania wobec braku odpowiedniego sprzętu. Doszło mnie powiedzenie jednego z tych panów "Ein humaner Lager" - obóz humanitarny, ludzki. Istotnie, w porównaniu z innymi obozami ten mógł wydawać się ludzkim. Mieszkańcy obozuJ nieobeznani ani z doświadczenia, ani ze słyszenia czy opisu z instytucją obozów, byli jednak inneg zdania. Dla nich fakt wysiedlenia i zamknięcia już był nieludzkim. Zycie obozowe nie posiadało - rzecz jasna - bogatej treści. Fizyczne warunki bytu wysuwały się na plan pierwszy i dawały się boleśnie we znaki. Ludzie leżeli obok siebie, dość ciasno w rzędach po 8-10/ na słomie. Słoma po tygodniu ścierała się na sieczkę i nie stanowiła ani legowiska, ani ochrony przed zimnem; natomiast była źródłem nieporządku, kurzu i zarazków. Ta słoma miała pewne osobliwe znaczenie. Oto przywiezienie nowego jej transportu zapowiadało niechybnie przybycie do obozu nowej partii wysiedleńców. Witano ich po koleżeńsku/ wynajmowano im miejsca, wypytywano o nowiny z miasta. Wielkim udręczeniem było zimno, tak we dnieJ jak i w nocy. Ranne mycie odbywało się Tadeusz Silnickiw korycie, długim i wąskim, jak do pojenia bydła, w które od czasu do czasu puszczano strumień lodowatej wody; w tej wodzie trzeba też było myć naczynia. Wody ciepłej w ogóle dostać nie było można. Na śniadanie przynoszono czarny płyn, bez cukruJ który nosił nazwę kawy, i kawałek chleba. N a obiad była zupa również z chlebem. Na kolację znowu ta sama kawa. Chleba nie brakowało/ co było zasługą dobroczynnych poznańskich piekarzy, którzy dostarczali go w dużych ilościach bezinteresownie. Kto otrzymywał z miasta paczki z żywnością/ mógł łatwiej przetrzymać wikt obozowy, inni przywykali do głodowania i opadali z sił. Bezczynność i bezsilność działały przygnębiająco. A jednak nie zamarło życie kulturalne wśród ludzi, dla których stanowiło ono zawsze powołanie i zamiłowanie. Odbył się więc koncert skrzypcowy p. Zdzisława Jahnkego. Profesor [Zygmunt Moczarski] miewał dla grona chętnych słuchaczy pogadanki z przyrody. Profesor [Bohdan] Winiarski w swym wykładzie naświetlał ze stanowiska prawa międzynarodowego wysiedlanie i trzymanie w obozie ludności cywilnej. Nastrojem głęboko religijnym górował nad otoczeniem prof. Moczarski i docent [Andrzej] Wojtkowski, ostatni dyrektor biblioteki Raczyńskich. Prof. gimnazjalny [Stanisław] Dedio, świetny filolog, studiował pisma Tacy ta, świeżo właśnie wydane w polskim przekładzie [Seweryna] Hammera, prof. [Jan] Sajdak robił korektę któregoś z tomów swego wydawnictwa Ojców Kościoła. Nawiązywały się rozmowy i dyskusje na naukowe tematy. Profesorowie nie tworzyli jakiejś osobnej, w żadnym zaś razie nie tworzyli zamkniętej w sobie grupy. Zresztą wspólna niedola bratała z sobą ludzi spod różnych znaków i zawodów. Wszak wszystko na razie runęło, musiała nastąpić zmiana psychiki i przewartościowanie. Mądrość uchodziła z pola i ustępowała miejsca dzielności, dobroci i potędze ducha. Ale u natury swej pracy, wspólnych zainteresowań i starego koleżeństwa grono profesorskie obcowało przeważnie z sobą. W listopadzie 1939 roku byli w obozie z profesorów Uniwersytetu Poznańskiego - z wydziału humanistycznego: [Stefan] Błachowski, [Ludwik] Ćwikliński/ [Józef] Dziech, [Jan] Sajdak, [Michał] Sobeski, [Kazimierz] Tymieniecki, [Henryk] Ułaszyn, [Adam] Wiegner, [Andrzej] Wojtkowski; z prawno-ekonomicznego: [Józef Jan] Bossowski, [Zdzisław] Kaczmarczyk 20 , [Roch] Knapowski, [Marcin] Nadobnik, [Alfred] Ohanowicz, [Stefan] Rosiński, [Tadeusz] Silnicki, [Bohdan] Winiarski, [Edward] Taylor; z wydziału medycznego: [Bolesław] Kowalski/ [Franciszek] Łabendziński, [Karol] Mayer, [Leon] Padlewski, [Aleksander] Zakrzewski; z wydziału rolniczo-leśnego: [Zygmunt] Moczarski, [Bronisław] Niklewski, [Stefan] Studniarski. Kto z profesorów uniknął obozu? Bądź cif którzy zostali wysiedleni później, kiedy postępowanie wysiedleńcze działało sprawnie niby aparat dobrze nakręcony, a pobyt na Głównej stawał się istotnie tylko etapem jednodniowym. Tak było z prof. [Zygmuntem] Wojciechowskim i [Stanisławem] Kasznicą. Bądź cif którzy z więzienia dostali się do Fortu nr 7 i tam znaleźli śmierć, jak [Stanisław] Kalandyk, [Edward] Klich, [Romuald] Paczkowski i [Stanisław] Pawłowski. Bądź wreszcie najliczniejsi cif którzy w dobie wojny i wysiedlania nie znajdowali się w Poznaniu, lecz przebywali w rozmaitych innych miejscowościach w Polsce i za granicą. W każdym razie spośród tych, którzy byli na miejscu, nie pozostał w Poznaniu nikt. Przekonanie, że represje niemieckie zwracają się w sposób najostrzejszy przeciw wszystkim, którzy w jakikolwiek sposób byli związani z uniwersytetem/ choćby jako siły pomocniczeJ było powszechne. Rozmawiałem w obozie z pewnym ogrodnikiem folwarku uniwersyteckiego, taił on starannie to/ że był pracownikiem uniwersytetu, podnosił zaś swój zawód ogrodnika, a tłumaczył, że czyni to celowo, aby zapewnić sobie lepszy los pod okupantem. Profesorowie wydziału medycznego nie ukrywali wprawdzie swego stanowiska, ale przy podziale na grupy zawodowe woleli występować jako lekarze niż jako profesorowie/ zresztą w roli lekarzy mogli liczyć na zatrudnienie prędzej czy później, a ich profesorska rola była na razie zawieszona. Istotnie też zwłaszcza na terenie szpitalika obozowego mogli działać z pożytkiem. Pobyt w obozie, choć niedługi i pozbawiony takich udręczeń, jakich doznali w Sachsenhausen profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, nie pozostał jednak bez śladu. Odbił się on fatalnie na zdrowiu niektórych profesorów, którzy wynieśli zeń długotrwałe choroby. Profesor Sobeski, chory na astmę, doznał w tej atmosferze siana i kurzu takiego pogorszenia stanu zdrowia, że zmarł kilka dni po przyjeździe do Ostrowca Kieleckiego [Ostrowca Świętokrzyskiego, 14 grudnia 1939 r.]. Był oczywiście ofiarą obozu. Moja matka kończyła swe życie w nędznych warunkach szpitalika obozowego, a zmarła również w Ostrowcu kilka dni po śmierci prof. Sobeskiego. Obóz przysporzył jej cierpień. Pod względem duchowym nie załamał się nikt. Nikt też nie zmienił swych przekonań. Im dłużej jednak trwało to życie obozowe z całą swą biedą i jałowością, tym bardziej było widoczneJ że jedynym sposobem wyjścia jest wywiezienie dalej i że im prędzej się to stanieJ tym będzie lepiej. Powszechnym pragnieniem stawał się wy jazd, którego oczekiwano niecierpliwie z dnia na dzień. Transport do miejsca przeznaczenia W nocy z 30 listopada na 1 grudnia zajechały jeden po drugim, mniej więcej w odstępach dwugodzinnych, pierwsze trzy pociągi dla wysiedleńców, które miały ich wywieźć z Poznania i Wielkopolski 21 . Miejsce przeznaczenia nie było wiadome ani wysiedleńcom, ani nawet wysiedlającym, wiadomy był jedynie kierunek: w stronę Warszawy, i kraj: Polska centralna, którą nazwano potem "Generalnym Gubernatorstwem". Okazało się później, że tym miejscem został Ostrowiec Świętokrzyski albo Kielecki w powiecie opatowskim przy linii kolejowej Skarżysko-Sandomierz. Wybór tej właśnie miejscowości był dziełem przypadkuJ nie zaś planu z góry powziętego i przemyślanej decyzji. Wszak próbowano pozostawić "pasażerów" w Lubelszczyźnie i w okolicach Częstochowy. Była to więc w całym tego słowa znaczeniu podróż "w nieznane". Na kilka dni przed wyjazdem zapanował w obozie ruch, tak odmienny od zwyczajnego trybu życia. Rozeszła się wiadomość, że jedziemy i wywołała zrozumiałe podniecenie. Działała kancelaria i przybrane siły pomocnicze. Układano spisy przeznaczonych do poszczególnych transportów, co przy kilku tysiącach mieszkańców obozu było pracą zawiłą z uwagi na konieczność uwzględnienia rozmaitych życzeń, zwłaszcza co do podróży razem ze swymi rodzinami i w swoich grupach. Przy tym w niewiadomym celu i, jak się okazało, całkiem Tadeusz Silnicki niepotrzebnie przeprowadzano rejestrację i ocenę pozostawionego w mieszkaniach mienia. Ostatniego dnia rozdano chleb, jako jedyny zapas żywności. Do obozu prowadziła bocznica toru kolejowego, która miała ujście w wielkim baraku zamieszkałym przez mężczyzn. Ta okoliczność omal nie spowodowała katastrofy. Oto pierwszy pociąg wjechał za daleko. Parowóz wyważył wrota, zrujnował ścianę i przewrócił piec, w którym palił się węgiel. Barak był drewniany i suchy, dookoła pełno było słomy, wyjście tylko jedno i to zagrodzone pociągiem. Na miejscu ani wody, ani żadnych narzędzi przeciw pożarowi. Momentalnie cały barak mógł stanąć w ogniu, a wtedy rozmiary katastrofy byłyby olbrzymie i pociągnęłyby za sobą wiele ofiar w ludziach. W chwili wyjazdu panowało straszliwe zamieszanie, które potęgowała jeszcze ciemność. Ludzie tłoczyli się do wagonów bezładnieJ walcząc o miejsce, gubiąc bagaż i siebie nawzajem. Wszelkie próby zaprowadzenia porządku zawiodły. Był to jeden z cięższych momentów wysiedleńczej doli, dla ludzi osłabionych życiem w obozie szczególnie ciężki. Pociąg składał się z wagonów towarowych, w których wielu musiało stać w ścisku przez trzy dni i cztery noce. Od stania puchły nogi i zdejmowało omdlenie/ od zimna, bo panował mróz, kostniało się i cierpiało dotkliwieJ a na domiar złego nie można było dostać ciepłej strawy ani nawet herbaty i w pociągu panował prawie głód. Dwa razy tylko przez cały czas przybyła dobroczynna pomoc z zewnątrz. Pierwszym razem było to w Radomsku pod Częstochową. Na stacji czekał komitet z miejscowej gminy izraelickiej i ten nakarmił nas ciepłą zupą. Tę zupę wspominają wysiedleńcy wdzięcznie po dzień dzisiejszy. Po raz drugi w Lublinie rozdawały nam panie herbatę, ale je rychło odpędzono. Byliśmy bowiem pilnie strzeżeni. Naszą straż stanowili poznańscy Niemcy z kategorii "volksdeutsche", ubrani po cywilnemu, ale uzbrojeni i wyposażeni we władzę. Oni to przysparzali przykrości, nie pozwalając na wychodzenie z wagonów i komunikowanie się z kimkolwiek, choć trudno zrozumieć to postępowanie już na terytorium "Kongresówki". Wszak niebawem mieliśmy odzyskać swobodę. Tymczasem jednak byliśmy więźniami. I byliśmy pod kontrolą, zwłaszcza jeśli idzie o rzeczy z sobą zabrane. Przy wyjeździe ostrzegano nas, że nie wolno wywozić pieniędzy, biżuterii i rzeczy kosztowniejszych i że przekroczenie zakazu podlega karze. Pod tym względem szczególną gorliwość i brutalność okazała pewna niemiecka siostra w mundurze sanitariuszki, która groziła śmiercią każdemu, kto nie odda dobrowolnie pieniędzy i kosztowności. Cele rabunkowe przyświecały akcji wysiedleńczej od początku do końca. Droga była zawiła i stanowiła dowód bezplanowości. Przywieziono nas najpierw do Warszawy i tu zostawiono na bocznym torze poza obrębem dworca niemal przez cały dzień. Następnie skierowano nas do Lublina i po krótkim postoju na powrót do Warszawy. Stąd do Częstochowy, gdzie zaraz zawrócono. Przez Skarżysko dowieziono nas do Ostrowca. Tutaj stanęliśmy w mroźny grudniowy poranek. To był kres podróży. OczywiścieJ spisując to itinerarium wysiedleńcze i jego zawiłości/ biorę pod uwagę ten tylko transport, w którym sam jechałem. Był to pociąg, który wyruszył z obozu jako pierwszy, ale do Ostrowca przybył jako drugi. Widocznie drugi pociąg jechał prostszą drogą i dlatego wcześniej dotarł do celu. Formalności przy zwolnieniu z transportu trwały kilka godzin. Kontrolowano spisy, stwierdzano tożsamość osób i wypuszczano wysiedleńców wtedy, gdy ze wszystkimi badanie załatwiono. Wysiedleńcy doznali wiele opieki i pomocy ze strony miejscowego społeczeństwa. Dla chorych - wśród nich dla najciężej chorej i życia kończącej mej matki - znalazło się miejsce w szpitalu ostrowieckim Czerwonego Krzyża, który przysłał na stację kolei wóz specjalny. Nareszcie znaleźliśmy się na wolnej stopie bez pieniędzy i bez pracy, wyniszczeni obozem i podróżą, niepewni jutra. Zaczynało się życie tułaczeJ które miało trwać aż do wyzwolenia z niemieckiego jarzma 22 . II WSPOMNIENIE TERESY KRUPSKlEJ Teresa Krupska, ur. 19.6.1932 w Poznaniu. Okres okupacji przeżyła w Radomiu, ul. Limanowskiego 19. Obecnie: Poznań, św. Wawrzyńca 31 m. 4. Uczennica VI Szkoły Powsz. w Poznaniu. Kl. V. [...] W pewien wieczór zimowy mamusia położyła się wcześniej spać, bo była chora. Moja młodsza siostra [Anna], która miała pięć lat, pomagała mi obcierać naczynia po kolacji. Potem wszyscy położyliśmy się spać. Tatuś zasnął, mamusia jeszcze nie spała i ja też jeszcze nie spałam. Nagle ktoś mocno zapukał do drzwi, mamusia szybko wyskoczyła z łóżka, idzie do drzwi, patrzy przez szkiełko i zobaczyła żandarma z cywilem. Oni zawołali, żeby otwierać! Mamusia otworzyła, a oni jak wpadli, pozapalali wszędzie światła i kazali się wynosić. Przyszedł sąsiad, pomagał nam się ubierać i pakować, ja i moja siostra płakałyśmy bardzo, lecz nic nie pomogło. Stali nad nami, nie pozwolili nic zabrać, jedną pierzynę i parę poduszek pod głowę. Wszystko to trzeba było brać pod ukradkiem, żeby nie widzieli, bo gdy zobaczyli, zaraz kazali to zostawić. Gdy już było wszystko popakowaneJ musieliśmy wyjść/ zapieczętowali drzwi i wyprowadzili nas na ulicę, gdzie stał już autobus. Zawiózł nas do baraków, gdzie na rewizji odebrali nam wszystkie pieniądze. Potem poszliśmy do drugiego baraku. Jak tylko weszliśmy, cały zaduch nas uderzył, wilgoć tam była okropna, w nocy woda kapała z sufitu na nas. Tak przeżyliśmy dwa tygodnie w barakach na barłogu. Po dwóch tygodniach wywieźli nas do Generalnego Gubernatorstwa. Tam w mieście Radomiu wyrzucili nas na dworcu. Był wtedy wielki mróz. Ja i moja siostra stałyśmy, aż tatuś poszuka dorożki. Ale kiedy szukał jej, nadszedł jakiś nieznajomy i zabrał nas wszystkich do siebie. Tam mieszkaliśmy dwa do trzech tygodni. Potem byliśmy na drugim mieszkaniu i na trzecim. Bieda była okropna. Nie było co jeść, spaliśmy na podłodze, bo nie było łóżek. Siostra moja mała zaziębiła się bardzo i zachorowała na krup, wreszcie musiała jechać do szpitala, zrobili jej operację na gardło i wsadzili rurkę. Nic nie pomogło, wysłali ją do Warszawy, tam nie pożyła długo i umarła [... ]23. Zbigniew Posieczek III WSPOMNIENIE ZBIGNIEWA POSIECZKA Zbigniew Posieczek, ur. 4.3.1922 w Krotoszynie. W czasie okupacji wysiedlony z Poznania, ul. Za Bramką Sa. Obecnie: Poznań, ul. Za Bramką Sa. Uczeń Państw. Gimn. i Lic. im. św. Marii Magdaleny w Poznaniu. KI. II lic. [...] Dzień 9 listopada 1939 roku. Dzień dość pogodny, nie wróżący tego, co stało się. Wieczorem, gdy jestem z całą rodziną przy kolacji, nagle słyszymy nie dający się opisać łoskot dobijania się do bramy wejściowej. Struchleliśmy wszyscy. Wreszcie ktoś odważa się pójść otworzyć drzwi. Z krzykiem przepycha się przez nie hurma żołdaków niemieckich i kieruje się małymi grupkami do poszczególnych mieszkań. Wywóz!!! Dokąd, po co, nie wiemy. Do naszego mieszkania wpadło 7 umundurowanych drabów. Jeden z nich to lei ter NSDAP [kierownik NSDAP], drugi to gestapowiec, reszta Schutzpolizei. "In funfzehn Minuten raus" [w ciągu 15 minut - precz!] - brzmi kategoryczny rozkaz poparty bardziej przekonywującym argumentem, to jest uderzeniami kolby karabinowej w podłogę. Wolno zabrać tylko ubranie, które posiadamy na sobie, i trochę żywności. Reszta jest "beschlagnahmt" [przejęte] na korzyść państwa. Mej małej dziesięcioletniej siostrze, chcącej zabrać poduszeczkę swą z łóżka, wyrwano ją z ręki i rzucono na ziemię. "Du polnisches Ferkel!" [Ty polski brudasie!] - zyskuje na dodatek. Wszystko w nas burzy się, ale zacisnąwszy zęby, trzeba się powstrzymać! Zajeżdżają wreszcie autobusy, na które pakują nas. Jest ich rząd nieskończony. Mają one przecież wywieźć całą ulicę. Ulicą tą jest Za Bramką. Ona to jako pierwsza uległa ewakuacji. Była ona jakby ostrzeżeniem przed metodami/ którymi w przyszłości posługiwać się będą "zwycięzcy". Po półgodzinnym kołowaniu po ulicach miasta wjeżdżamy na plac jakiś olbrzymi otoczony drutem kolczastym i zastawiony barakami. Jest zupełnie ciemno. Gdzie jesteśmy - na razie nie wiemy. Jak się po chwili okazuje, znajdujemy się na terenie dawniejszych magazynów wojskowych na Głównej24. Nieświadomość przyszłego losu nie nastawia nas zbyt optymistycznie, tym bardziej że po wyładowaniu z samochodów ustawiają nas, kobiety i mężczyzn, osobno. Zaczyna mżyć deszcz. Robi się chłodno. Po godzinnym jeszcze postoju na deszczu kierują nas do baraku. Kobiety zajmują jeden, my - drugi. Legowisko cementowe pokryte cienką warstwą słomy. Wszyscy są zmęczeni, lecz nikt nie może usnąć. Pośród czterystu osób znajdujących się na sali panuje cisza. Czasem tylko głośniejsze westchnienie przerywa ten iście stypowy nastrój. Wszyscy zmoczeni, zziębnięci, apatycznym wzrokiem patrzą przed siebie. Ta niepewność wszystkich dobija. Ranek nie przynosi odprężenia. Brak ciepłego napoju daje się we znaki. W południe dopiero jest kawa, ale tylko dla... dzieci. O ciepłej strawie ani słychać. "To będzie później" - z ironicznym uśmiechem odpowiadają dozorcy. To później było mniej więcej za tydzień od chwili przyjazdu. Czym do tego czasu żyło się, nie mogę doprawdy powiedzieć. Mam wrażenie, że nikt nie mógł naprawdę jeść, więc te "zapasy" zabrane z domu starczyły na uchronienie sięod śmierci głodowej. Po tygodniu normuje się niby wszystko, to znaczy, że na głowę przypada dziennie 1/4 zupy i 1/8 chleba kilowego. Po ponownym upływie tygodnia racja ta podwaja się i w tej ilości zostaje aż do chwili rozwiązania obozu. Menu obiadowe jest ściśle na cały czas trwania obozu ustanowione. Jeden dzień brukiew, na drugi kapuśniak, na trzeci krupnik z kaszy i znów od początku: brukiew, kapuśniak i kasza. Ułatwia to zarządowi obozu dostarczenie wszystkim regularnie "pożywnej strawy", a nam, obozowcom, trawienie. Objawy biegunki są na porządku dziennym. Muszę też zaznaczyć jeszcze, że od dnia 9 XI stan liczebny "mieszkańców" obozu stale wzrasta. Spotyka się dużo znajomych twarzy, następują przywitania i oprowadzanie po terenach obozu. My, "weterani", służymy objaśnieniami. Między innymi spotkałem także w obozie moich byłych i częściowo obecnych pp. profesorów, jak p. prof. [Mariana] Węgrzynowicza, p. prof. [Stanisława] Jakubisiaka, p. prof. [Kazimierza] Abgarowicza, p. prof. [Stanisława] Marszałkiewicza i in. Jednym z naj słynniej szych baraków, wchodzących w skład "apartamentów" mieszkalnych, był barak IV Była to olbrzymich rozmiarów szopa o długości przeszło 120 metrów, o szerokości przekraczającej 30 metrów i dwupiętrowej wysokości. Ściany stanowiły deski, miejscami nie przylegające do siebie. Zimą przy 40-stopniowym prawie mrozie trudno sobie wyobrazić spanie, a chociażby tylko siedzenie. Były wprawdzie cztery piece mające ogrzać to potwornie olbrzymie wnętrze baraku, kiedy przydział węgla na każdy piec wynosił aż półtora wiadra na dobę. Najokropniejszymi chyba były transporty zimowe. Przywożono wtedy ludzi w godzinach wieczornych mniej więcej od 10. W oczekiwaniu na swą kolejkę do rejestracji biedacy ci czekali nieraz dość długo na dworze, nim wpuszczono ich do wnętrza. Jakie były skutki tego, nie trudno domyślić się. Grypa była chorobą powszechną. Jeszcze gorzej było w chwili narodzin lub zgonu. Biedna matka, wydająca na świat nowe życie, pozbawiona była pomocy lekarskiej. Zdana tylko na siebie lub pomoc dobrych ludzi. Nie zapomnę dnia, w którym na świat przyszły bliźniaczki. O ile się nie mylę, było to w baraku II. Maleństwa te po narodzeniu wykąpano w ciepłej kawie, gdyż o zgrzanej wodzie nie było w ogóle mowy. Później zostały one też wraz z rodzicami wywiezione do G. G. Nastąpiło to w trzy tygodnie po narodzeniu. Co się dalej z nimi stało, nie wiem już. Poza drutami był już dla nas, pozostających w obozie, świat odcięty. Nie mieliśmy z nim żadnego kontaktu. Przytoczę jeszcze jeden fakt wskazujący, jakie były "kulturalne" postępowania Herrenvolku. W baraku I w sali na pierwszym piętrze miałem za sąsiada pewnego staruszka. Mógł on mieć około 75 lat. Wskutek przeziębienia nabawił się on grypy i po dwóch dniach w nocy o godz. 2 zmarł. Zwłoki jego znajdowały się przez przeciąg 36 godzin jeszcze na wspólnej sali. Wreszcie Lagerverwaltung [zarząd obozu] ulitowało się i pozwoliło łaskawie na przeniesienie zwłok w inne miejsce aż do chwili transportacji na cmentarz. Komendantem obozu był początkowo Sturmbannfuhrer Sauer. Za czasów jego "panowania" stosowano największe szykany wobec nas, Polaków. Wyzwiska w rodzaju "polnischer Mist" [polski gnoju] albo "polnische Sau" [polska Zbigniew Posieczek świnio] były dodatkami do wszelkiego rodzaju przemów czy rozkazów. W dużej mierze komitetowi polskiemu utworzonemu w obozie trzeba zawdzięczać, że warunki dość trudne nie stały się jeszcze gorszymi. Każdego w obozie obowiązywał przymus pracy. Trzeba było dbać o porządek wewnątrz, dostarczyć kuchni opału, sprzątać ustępy itp. Z najbardziej wzruszających momentów przeżytych w Głównej były gwiazdka i msze św. Na miejsce osławionego Sauera, który poszedł do Łodzi, komendantem został Sturmbannfuhrer [Kaspar] Schwarzhuber, rodem z Bawarii. Będąc katolikiem, ustosunkował się do nas nieco lepiej. Pierwszym jego "dobrodziejstwem" było pozwolenie na urządzenie wspólnego opłatka. Dzięki ofiarności społeczeństwa poznańskiego na tradycyjną wigilię zjawiło się pieczywo, nieco wędlin, a nawet jabłek i owoców innych. Przysłano nam także choinkę, która została dość pomysłowo ubrana; znalazły się świeczki, a przede wszystkim opłatek. Ze łzami w oczach łamaliśmy się nimf życząc sobie nawzajem lepszego jutra. Po uroczystości łamania opłatkiem nastąpił podział darów i część "artystyczna". Grono młodzieży przedstawiło "wesele krakowskie" w imitacjach zresztą dość udałych strojów krakowskich, potem parę monologów, moc piosenek i kolęd. Trudno opisać nastrój panujący podczas trwania całej tej uroczystości. Był on podniosły, smutny trochę, ale nie pozbawiony wiary w lepsze jutro. Do drugich, równie wzruszających momentów należały msze św. Było ich razem pewnie osiem. Odbywały się one w owym słynnym baraku IV Wykorzystaliśmy dużą ilość miejsca, bo na 4 tys. osób mniej więcej. Msze św. odprawiał ks. [Stanisław] Helak 25 . Z narażeniem swego życia wykonywał on swoje obowiązki duszpasterskie. Słuchał spowiedzi, przeprowadzał wspólne modlitwy, w końcu nawet komunikował. Mszału, wina, kielicha i komunikantów dostarczyła parafia w Głównej. Jaką one drogą się dostały do wnętrza obozuJ to zostanie pewnie tajemnicą. Ołtarz, krzyż, świeczniki i inne drobiazgi wykonaliśmy sami w warsztacie obozowym. Jako dzwonka do mszy używaliśmy dawnego dzwonka alarmowego o dość pokaźnej wielkości. Proszę sobie wyobrazić odbywającą się we wnętrzu baraku mszę św./ a na zewnątrz chodzących "cerberów" niemieckich nie domyślających się niczego. Muszę zaznaczyć, że w mszy św. brała udział cała ludność obozu bez wyjątku. Na zakończenie mszy św./ po usunięciu mszału, świec itd., śpiewaliśmy pieśń: "Pójdź do Jezusa". Stała się ona naszym hymnem obozowym. Pieśń ta śpiewana przez parutysięczny tłum głosiła daleko, że my tu nie wątpimy i ufamy miłosierdziu Bożemu. Jeśli chodzi o stan liczebny obozuJ to był on rozmaity. Przeciętnie wynosił 3-4 tys. ludzi. Gdy wychodziły transporty do G. G./ wolne miejsca zapełniano zaraz nowym nabytkiem. Ogółem od początku trwania, to jest 5 listopada 1939 r., aż do chwili rozwiązania obozuJ tj. 22 maja 1940 r., przeszło przez niego około 40 tys. ludzP6. Do połowy marca 1940 roku wywożono tylko z Poznania, a od połowy marca aż do końca, tj. [do] maja, przywożono do obozu i wywożono "mieszkańców prowincji". Na rozkaz Lagerverwaltung obowiązani byliśmy do gimnastyki porannej/ a później do siatkówki. Podczas tych ćwiczeń robiono zdjęcia, by potem pokazać światu, jak "kulturalnie" postępują Niemcy ze swymi wrogami. Tylko że były także i inne dowody tej "kultury" i te na pewno nie zostały opublikowane/ m.in. zdjęcia z odchodzących transportów, z rewizji osobistej, z rewizji paczek. Tego nie pokazało się. W czasie rewizji osobistych wszelkie kosztowności, jak biżuteria, srebrne etui, cygarniczki, zegarki, ulegały konfiskacie. Osobnika wyglądającego podejrzanie przeprowadzającym rewizję oprawcom rozbierano do naga bez względu na płeć! Na temat tych metod mógłby dużo powiedzieć dziś już nieżyjący b. prezydent miasta Poznania Cyryl Rataj ski. On też przez pewien czas przebywał w obozie, wybitnie szykanowany przez Niemców. Jednym przykładem takich szykan był zwyczaj kłaniania się wszystkim Niemcom przechodzącym przez obóz. Jeżeli nie zdjęło się przed nimi nakrycia głowy, zostawaliśmy obrzuceni stekiem wyzwisk popartych dosadniejszym argumentem, tj. uderzeniami czy zrzuceniem kapelusza w najlepszym razie. Raz też komendant obozu zainterpelował prezydenta Ratajskiego, czemu nie kłania się. Ten odpowiedział, że nie zna jeszcze tych obowiązujących przepisów. Wśród gradu wymysłów powiedziano mu, by zdarzyło się to ostatni raz. Następnym razem przed przechodzącym komendantem prezydent Ratajski z wielką czołobitnością zdejmuje kapelusz i mówi: "Panie Boże, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią". Wśród takich warunków garstka nas, należących do tego szumnego polskiego komitetuJ przetrwała do końca maja. W dniu 22 maja 1940 roku po rozwiązaniu całkowitym obozu zostaliśmy zwolnieni i wypuszczeni na wolność. Po 8-miesięcznym prawie więzieniu wróciliśmy znów do Poznania. Przydzielono nam tu mieszkanie, ale już z dala od naszych poprzednich, przedwojennych siedzib.. .27. PRZYPISY: 1 M. Rutowska, Lager Glowna. Niemiecki obóz przesiedleńczy na Głównej w Poznaniu dla ludności polskiej (1939-1940), Poznań 2008, s. 22. 2 Tamże, a także M. Rutowska, Wysiedlenia ludności polskiej z Kraju Warty do Generalnego Gubernatorstwa 1939-1941, Poznań 2003. 3 Por. biogram I Silnickiego pióra H. Korczyka w PSB, I 37, s. 498-499. 4 K.M. PospieszaIski, O różnych trudnościach publikacyjnych w okresie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, [w:] Cenzura w PRL. Relacje historyków, opr. Z. Romek, Warszawa 2000, s.172. 5 Dzieje Uniwersytetu Poznańskiego podczas okupacji hitlerowskiej 1939-1945, mpis pod red. Z. Wojciechowskiego i K.M. PospieszaIskiego, 1950, Pracowania Rękopisów Biblioteki DAM, sygn. 2033. 6 Opublikowane zostały: K.M. PospieszaIski, Z pamiętnika profesora Reichsuniversitiit Posen, "Przegląd Zachodni" 1952, nr 1-2; J.J. Bossowski, K.M. PospieszaIski, K. Tymieniecki, Z. Wojciechowski, Uniwersytet Poznański na początku hitlerowskiej okupacji, "Przegląd Zachodni", 1955, nr 7-8; EPaprocki, K.M. PospieszaIski, Reichsuniversitiit Posen,,,Przegląd Zachodni", 1956, nr 7-8, s. 275-299; J. Baumgart, Biblioteka Uniwersytecka po rządami Reichsuniversitiit, "Przegląd Zachodni", 1958, nr 7-8; K.M. PospieszaIski, Wykaz pracowników Uniwersytetu Poznańskiego zmarłych w czasie wojny, "Przegląd Lekarski", XXVIII, seria II, 1967, nr 1. 7 I Silnicki, Humanizm - to nic nie znaczy, "Kierunki", nr 42 z 21 X 1962 r., s. 6-7. 8 Tamże, s. 6. Zbigniew Po sieczek 9 Wspomnienia młodzieży wielkopolskiej z lat okupacji niemieckiej 1939-1945, opr. Z.H. Grot i W Ostrowski, "Documenta Occupationis", I III, Poznań 1947, s. 9. 10 Tak wynika z ustaleń badającego poznańskie pamiętnikarstwo okupacyjne prof. Zbysława Wojtkowiaka. 11 Por. hasło dot. Z. Po sieczek [w:] Absolwenci gimnazjum i liceum świętej Marii Magdaleny w Poznaniu 1805-1950, opr. A. Białobłocki, Poznań 1995, s. 219. 12 Odnosi się do wcześniejszych rozdziałów planowanej publikacji. 13 Od 11 XI 1939 r., wcześniej, po powstaniu w końcu października, instytucja ta nazywała się Stab fur die Evakuierung und Abtransport er Polen und der Juden in das GG - Sztab do spraw Ewakuacji i Wywiezienia Polaków i Zydów do Generalnego Gubernatorstwa. 14 W ten sposób odezwał się oficer wysiedlający do pro! Jana Bossowskiego. Brutalność mieszała się więc z ironią i drwinami z wysiedlanych. Patrz].]. Bossowski, Zakładnicy miasta Poznania, "Przegląd Wielkopolski", 1946, s. 177. 15 W domach pozostawione zginęły Błachowskiego dzieło z zakresu psychologii wrażeń muzycznych, Ułaszyna prawie wykończony Słownik gwary złodziejskiej, Silnickiego prace o Reformie polskich Benedyktynów wraz z nieznanymi materiałami i gotowe do krytycznego wydania Statuty synodalne wrocławskiego legata papieskiego Cwidona z r. 1267 z fotografiami rękopisów. 16 Aniela z Thielów Dembińska i Anna Dembińska; ta ostatnia zapewne na wieść o chorobie ojca wróciła z Warszawy do Poznania. Por. publikowany w tym numerze "Kroniki" Pamiętnik B. Dembińskiego. 17 Uwagi wstępne pro! dr. Z. Wojciechowskiego do artykułu Henryka Barycza pt. "Bronisław Dembiński i jego stanowisko w historiografii polskiej", Przegląd Zachodni, 1946, II, s. 642. [Wrocławski archiwista H. Gollub był dyrektorem poznańskiego archiwum od jego przejęcia we wrześniu 1939 r. do 1941 r.]. 18 Zofia z Chodackich Silnicka, ur. 26 II 1865 r.; por. M. Rutowska, Lager Clowna..., s. 455. Inną relację Silnickiego dotyczącą wypędzenia z domu i sposobu obejścia się z matką cytuje Cz. Łuczak we wstępie do: Wysiedlenia ludności polskiej na tzw. ziemiach wcielonych do Rzeszy 1939-45, wybór źródeł i opr. Cz. Łuczak, "Documenta Occupationis", I VIII, Poznań 1969, s. IX-X. 19 Chodzi o utworzony przez Niemców 11 listopada tzw. Komitet Polski, na którego czele postawiono, jako posiadającego najwyższy stopień wojskowy, Bolesława J erzykiewicza tytułowanego "starszym" - Lageraltester; por. M. Rutowska, Lager Clowna..., s. 37 i n. 20 Zdzisław Kaczmarczyk nie był jeszcze wtedy profesorem, jego prośba o wszczęcie przewodu habilitacyjnego została przyjęta 1 IX 1939 r.(!), ostatecznie habilitację zrobił w 1944 r. 21 Trzy pierwsze transporty 1 grudnia liczyły: 850,887 i 1170 osób, wszystkie skierowano do Ostrowca Świętokrzyskiego. 22 Składam serdeczne podziękowania profesorom Z. Wojciechowskiemu, J. Bossowski emu i K. Tymienieckiemu za dostarczenie mi cennych informacji. 23 Relacja I Krupskiej [w:] Wspomnienia młodzieży..., s. 50-51. Jej ojcem był Franciszek Krupski, drukarz, ur. w 1886 r., matką Józefa Krupska, ur. w 1903 r., siostra Anna, ur. w 1935. Krupscy mieszkali przy ul. Polnej (Feldstr.) 27/13; por. M. Rutowska, Lager Clowna..., op. cit. 24 Przedmieście Poznania. 25 Ks. Stanisław Helak (1907-1968), wyświęcony w 1934 r., wikariusz parafii św. Krzyża na Górczynie, przebywał na wysiedleniu w diecezji. kieleckiej, po wojnie proboszcz w Raszkowie. 26 Z ustaleń M. Rutowskiej wynika, że od 5 XI 1939 r. do 20 V 1940 r. przeszło przez Lager Glowna ok. 33500 osób, z czego niemal 33 tys. wywieziono do GG; por. M. Rutowska, Lager Clowna..., s. 81; największą jednorazową liczbę osadzonych odnotowano 10 II 1940 r. - 3659 osób; tamże, s. 50. 27 Relacja Posieczka [w:] Wspomnienia młodzieży..., s. 53-58.