SMOLARZ BIAŁOBRODY JÓZEF SMOLIŃSKI M ówi się, że czas leczy rany, ale zaciera pamięć. Zapewne w Poznaniu pozostało już niewiele osób, które pamiętają wspaniałą postać doktora Józefa Smolińskiego, "Smolarza", z długą siwą brodą. Najczęściej był widywany w śródmieściu, na pi. Wolności, pi. Cyryla Ratajskiego (dawnej Młodej Gwardii), na ulicach Słowackiego i Fredry, gdzie mieszkał. Chciałbym starym poznaniakom przypomnieć, a młodym powiedzieć, że byli dawniej ludzie, których znało prawie całe miasto, którzy tworzylijego klimat. Jedną z takich postaci był mój ojciec. Wysoki, energiczny, z długą siwą brodą natychmiast rzucał się w oczy. Znali go aktorzy, którzy występowali na scenach poznańskich. Leczył Ćwiklińską, Solskiego, Fechnera, Horzycę, Węgrzyna, Raula KoczaIskiego. Z Węgrzynem łączy się pewna zabawna historia. Któregoś wieczora miała się odbyć premiera Porwania Sabinek. O godzinie 16 Węgrzyn zgłosił, że jest chory. Przerażony dyrektor przybiegł do dra Smolińskiego ijuż we dwójkę udali się do hotelu Continental, gdzie mieszkał Węgrzyn. Ojciec z miejsca ocenił sytuację po nie dość dyskretnie schowanej pod łóżkiem butelce. Ujął aktora za rękę i od słów "Tak oto, panowie, jesteśmy świadkami tragicznego wydarzenia..." rozpoczął krasomówczą tyradę, w czasie której badał puls Węgrzyna. Aktor początkowo nie słuchał, w miarę jednak, jak przemówienie się przeciągało, wyostrzył słuch. Kiedy zaś ojciec grobowym głosem obwieścił, "że oto wybitny aktor Józef Węgrzyn się kończy", oburzony artysta zerwał się z posłania i krzyknął: "Kto się kończy? Ja, Węgrzyn?!" Ojciec bez słowa opuścił pokój chorego, a Węgrzyn grał tego wieczoru znakomicie. Byliśmy z tatą na wszystkich premierach. Pierwszą "moją" operą była Carmen Bizeta prowadzona przez dyrektora opery Zdzisława Górzyńskiego. W przerwie poszliśmy za kulisy i wówczas poznałem znakomitego dyrygenta, dyrektora, doskonałego organizatora, któremu krytyka włożyła "iskrę w batutę". Faktycznie Józef Smoliński 00. Franciszkanie Poznań, ni. Franciszkańska 2 Z a ś w l a d c z e n l e Ze strony Preełoźer .atwa ma s z t om rO. Franciszkanów w Poz nanlu zaświadcza się, że W.? Dr. Józef S n o l i r l s ki, specj ali sta w leczeniu ohordb wewnętrznych jest od szeregu lat przyjacielem naszego klasztoru l swą cenną, fachową wiedzę, i opieką lekarską darzy zupełnie honorowo i bezinteresownie wszystkich Ojeń*, Braci zakonnych i personel służebny naszego klasztoru. Poznań,dnia 4 stycznia 134? r. Ryc. 1. Zaświadczenie wystawione drowi Smolińskiemu przez 00. franciszkanówbył to imponujący człowiek. Później często odwiedzaliśmy państwa Górzyńskich w ich gustownie urządzonym mieszkaniu. W ten sam sposób poznałem dyrektora Waleriana Bierdiajewa i innych. W Operze siedzieliśmy oczywiście na dyrektorskich miejscach, tj. w pierwszym rzędzie, zaraz za plecami dyrygenta. Mogłem słuchać arii, przyglądając się pracy dyrygenta, jak i zaglądać do kanału orkiestry. Na kolejnym etapie mojej muzycznej edukacji ojciec zabierał mnie do Filharmonii. Pierwsze chwile były ciężkie, ale dość szybko zrozumiałem, jak wspaniała to duchowa uczta. W okresie międzywojennym ojciec był lekarzem zaufania pzu. Wraz ze swym bratem Kazimierzem, profesorem matematyki, zdobyli się na ogromny trud, opracowując formy ubezpieczeń i procentowych odszkodowań od wypadków. Znali go zakonnicy i księża, którym często udzielał porad lekarskich - oczywiście bezpłatnie. W pamięci utkwił mi charyzmatyczny franciszkanin z Góry Przemyśla, o. Dominik. Bardzo lubiłem chodzić do klauzury Franciszkanów. Olbrzymi spokój, widoczna miłość do ludzi. To samo odczuwałem, gdy ojciec udzielał pomocy zakonnicom, chociaż wtedy, z oczywistych względów, musia lern zostać w pokoju gościnnym. Słowem, chodziłem z ojcem wszędzie. Chłonąłem atmosferę teatrów, zakonów, kawiarni oraz ulicy, gdzie niejednokrotnie spotykałem różne znane osobistości, jak Arkadego Fiedlera, Strugarka, aktora "Żużu" (jak on się nazywał, nie pamiętam). Tato był też lekarzem tramwajarzy, którzy zatrzymywali swe pojazdy w każdym miejscu, gdy tylko ojciec skinął ręką. Kogóż on nie leczył! Dziadek mój, Emilian, był lekarzem bardzo znanym, zwanym Panem Radcą lub Królem Wildy. Mieszkał przy ul. Górna Wilda 71, dawniej 29, gdzie miał dużą praktykę lekarską. A było to tak dawno... Aż wierzyć się nie chce, że spotkałem kilka miesięcy temu panią Irenę Książkiewicz, która mieszkała obok dziadka i doskonale pamięta Pana Radcę i jego czterech synów (wszyscy z wyższym wykształceniem: adwokat Bohdan, matematyk Kazimierz, lekarze Ryc. 2. Emilian Smoliński Ryc. 3. Józe Kazimierz, Bohdan i Włodzimierz Smolińscy, fot. z lat 90. XIX w. Józef Smoliński Włodzimierz i Józef). Dziadek wraz z drem Krysiewiczem zakładali szpital dziecięcy przy obecnej ulicy jego imienia. Ojciec urodził się 17 kwietnia 1894 r. w Tarnowie Podgórnym koło Poznania. Uczęszczał do Gimnazjum św. Marii Magdaleny w Poznaniu, gdzie był aktywnym członkiem T.T.Z., towarzystwa zwalczanego przez Niemców, co nieraz powodowało represje ze strony niemieckich nauczycieli. Ale byli tam też i przyjaciele, np. ks. prof. Janicki, nauczyciel łaciny, który ostrzegał chłopców przed kolejną rewizją. Swą olbrzymią wiedzę ojciec zdobywał na prawdziwych studiach u najlepszych specjalistów. I tak, internę studiował u prof. Renckiego, ale także w Wiedniu i w Berlinie. U prof. Ludwika Rydygiera we Lwowie, najlepszego w tym czasie chirurga polskiego, zgłębiał tajniki operacji. Uczył się też w Wiirzburgu, w Paryżu i we Wrocławiu. Dyplom otrzymał na Wydziale Lekarskim lwowskiego Uniwersytetu im. J. Kazimierza w 1927 roku. Pod koniec I wojny światoa wej, nie mając jeszcze dyplomu P A: 1 H lekarza, ojciec pracował w szpita* 4*»"** - ab. 4 lu w Poznaniu. Niemieccy lekarze znikali jak kamfora, a i reszta postanowiła opuścić lecznicę, gdyż sytuacja na froncie stawała się coraz gorsza. Tego Smolarzowi było już za wiele. Przy pomocy lżej rannych sterroryzował sztab szpitala, zmuszając do pozostania przy łóżku chorego do momentu ewakuacji pacjentów pociągami sanitarnymi. Po tym czynie polskiego lekarza wybrano delegatem do Rad Żołnierskich. Nadal pracował w szpitalu, brał udział w posiedzeniach Rady, a "po godzinach" gromadził środki i broń do walki z okupantem. W latach 1933-35 był naczelnym lekarzem Szpitala Diagnostycznego w al. Chopina, gdzie szybko diagnozował i odsyłał chorego do właściwego szpitala na właściwy oddział. Po mobilizacji przed II wojną światową ojciec został przydzielony do Rembertowa. Tuż przed rozpoczęciem działań wojennych otrzymał rozkaz wyprowadzenia Ryc. 4. JózefSmoliński, Budapeszt 1940 r. kolumny sanitarek z Polski na Węgry, do kraju wówczas neutralnego. Tam został internowany w obozie dla oficerów. Dzięki dużej łatwości nawiązywania kontaktów z ludźmi poznał wysokiego rangą oficera Armii Węgierskiej, co poskutkowało stałą przepustką i dużymi możliwościami pomocy innym. Niejednokrotnie ów oficer, Zoltan Balio, zostawiał ojca "niechcący" przy tajnych dokumentach dotyczących Polaków. Tato mój oczywiście dyskretnie, ale skwapliwie to wykorzystywał, by ostrzec zagrożonych rodaków. Ja urodziłem się, gdy ojciec był na Węgrzech i przez pewien czas byłem dla mego taty "osobnikiem nieznanym". Ojciec, wykorzystując swoje węgierskie koneksje, poprzez fałszywy ślub mojej matki Sabiny, z domu Sawickiej, z jakimś oficerem węgierskim, ściągnął nas w końcu 1942 roku do Budapesztu. Tam urodziła się moja siostra J aneczka. Matka była znaną i podobno dobrą artystką teatrów dramatycznych w Poznaniu. Świadczą o tym liczne fotosy i pochlebne recenzje, których całe masy przechowuję w domu. Ojciec był doktorem medycyny, ale do habilitacji podchodził trzy razy -1 wojna światowa, potem wojna polsko-bolszewicka i wreszcie II wojna światowa niszczyły rozpoczęte, a niekiedy zaawansowane prace. Widocznie tak miało być, lecz los doświadczył mego tatę okrutnie. Podczas oswobodzenia Budapesztu przez Armię Czerwoną pijany sołdat rzucił granatem, który rozszarpał moją matkę, a siostra zmarła na zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych. Wróciwszy wraz z ojcem do zrujnowanego Poznania, nie mieliśmy gdzie mieszkać, bo piękne, duże mieszkanie przy ul. 27 Grudnia, które ojciec zajmował przed wojną, było już zajęte przez kogoś innego. Takie bowiem nastały czasy, że można było zająć cudzą własność. Ja zostałem ulokowany u ciotki Stefanii Podlaszewskiej przy ul. Jasnej 6/7. Tu zyskałem pierwszą "kinderstubę" - umyć rączki, nie siadać do stołu przed starszym, uczyłem się, jak posługiwać się poprawnie nożem i widelcem, jak kroić mięso etc. A ojciec, dzięki serdecznej pomocy dra Piotra Kozaryna, znanego i cenionego w Poznaniu laryngologa, mieszkał w jego Ryc. 5. Sabina Sawicka w sztuce Zagadkowy On, fot. z 1933 r. Józef Smoliński Ryc. 6. Państwo Smolińscy z córką Janeczką, fot. z maja 1943 r. Ryc. 7. Józef Smoliński z synem Józiem, Poznań 1945 r. gabinecie przy ul. Fredry 2, oczywiście po zakończeniu przyjęć. Potem dostał trzy "marne pokoje", bo dr Kozaryn zostawił sobie pięć pokoi piętro wyżej. Mój najmniejszy pokój miał 14 m 2 , ojca 28 m 2 , a trzeci 24 m 2 . W moim pokoju była poczekalnia, a w ojca pokoju gabinet, gdzie tato przyjmował pacjentów z całego Poznania, bliższej i dalszej okolicy, a nawet z Żar i Zagania. Przyjmował od 16, nieraz dwie, trzy albo i cztery godziny. Ale nigdy nie dorobił się fortuny. Tak umiał przewidywać skutki swego postępowania, że leczenie ustawiał na wiele tygodni naprzód, a potem pacjenci, już zdrowi, nie wracali do doktora, bo i po co? Pamiętam, prowadził kartotekę chorych w postaci olbrzymiej księgi, gdzie każdorazowo wpisywał stan chorego, leki i pobrane honorarium. Były to kwoty 5, 10 i 20 złotych, ale często w tym miejscu był znaczek "fi" - darmowy, a ile razy dawał jeszcze choremu na bilet powrotny! Wieloletnia przyjaźń mego ojca z drem Kozarynem zaowocowała plotką, że państwo Kozarynostwo mieli dwóch synów, tj. Andrzeja i mnie, a Smolarzowi przypisywano też dwóch synów, mnie i Andrzeja. Zresztą, nie ma się czemu dziwić, skoro mieszkaliśmy w tej samej kamienicy, a na wakacje najczęściej wyjeżdżałem z Andrzejem Kozarynem i jego rodzicami. Trudno, ojciec był postacią znaną, a takie sytuacje dają asumpt do wielu plotek. A to raz rzekomo napadli ojca, rozebrali go do naga i kazali przykryć się brodą. To znów były telefony w nocyod młodych kobiet z zapytaniem: "Czy śpi z brodą na czy pod kołdrą?" Tato odpowiadał: "Proszę sprawdzić!" "To my zaraz przyjedziemy z koleżanką!" "Nie! Ryc. 8. "Mikołaje" Ryc. 9. Józef Smoliński z synem na pochodzie pierwszomajowym w latach 60. Fot. K. Przychodzki. Józef Smoliński Proszę pojedynczo". Pewnego razu jadący tramwajem mały odważny człowieczek pociągnął za brodę "Dziadka Mroza" (ojciec bardzo nie lubił tego określenia), a tu broda trzyma, nie odpadła. Maluch w płacz, bo to prawdziwy Mikołaj! Mój ojciec bardzo przestrzegał "reguły", by nie leczyć swojej rodziny, toteż gdy chorowałem, zawsze prosił dra Mieczysława Stabrowskiego, doskonałego pediatrę, a później, gdy dolegały mi nerki, opiekował się mną dr Andrzej Wojtczak (późniejszy doradca w rządzie RP). Opisując charakter mego ojca, nie sposób nie wspomnieć, jak podchodził do moich studiów medycznych. Bardzo często zabierał mnie do pacjentów lub wzywał do gabinetu, bym się uczył i oglądał "ciekawe przypadki". A ile razy chodziliśmy razem, by stwierdzić zgon, wypisać odpowiedni dokument. Natomiast gdy nadchodził czas egzaminów, ojciec telefonował do egzaminatora i mówił: "Jutro syn zdaje u p. profesora egzamin, bardzo proszę przypilnować, by syn dużo umiał". Przez te "protekcje" trzy miesiące dłużej odrabiałem ćwiczenia z interny u prof. Wysockiego, pięć razy zdawałem anatomię patologiczną (każdy tom podręcznika osobno) i cztery razy farmakologię u prof. Dadleza. Prosiłem ojca, by mnie nie protegował, ale mimo wszystko egzaminatorzy podejrzanie dłu; go mnie maglowali. Takie konse1 kwentne metody wychowawcze ojciec stosował względem mnie już od najmłodszych lat. Pamiętam jak dziś, gdy tatulek kazał mi posprzątać zabawki. Nie chciało mi się, więc ich nawet nie tknąłem. Gdy przyszedł po jakimś czasie, a zabawki leżały nieruszone, posprzątał za mnie i... wyrzucił zabawki przez okno do stojącego nieopodal śmietnika. Do moich obowiązków należało wyrzucanie śmieci, a gdy tego nie zrobiłem, budził mnie nawet o 11 w nocy, kazał się ubrać i śmieci wynieść. Dopiero potem mogłem spać dalej. Nie było przy tym żadnych awantur czy bicia, tylko żelazna konsekwencja. Największą karą dla mnie było, gdy tatulek nie dał mi buzi na dobranoc, a nagrodą, gdy w niedzielę mogłem wejść do jego łóżka i się przytulić. Ojciec uczył mnie całe życie, początkowo z pomocą bajeczek, które sam wymyślał. Pierwsza, Ryc. 10. Józef Smoliński z poznańskimi konduktoramiktórą pamiętam, traktowała o dwóch chłopcach, którzy dzięki znajomości zasad fizyki uwolnili się z piwnicy, gdzie zamknął ich niedobry zbój. Ostatnia była smutna. Dostałem dyplom lekarza, a ojciec mówi: "Jesteś już samodzielnym lekarzem, to ja mogę umierać". I zadał pytanie: "Co byś powiedział, gdyby pacjent miał cukier w moczu?" "No, oczywiście, że ma cukrzycę i zastosowałbym odpowiednie leczenie". "Nie, odpowiedział ojciec, sprawdziłbyś raz i drugi, czy wyniki badań są poprawne". "A dlaczego pytasz", zapytałem. "Bo ja mam cukier w moczu. Dwanaście raków trzustki rozpoznałem, . . " a trzynasty mnIe znISZCZY. Coraz silniejsze bóle brzucha zmusiły tatę, by położył się w klinice. Operował go prof. Roman Drews. Ojciec miał rację. Rak trzustki z przerzutami. Po trzech miesiącach, 20 sierpnia 1964 r., zmarł. Został pochowany na honorowym miejscu, tuż przy kaplicy na cmentarzu przy ul. Bluszczowej. Zamiast nagrobka, zgodnie z jego życzeniem, mogiłę przykrywa duży, polny kamień z inskrypcją. Ryc. 11. Józef Smoliński