WŁODZIMIERZ IGNACY GRAFFSTEIN ELŻBIETA GRAFFSTEIN-MALKIEWICZ U rodził się w rodzinie ziemiańskiej, w majątku Witkowo, powiat Strzelno. Przodkowie jego przywędrowali z Alzacji w 2 poł. XIX w. i spolszczyli się. Jego matka Wanda Pińkowska pochodziła również ze spolszczonej rodziny ziemiańskiej. Ojciec Włodzimierz Wacław skończył rolnictwo na wyższej uczelni w Berlinie i systematycznie pomnażał majątek ziemski. Jego drugim majątkiem była Kuźnica Stara niedaleko Ostrowa, gdzie syn Włodzimierz chodził do niemieckiego gimnazjum i tamże zdawał maturę. Przed pierwszą wojną dziadek sprzedał Kuźnicę Starą i kupił majątek Gardyny Wielkie w Prusach Wschodnich. Ojciec mój był wszechstronnie uzdolniony: malował, grał na skrzypcach i na fortepianie. Najmniej go interesowało rolnictwo, lubił bardzo polowanie i rybołówstwo. W szkole chętnie majsterkował, grał w piłkę nożną w polskiej drużynie Venecja, a rozgrywki z drużynami niemieckimi były traktowane honorowo; widownia była pełna Polaków, gorących kibiców i równie gorących patriotów. Klub Venecja pełnił swoistą rolę; spotkania polskiej młodzieży to była okazja bycia wśród swoich i rozmów w ojczystym języku. Po maturze Ojciec stanął przed problemem, co dalej. Najchętniej pojechałby na Akademię Sztuk Pięknych do Monachium lub Berlina, ale dziadek miał swoje zdanie: nie będę syna kształcił na cyrkowca. To uwłaczało wyobrażeniom dziadka i to nie był zawód dla syna ziemianina. Zainteresowania związane z majsterkowaniem skłoniły Ojca do rozpoczęcia studiów na Wydziale Mechanicznym Politechniki Gdańskiej. Ojciec, mimo że bardzo dobrze rysował, źle zrobił jeden z pierwszych rysunków na I roku. Profesor poradził mu, aby wykonał ten rysunek od nowa, gdyż będzie wymagało to mniej pracy niż wprowadzanie poprawek. To Ojca tak zniechęciło, że postanowił przenieść się na medycynę. I tak narodził się przyszły lekarz, doskonały internista, widzący zawsze w pacjencie człowieka ijego nie tylko zdrowotne problemy. Elżbieta Graffstein - Malkiewicz Berlin, Monachium i Królewiec to były miasta, w których wykładali często wybitni naukowcy i których chętnie słuchali studenci medycyny. Ojciec przenosił się często, zmieniając uczelnie w zależności od możliwości słuchania pożądanych profesorów. Pamiętam jak opowiadał o Roentgenie, którego wykładów słuchał w Monachium. Prof. Roentgen był pedantem, nienagannie ubranym i nie znoszącym spóźnialskich. Tak więc po przyjściu na salę wykładową zamykał drzwi na klucz od środka i otwierał je po skończeniu wykładu. Studentowi medycyny nie przeszkadzało działanie w klubie krótkofalowców. Ojciec sam skonstruował aparat odbiorczy na kryształkach i przyjechał z nim do rodziców i siostry na wakacje do Gardyn. Aparat prymitywny, ale działający świetnie, wzbudził zdumienie w rodzinie i u sąsiadów. Dziad słuchający bicia Big Bena, którego głos pamiętał, będąc przed laty w Londynie, nie dowierzał własnym uszom. - Świat się kończy! - powtarzał. Wakacje, to był zawsze dom, polowania i rybołówstwo. Berlin, Monachium w pierwszych latach XX wieku to były miasta żyjące muzyką. Chodziło się na koncerty i do opery. Ojciec mój zachwycał się głosem Enrica Caruso. - Z trudem starczało mi na jaskółkę, tak drogie były bilety - opowiadał. - Ale ten głos - już nigdy takiego nie usłyszałem. Caruso miał też niebywale pojemne płuca, śpiewaczki nie były w stanie ciągnąć frazy tak długo, jak on i uciekały się do łaskotania go pod pachami, aby wreszcie skończył... Ryc. 1. Studencka "biba". Włodzimierz Graffstein stoi pierwszy z lewej, ok. 1911 r. Jest lipiec 1914 roku, w Sarajewie ginie zastrzelony arcyksiążę Ferdynand, wybucha wojna. Polska rozdarta pomiędzy trzech zaborców oddaje swoich synów do armii. Brat staje przeciwko bratu. Ojciec mój zostaje wcielony do wojska pruskiego jako podoficer, felczer. U dziada na roli gospodarka coraz bardziej kuleje; zaborca zabiera konie i coraz więcej ludzi wcielanych jest do armii. Tworzy się polskie wojsko, w Wielkopolsce wybucha powstanie, jedyne udane w naszej historii. Jest rok 1918, rodzi się wolna Polska. Ojciec mój kończy medycynę w Berlinie i tamże robi dyplom - "summa cum laude" . Wyższej oceny nie było. Jak zwyczaj wówczas kazał, na egzamin dyplomowy idzie w cylindrze i we fraku. Dyplom ten po wojnie bez trudu nostryfikuje w Krakowie na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Jagiellońskiego. W wyniku porozumień międzynarodowych w Prusach Wschodnich zostaje ogłoszony plebiscyt. Dziadek optuje za Polską, nakłaniając mieszkańców do opowiedzenia się po polskiej stronie. W trakcie kolejnych podróży konno zostaje zajeżdżony przez dwóch żandarmów i wkrótce umiera na serce. Niemcy fałszują wyniki plebiscytu i sporne tereny, na których znajduje się majątek dziadka, zostają po niemieckiej stronie. Babcia Wanda, szykanowana skutecznie przez Prusaków, z pomocą Ojca zamienia, ze stratą dla siebie, Gardyny Wielkie na majątek w Wielkopolsce - Czerlin, o powierzchni ok. 300 ha, leżący w pobliżu Wągrowca. Majątkiem tym dzielnie zarządza sama, przekazując go wkrótce swemu zięciowi Florianowi Ozdowskiemu, który żeni się z siostrą mojego Ojca. Ojciec za namową swych kolegów lekarzy dr Zydorowicza i dr Walkowskiego przenosi się do Poznania i zostaje asystentem u znakomitego internisty prof. J ezierskiego w Szpitalu Miejskim przy ul. Szkolnej. Praca w szpitalu, polowania, plenery z kolegami malarzami (dr Walkowski), Klub Krótkofalowców, kręgle, kolacje z przyjaciółmi w ulubionych dwóch restauracjach: Bazarze i Smakoszu całkowicie zapełniają mu czas. Stali współbiesiadnicy to dr Szenic, dr Piechowski i dr Banasiuk. Chętnie grał w kręgle, pamiętam jak wspominał rozgrywki - "popatrz, stara Pilarska jeszcze stoi". To była mowa o ostatnim kręglu, który nie chciał się przewrócić. Starsi bywalcy w Poznaniu, pewnie wiedzą, kto to była stara Pilarska i gdzie ona stała... Ryc. 2. Włodzimierz Graffstein, 1924 r. W 1925 roku poznaje moją Matkę Antoninę Janinę Prus-Dawidowską i żeni się z nią w kościele we Wrześni 19 września 1925 r. Matka moja urodziła się w za Elżbieta Graffstein - Malkiewiczborze rosyjskim, na Podolu. Dziadkowie mieli duży majątek Sielnica w guberni bracławskiej. W1917 roku cała rodzina ucieka przed bolszewikami do Niemirowa. Dziadek umiera właściwie ze zgryzoty, a babka wraz z córkami ratuje się cudem, zabrana przez wojska Piłsudskiego w odwrocie spod Kijowa w 1920 roku. Matkę chowano na pannę na wydaniu, jak sama pisze w pamiętnikach: "chciałam pracować, ale gdzie? Jak? Nic przecież nie umiałam i rozpaczliwie byłam nie przygotowana do życia, do kontaktów z ludźmi nie na stopie towarzyskiej". Jej dawne koleżanki ściągają ją z Warszawy, gdzie rezydowała u krewnych, do Poznania. Tam zaczęła uczyć w szkole, bo jedno umiała dobrze - mówiła po francusku. Pisze: "moja pensja ze szkoły i lekcje prywatne starczały na najskromniejsze utrzymanie. Nie miałam ani sukienek, ani bielizny, ani obuwia. Nie mogłam też pomagać mojej matce". Widać, że posag i pieniądze nie były dla mego Ojca ważne, bo zawiózł przyszłą żonę do swej matki i siostry, które "przyjęły mnie bardzo serdecznie, choć byłam wygnanką i nie miałam nic". Krótko też po tej wizycie dr Włodzimierz jedzie do Warszawy do mej babki, prosić o rękę córki. Ojciec mieszkał wówczas w dwóch małych pokojach na terenie szpitala. Rodzice w 1926 roku wynajmują pięciopokojowe mieszkanie na II piętrze przy ul. Święty Marcin 18, róg Rataj czaka, w kamienicy należącej do dentysty, dr Perlińskiego. Ojciec otwiera praktykę prywatną, która w krótkim czasie szybko się rozrasta. Rodzice kupują piękne meble w pierwszorzędnej wówczas firmie Sroczyński & S-ka. W listopadzie 1926 roku przychodzi na świat syn Andrzej. Matka nie pracuje, dochody z praktyki i pensja ze szpitala wystarczają na dostatnie wówczas życie. Dochód z majątku Czerlin, który prowadził wuj Florek, szedł głównie na ulepszanie gospodarki. Matka pisze: "ulubionym hobby mego męża było rybołówstwo i polowanie. Rykowiska jeleni, dziki, zające, kuropatwy, dzikie kaczki - polowanie zmieniało się zależnie od pór roku. Mąż strzelał doskonale i był nieraz królem polowania. Pamiętam, został zaproszony do swego kolegi, dzierżawcy ogromnej domeny państwowej na Pomorzu. Wśród zaproszonych myśliwych była cała elita z Warszawy, m.in. gen. Sosnkowski, minister Miedziński i inni. Gospodarz celowo umieścił męża na najgorszym stanowisku i to zajego zgodą. Niewiele to pomogło, bo i tym razem został królem polowania (zachowała się srebrna tabliczka z tej wyprawy). Tak więc spiżarnia moja była obficie zaopatrzona". Ojciec kochał przyrodę, psy, koty, ptaki w przedziwny sposób same do niego przychodziły. Znany był z tego, a sama już później potrafiłam to z zachwytem ocenić. Arkady Fiedler przywiózł do Poznania z jednej ze swoich wypraw młodą szympansicę. Niestety wkrótce zachorowała na zapalenie płuc. Fiedler, który również leczył się u Ojca, przyprowadził zwierzę, błagając o ratunek. Ojciec umieścił ją w separatce w szpitalu (jakie to piękne były czasy!) i leczył. Antybiotyków wówczas nie było. Ojciec robił, co mógł. Mądre zwierzę mimo czasem zadawanego bólu (zastrzyki), wyciągało ręce do Ojca z pełnym zaufaniem. Niestety słabło coraz bardziej i w końcu odeszło w Krainę Wiecznych Łowów. Płakali wszyscy: Fiedler, Ojciec, personel i pacjenci. Palił całe lata papierosy, nawet po 40 sztuk dziennie. Gdy jednak zorientował się, że mu to szkodzi; przestał palić z dnia na dzień. Rodzice zmieniają mieszkanie na pi. Wolności 14, narożnik ul. 3 Maja, II piętro. Budynek był własnością polsko-angielskiej spółki Przezorność, miał na dachu neon, kursowała w nim winda i były kaloryfery. Mieszkanie miało dziewięć pokoi, kuchnię, łazienkę i dwa osobne wejścia. Przybywa też mebli, oczywiście od Sroczyńskiego. Na ścianach wisi parę obrazów olejnych malowanych przez gospodarza. W 1936 roku przychodzi na świat córka Elżbieta. Urodziłam się, jak Matka pisze "w pięknej lecznicy dr Żuralskiego, przy ul. Fredry 8". Nie mając roku, dostałam zapalenia płuc i byłam bliska opuszczenia tego świata. Zawrócił mnie z podróży przyjaciel Ojca, pediatra, dr Szenic. Zastosował kurację dość przekonywającą: wkładano mnie na przemian do zimnej i gorącej wody. Darłam się tak strasznie, że moje płuca ożyły. Ojciec działa z zacięciem w Klubie Krótkofalowców; w 1928 roku sam buduje bardzo dobry odbiornik radiowy, który służył całej rodzinie aż do 1938 roku. Buduje również dwa nadajniki i odbiorniki na fale o długości 5-10 m oraz 20-40 m. Demonstruje wraz z kolegami na Pewuce możliwości aparatu nadawczo-odbiorczego. Jeden z kolegów jeździ po mieście rowerem i nadaje, co się dzieje na ulicach. Ojciec jest na wystawie i odbiera wiadomości. Aparat nadawczy jest systematycznie ulepszany. Na pi. Wolności, na dachu budynku, Ojciec każe zamontować wysoką antenę i nadaje alfabetem Morse'a głównie wieczorem lub w nocy, kiedy odbiór sygnałów jest najlepszy: "tu SP1JC - odbiór". Uzyskuje dyplom WAC, przyznawano go krótkofalowcom, którzy mieli potwierdzony kontakt ze wszystkimi kontynentami. Zbudował również dla swego syna aparat radiowy odbiorczy na kryształkach na słuchawki i to akurat z tego aparatu rodzina dowiedziała się, że zaczęła się II wojna światowa. Tuż przed wojną Ojciec zachorował, dostał bardzo silnych bólów newralgicznych w rękach, częściowo przerwał pracę i w sierpniu 1939 roku zdecydował się pojechać na Węgry do ciepłych źródeł. Bardzo pachniało wojną, dla moich rodziców już drugą. Ojciec niespokojny o rodzinę informuje się w Poznaniu u wojewody: "może pan doktór jechać, wojny na pewno nie będzie" - brzmiała kategoryczna odpowiedź. "O godzinie trzeciej nad ranem 1 września obudził nas huk bomb zrzucanych na miasto" - pisze Matka. I dalej - "odszukałam znajomego radcę magistratu, wysokiego urzędnika, Stanisława Czasza i spytałam go o radę. Niech pani ucieka do Kongresówki - powiedział. Wszyscy uważamy, że Niemcy poprzestaną na zajęciu Wielkopolski jako ziem należących do nich po rozbiorach. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i wsiadłam z dziećmi oraz z p. Walkowską i jej dwoma córkami do pociągu jadącego w kierunku Warszawy. Nie dojechałyśmy nawet do Wrześni. Niemcy zaraz za Poznaniem zaczęli pociąg bombardować. Zeskoczyliśmy i położyliśmy się w polu czekając na odlot samolotów. Zdobyliśmy gdzieś wózek na rzeczy i pchając go przed sobą z Elżbietką na wierzchu dotarliśmy do Wrześni. Na szosie kłębił się tłum uciekinierów. Na okolicznych polach stały w ciepłym jesiennym słońcu stada opuszczonych krów i owiec. Wszędzie panika, sprzeczne wieści i kompletna dezorientacja. Unikałyśmy większych miejscowości, gdyż były stale bombardowane przez Niemców. Nocowaliśmy u gospodarzy lub w napotkanych dworach, Elżbieta Graffstein - Malkiewicz w których najczęściej było kilkoro służby, natomiast właściciele uciekli. Zaczęłyśmy najmować furmanki i dotarłyśmy do majątku Posada, którego właścicielem był swego czasu znany malarz Wierusz- Kowalski. Majątek znajdował się niedaleko Konina. Znając dobrze właściciela zajechałyśmy do dworu licząc na pomoc i gościnne przyjęcie. Niestety znów nie zastałyśmy nikogo. Przeszłam przez cały dwór, wielki jadalny stół był zastawiony do naprędce zjedzonego śniadania. N a pięknym obrusie na wpół opróżnione szklanki i talerze, resztki pieczywa, wędlin i masła. W pokojach porozrzucane siano, w które prawdopodobnie pakowano porcelanę i kryształy. W salonie leżał wspaniały chart. Nie ruszył się na mój widok, tylko spojrzał oczami tak pełnymi bólu, jakby w tych psich oczach zawarła się cała rozpacz tych, którzy zostawili ten piękny dom, być może na zawsze. Chodziłam po tych pokojach ze ściśniętym sercem. Stanęła mi przed oczami Sielnica, mój dom rodzinny opuszczony ongiś w pośpiechu i rozpaczy. Dojechałyśmy do Słupcy, gdzie spotkałam znajomego oficera, dawnego dzierżawcę domeny państwowej p. Muszyńskiego. Od niego dowiedziałam się, że Niemcy weszli do Polski ze wszystkich stron i wojna właściwie jest przegrana. Przeczekaliśmy front w małej wiosce u jakichś gospodarzy. Była to chata w bardzo złym stanie. Stłoczyliśmy się wszyscy w jednej izbie modląc się razem. Wokół padały bomby i pociski artyleryjskie. N o i doczekaliśmy się zwycięzców; jechali na motocyklach, w samochodach osobowych i ciężarowych, świetnie umundurowani i uzbrojeni. Grupa oficerów niemieckich na dobrych koniach ze śmiechem i butą patrzała na przerażoną ludność. Mówili, że idą na Warszawę. Ta buta, ta pycha na tych wypasionych twarzach i ta pewność zwycięstwa z jednej strony, a obok, zajakimś ogrodzeniem, spędzenijak bydło nasi żołnierze zabrani do niewoli. N a tych umęczonych twarzach malowała się rozpacz i apatia. Cóż miałyśmy robić? Wróciłyśmy wynajętą za słone pieniądze furmanką do Poznania. Zaczęły się dni pełne grozy i smutku. Byłam sama z dziećmi i służbą, nie miałam wiadomości od męża. Przed naszą ucieczką zabrałam z sejfu moją biżuterię i cenne papiery. Przeżyłam już jedną wojnę i rewolucję i wiedziałam, jak postępują zwycięzcy. Od zaprzyjaźnionych poznaniaków ciągle słyszałam: ty nie znasz Niemców, to jest zachód, a nie wschód, kultura. Jak bardzo oni wszyscy mieli się pomylić. Dowiedziałam się, że nasz sąsiad, dentysta, ze strachu powiedział Niemcom, że mój mąż wyjechał za granicę, ma radiostację i pewnie jest szpiegiem. Spowodowało to przeprowadzenie rewizji w naszym mieszkaniu i zrabowanie niektórych wartościowych przedmiotów. Poszłam do kolegów lekarzy, którzy leczyli mego męża i wzięłam od nich pisemne zaświadczenie, że był chory i wyjechał na Węgry w celach leczniczych. W domu pojawiają się gestapowcy z uprzejmym pytaniem, czy nie mam pokoju dla dwóch oficerów na kwaterę. Cóż było robić? Oddałam im tzw. męski pokój. Wieczorami wypytywali naszą gosposię, znającą dobrze niemiecki o nasze stosunki rodzinne. Byli dobrze zorientowani i nie uwierzyli w pomówienia, że mąż jest szpiegiem czy Żydem". Tymczasem Ojciec po wybuchu wojny zgłasza się w Budapeszcie do polskiej ambasady jako oficer rezerwy. Panował tam chaos, nikt nie wiedział, co robić i nikt nie wydawał żadnych zarządzeń. Wobec tego Ojciec stara się dotrzeć do Warszawy, gdzie tkwi aż do zakończenia oblężenia miasta i do kapitulacji. Po zajęciu Warszawy przez Niemców dociera do Poznania w końcu października 1939 roku. Poznań leży już w Wartegau, a okupant zaczyna prowadzić z niemiecką pedanterią germanizację Poznańskiego i Pomorza, a przede wszystkim wyniszczanie polskiej inteligencji. W Forcie VII giną zasłużeni patrioci, walczący w okresie powstania przeciwko Niemcom, giną znani działacze, giną profesorowie Uniwersytetu. Na Głównej zostaje utworzony obóz przesiedleńczy dla polskiej inteligencji, ziemian, przemysłowców, ludzi bogatych. Od listopada zaczęto wywozić całe rodziny, które gnieździły się w zbudowanych barakach otoczonych drutem kolczastym i strażą. Po zwykle krótkim pobycie w obozie wywożono ich do Generalnej Guberni, najczęściej do małych miejscowości i pozostawiano samym sobie. Umeblowanie mieszkań i rzeczy osobiste dawali Niemcy na własność tzw. Baltikierom, czyli Niemcom bałtyckim. Co lepsze wywożono do Reichu. N am zabrano natychmiast broń myśliwską Ojca, jego krótkofalową radiostację oraz niedawno kupiony, zwykły odbiornik radiowy. Wywieziono nas do obozu na Głównej 18 stycznia. Mieszkający u nas gestapowcy namawiali początkowo Ojca na podpisanie folkslisty. Ojciec ich zwodził, a mówił po niemiecku lepiej niż po polsku (mówił również swobodnie płatem berlińskim), gdyż chciał przeczekać silne mrozy ze względu na mnie - miałam wówczas trzy lata. W obozie leżało się na cienkiej warstwie słomy i mrozy dochodziły do minus 15 st. C. W końcu gestapowcy przydusili Ojca do ściany i zapytali: "Panie doktorze, kim pan właściwie jest: Reichsdeutch, Volksdeutch oder Pole?" "Reichspole" - odpowiedział spokojnie Ojciec nie bez pewnej złośliwości. Twarz im stężała: "Więc może być pan przygotowany na wszystko". - "Jestem przygotowany" - odpowiedział Ojciec. Na drugi dzień po godzinie policyjnej na progu mieszkania stanął sierżant z dwoma żołnierzami. "Ubrać się i wychodzić". Matka, płacząc, ubierała mnie i zbierała przygotowane rzeczy, Ojciec konferował z Niemcami, chcąc Matce i służbie dać więcej czasu. Brat skompletował swój ekwipunek na wygnanie, wziął szachy i książkę o zagadkach matematycznych, ja zabrałam swego osobistego misia. Wsiedliśmy do autobusu, w którym było już trochę dobrych znajomych: dr Szenic z rodziną, dr Walkowski i dr Schreiber, również z rodzinami. Do obozu przyjechaliśmy nocą. Długie baraki za drutami, środkiem przejście, co kilkanaście metrów żelazne piecyki, z obu stron przejścia rozpostarta słoma, na której leżą ludzie. Rano pół litra czarnej kawy i kawałek równie czarnego chleba z marmoladą, to samo na kolację, na obiad pół litra cienkiej zupy. Przy głównej bramie dom dla straży i gestapo. W jednym z baraków szpital. Urzędowały tam już dwie polskie siostry i lekarz z Poznania, dr Łabędziński. Naprzeciw szpitala był mały barak, tzw. Heilstube, rodzaj przychodni. Ojciec na drugi dzień zgłasza się do pracy i zostaje przydzielony do Heilstube. Wkrótce Niemcy zwalniają dr Łabędzińskiego do Poznania do szpitala na Szkolną (zdarzały się takie przypadki w razie potrzeby) i Ojciec zostaje naczelnym lekarzem szpitala i obozu. Polskim naczelnikiem obozu był p. Jerzykiewicz. Porozumiewał się on z Niemcami co do spraw codziennych i wraz z Ojcem mieli obowiązek składać codziennie raport. Naczelnikiem obozu ze strony Niemców był "Baltikier, Dunzig" - jak Elżbieta Graffstein - Malkiewicz pisze Matka - człowiek porządny i nie mogący zrozumieć polityki przesiedleńczej Hitlera. Bardzo polubił mojego Ojca, rozmawiał z nim szczerze w cztery oczy i informował o bieżących wypadkach wojennych. Gdy opuszczaliśmy obóz, przyniósł Ojcu ukradkiem instrumenty medyczne, przechowywane u dra Schlingmanna. W obozie znajdowały się rodowite Niemki, zamężne z Polakami, mówiące zwykle świetnie po polsku. Gestapo proponowało im pozostanie w swoich domach i oddanie całego mienia za cenę rozwodu z mężem oraz podpisanie Reichslisty. Żadna z nich nie wróciła i wszystkie dzieliły los wygnańców. Po krótkim pobycie w barakach, gdzie prześladowały mnie pchły i drapałam się całe noce, nie śpiąc i budząc innych, przeniesiono nas do dwudziestoosobowego pokoju, gdzie mieszkali Polacy pracujący w polskim zarządzie obozu, kobiety wraz z dziećmi miały osobny pokój, który był dobrze ogrzewany, ale nadal spało się na słomie, choć warstwa była nieco grubsza. Po około trzech tygodniach przeniesiono nas do izby przy przychodni. Była tam podłoga, okna i - o cudo - łóżka. Ojciec urzędował w szpitalu cały dzień, a często i w nocy. Był bardzo lubiany i np. gdy mój brat Andrzej szedł do obozowej kuchni z wiaderkiem po zupę, kucharze widzieli go z daleka i wołali: "doktorek idzie, dawaj spod spodu to gęste". Do obozu przemycano drogie leki oraz żywność i odzież. Żyliśmy głównie dzięki ofiarności rodzin i przyjaciół zostawionych poza drutami, którzy przesyłali paczki. Matce udało się raz dostać przepustkę do Poznania na jeden dzień dzięki Ojca interwencji pod hasłem uzupełnienia obozowej apteczki, która składała się głównie z jodyny i aspiryny. Wróciła z lekami, żywnością i pierwszą polską gazetką podziemną. Do obozu przywieziono prezydenta miasta, późniejszego delegata rządu na kraj Cyryla Ratajskiego. Rodzice udali się do niego z tą gazetką; wiadomości były skąpe i mgliste, ale sam fakt drukowania polskiej, podziemnej, niezależnej gazetki podniósł nas wszystkich na duchu. Ojciec był człowiekiem niezmiernej prawości, bystrości i taktu, będąc przy tym bardzo dobrym lekarzem. Powinnam nadmienić, że przed wojną, wybrany przez kolegów, pełnił w Izbie Lekarskiej rolę oskarżyciela w sprawach dotyczących etyki lekarskiej. W zgodnej harmonii z zacnym naczelnikiem Jerzykiewiczem mogli w obozie robić wiele dobrego. Zdarzało się, że przywożono do obozu, z reguły przez pomyłkę, z katowni w Forcie VII ludzi w okropnym stanie. Ojciec zabierał ich do obozowego szpitala. Gdy przychodzili nieco do siebie, Ojciec szedł z p. Jerzykiewiczem do gestapowców i tłumaczył, że obóz jest przeładowany, że są chorzy i może wybuchnąć epidemia, czego Niemcy panicznie się bali. Ładowano więc ludzi do pociągu i wśród nich lokowano ofiary z fortu. W krótkim czasie przychodziło gestapo, szukając tych z fortu i wzywano Ojca. Odpowiadał ze spokojem, że polityką się nie interesuje, widzi tylko chorego i pod tym kątem przeznacza go do transportu. Zresztą gestapowcy zasięgali czasem porady lekarskiej u Ojca, a było to bezwzględnie zabronione, więc traktowali go pobłażliwie, co ułatwiało jeszcze pracę dla rodaków. Obóz ulega likwidacji. Ojciec zostaje zatrzymany jako lekarz obozowy do końca i w połowie maja z ostatnim transportem jedziemy przez Łódź na wschód do Sokołowa Podlaskiego. Pod dworcem czekają na nas furmanki. Ojciec, jako komendant transportu, uzgadnia z miejscowymi niemieckimi i polskimi władza Ryc. 3. Wygnanie - Sterdynia 1941 r., dr Graffstein przed werandą-gabinetem z żoną i dziećmimi, gdzie mają być ulokowane poszczególne rodziny. Decyduje, że pojedziemy do Sterdyni, oddalonej od Sokołowa kilkanaście kilometrów. W miejscowości tej był tylko jeden lekarz na całą okolicę. Sterdyń liczyła wówczas około 200 Aryjczyków i 700 Żydów. Przez tydzień nocował nas i żywił sekretarz gminy, bardzo zacny p. Kowalczyk. Pomagał on, jak mógł, mieszkańcom wykręcać się od nakładanych kontrybucji, wywózki na roboty do Niemiec itp. Po tygodniu ulokowano nas na skraju osady, u nauczyciela p. Ostrowskiego, który oddal nam dwa małe pokoje z kuchnią oraz werandą. Ojciec dobrowolnie płacił mu za mieszkanie ze swej praktyki. Mieszkańcy Sterdyni przyjęli nas bardzo serdecznie. Znoszono nam łóżka, stoły, krzesła. Miejscowe siostry zakonne zaprosiły nas na prawdziwy obiad, który się jadło nie z miski, ale z talerzy za pomocą noża i widelca. Miejscowy lekarz okazał się również bardzo koleżeński i dawał Ojcu dobre rady, jak rozmawiać z pacjentem, np. "o wschodzie słońca będziesz brał to czerwone lekarstwo, a po uprzątnięciu inwentarza białe. Te pastylki wieczorem, ale popić wodą, bo od wódki się zapalą itd." Tworzą się organizacje podziemne, w naszym rejonie nitki zbiegały się w pałacu Krasińskich (?). Pałac zajmowali Niemcy, ale majątkiem zarządzał Polak, p. Dietl, prawy i gorący patriota. W pobliskiej wsi Lebiedzie u gospodarza znaj Elżbieta Graffstein - Malkiewiczdowało się radio ukryte w dziupli drzewa. Codziennie mieliśmy najświeższe wiadomości z Londynu, co było dla nas i innych ogromnie ważne. Upadek Paryża, ale i tworząca się polska armia na Zachodzie. Wiadomości przychodziły też z różnych stron; przyszedł do nas człowiek z kartką przesłaną z Oświęcimia. Kartka była pisana po niemiecku. Ojcu wydawała się dziwna. Po paru próbach przestawiania tekstu Ojciec odczytał jedno przerażające zdanie, dające obraz tego, co dzieje się w Oświęcimiu. Pod oknami werandy, gdzie był Ojca gabinet, zatrzymywały się raz po raz furmanki i furman wołał: "Panie doktorze, prędko, kobita mi rodzi". To było hasło, że jedziemy do lasu. W lesie zawiązywano Ojcu oczy - "My panu doktorowi wierzymy, ale lepiej nie wiedzieć, dokąd panjechał, ajechał pan, bośmy pana zabrali siłą". Nie zawsze można było rannemu pomóc, nieraz Ojciec mógł tylko założyć mocny opatrunek, a partyzanci wywozili go po kryjomu do szpitala do Warszawy. Podczas wojny nikt nie pytał, czy doktor chirurg czy może laryngolog. Ojciec wykonywał praktycznie wszystkie możliwe zabiegi, mając uratowane z Poznania swoje narzędzia, również chirurgiczne. Dzięki praktyce lekarskiej Ojca sami nie głodowaliśmy, a mogliśmy pomagać rodzinie i przyjaciołom w Warszawie, gdyż pacjenci płacili najczęściej w naturze: parę jajek, osełka masła, kogutek itp. W Sterdyni wybucha epidemia tyfusu plamistego. Pałac Krasińskich zostaje przeznaczony na szpital, którego ordynatorem zostaje Ojciec. Prowadzenie szpitala było prawdziwą gehenną: brakowało personelu pomocniczego, lekarstw, na dodatek, przy kompletnym braku higieny tamtejszej ludności, epidemia była prawdziwą klęską. Jej ofiarą padł między innymi sterdyński lekarz. Wkrótce Niemcy zaczynają wywozić Polaków, głównie młodych ludzi, do Niemiec. Łapano okoliczną młodzież wiejską i sterdyniaków, ładowano na ciężarówki i wywożono. Pamiętam, jak Ojciec siedział na werandzie, czyli w gabinecie i pisał bez przerwy świadectwa lekarskie, otoczony zrozpaczonymi rodzicami. Wymyślał coraz to inne choroby mające ocalić ich od wywózki. Ale Niemcy połapali się po pewnym czasie i nie chcieli respektować tych świadectw. Pewnego razu wpadła na werandę zrozpaczona kobieta wiejska, rzuciła się przed nami na kolana, błagając, aby ratować jej jedyną, 14-letnią córkę, która siedziała już na ciężarówce. Ojciec poszedł sam, każąc kobiecie stanąć na uboczu i nieznacznie wskazać córkę. Zaczął rozmawiać z żołnierzami stojącymi przy ciężarówce (niektórzy z nich leczyli się u Ojca po cichu): a kiedy urlop, co słychać itd. Po czym obojętnym wzrokiem zmierzył młodych, zgromadzonych już do wywozu i nagle po niemiecku wykrzyknął: "Na Boga, co robicie!? Ta dziewczyna ma krosty na twarzy (miała rzeczywiście młodzieńczy trądzik), jeszcze wam zarazi całą grupę i koniec z pracą". Tu wymówił jakąś bardzo zawiłą nazwę po łacinie, określając niby owe krosty. Niemcy dziękowali Ojcu za radę, kazali zaraz zejść tej dziewczynie z ciężarówki i wrócić do domu. Skoczyła prosto w tłum w objęcia uszczęśliwionej matki. Wiosną 1942 roku przyjechał do Sterdyni duży oddział Niemców i rankiem słychać było strzały w całej osadzie. To gestapowcy strzelali do Żydów, zabijali ich w mieszkaniach lub na ulicy. Tego samego dnia resztę jeszcze żywych spędzili na rynek i cały ten tłum ludzi, wyjący i krzyczący rozpaczliwie, prowadzili piechotą do pobliskiej Treblinki (ok. 15 km). Polacy stali na progach swych domów, przyglądając się tej gehennie z przerażeniem i bezradnością. Żydówki niosące niemowlęta wyciągały ręce, podając z błaganiem dziecko stojącym na skraju Polakom, aby choć je ratować. Wyciągnięta broń Niemców kładła kres każdemu odruchowi litości. Koszmar trwał jeszcze długo, północno-zachodni wiatr przynosił zapach palonych w Treblince ludzkich ciał. Czasem udało się uciec biedakom z transportu. Chorzy czy ranni ukrywający się po lasach przychodzili czasem do mego Ojca, zawsze w nocy i po godzinie policyjnej. Ojciec tylko raz odmówił pomocy, pamiętam, przewijało się to w rozmowach w domu. Otóż przyszło dwoje młodych Żydów z maleńkim dzieckiem, z prośbą o zastrzyk, aby dziecko mogło umrzeć bezboleśnie. Wtedy Ojciec odmówił. W drugiej połowie 1943 roku przenosimy się do Warszawy, głównie w celu kształcenia mego brata i mnie. Ojciec zostaje jakiś czas w Sterdyni. Zamieszkaliśmy na Kole przy ul. Ks. Janusza wraz z rodziną pp. Krugów, którzy kupili domek na Kole. Ojciec wkrótce przenosi się do nas. Był lekarzem uniwersalnym, pamiętam, jak przyszedł do nas sąsiad ze swoim trzyletnim synkiem. Nagle chłopiec, stojąc koło domu, stracił przytomność i przewrócił się. Ojciec podbiegł do niego i podniósł go za nogi do góry. Po chwili odwrócił go i postawił na ziemi. Chłopiec stał normalnie. Dla widzów wyglądało to na cud, Ojciec nam szybko wyjaśnił, że chłopcu nagle przestała krew dopływać do mózgu. Nie był przecież pediatrą, a jednak dziecko uratował. Niemcy mimo zakazu leczą się w Warszawie u niego. Jeden z oficerów wyruszający na front wschodni pod Stalingrad zostawił nam na przechowanie (!) pięknego owczarka alzackiego. Owczarek okazał się bardzo przyjacielski i lubiący dzieci, a ponadto bardzo mądry. Przebył z nami całą ucieczkę z wygnania i dożył sędziwego wieku u pp. Krugów po wojnie w Międzychodzie, gdyż wyżej wzmiankowany właściciel spod Stalingradu nie wrócił. Powinnam napisać o ptakach i zwierzętach, które towarzyszyły nam zarówno przed wojną, jak i podczas okupacji. Otóż oprócz psów i kotów w Sterdyni i w Warszawie mieliśmy kilka uroczych ptaków przyniesionych przez pacjentów i też nadających się do leczenia. Była to kawka, która siadywała podczas obiadu na Ojca ramieniu i potrafiła celnym dziobnięciem ściągnąć z widelca ten kąsek, który jej odpowiadał. Kawka bardzo lubiła się pluskać w wodzie, urządzaliśmy jej kąpiel w misce, na co tylko czekały dwa koty. Jednakże ptak potrafił chlapać obficie, co trzymało koty na dystans. Wkrótce kawka wyrobiła sobie szacunek, dziobiąc raz boleśnie jednego i drugiego w łepek. Moją ulubienicą była sowa; był to duży, piękny puchacz o wielkich, pomarańczowych oczach. Sowa pozwalała mi na delikatne pieszczoty, usiłowałam np. zbadać, ile w niej piór, a ile ciałka i wkręcałam delikatnie palec pomiędzy pióra na jej brzuchu. Wychodziło, że piór dużo, a ciałka mało. Siedziała spokojnie, tylko oczy miała coraz większe. Prowadziła nocne życie i przemieszczała się bezszelestnie po naszym mieszkaniu. Łowiliśmy dla niej z myszy na łapkę. Tato pytał się codziennie: "czy jest dzisiaj mysz dla sowy?". Lubiła siadywać na poręczy w nogach mojego łóżka. N astępny do opieki był duży kruk ze złamanym skrzydłem. Siadywał mi chętnie na ramieniu i karmiony gotowanymi ziemniakami połykał je w całości. Potem podskakiwał i trenował latanie, wkrótce uznał, że da sobie radę i odleciał. Mieliśmy Elżbieta Graffstein - Malkiewicz też wspaniałą propozycję wzięcia małego niedźwiadka, ale tu Matka nie wytrzymała i powiedziała kategorycznie do Ojca: "wybieraj albo ja, albo niedźwiedź". Zachowałam się niezbyt taktownie, bo wieczorem cichutko namawiałam Ojca: "Tato, błagam Cię, weźmy go, jakoś sobie damy radę bez Mamy"... W Warszawie wybucha powstanie. Ginie siostra mojej Matki od odłamków pocisku artyleryjskiego, a moja babcia umiera na czerwonkę. 15 sierpnia Niemcy wyrzucają nas z domów i każą udać się do obozu w Pruszkowie. Uniknęliśmy tego obozu, uciekając wraz z tłumem warszawiaków do Bernerowa, a potem do Puszczy Kampinoskiej. Zajęliśmy część leśniczówki i mieliśmy tam urozmaicone dwa tygodnie. Szybko rozeszła się wiadomość, że w leśniczówce jest lekarz. Rano przychodzą Niemcy, wieczorem Ukraińcy, a w nocy nasi, partyzanci. Stacjonowali też nieopodal Węgrzy, którzy szykowali się do pomocy walczącej Warszawie, ale do tego nie doszło na skutek braku porozumienia z wojskami sowieckimi, które stały po drugiej stronie Wisły i przyglądały się biernie płonącemu miastu. Niemcy parokrotnie chcieli nas rozstrzelać, raz nawet kazali nam wszystkim kopać sobie groby. Pamiętam, że kopałam dzielnie sama, szło łatwo, bo w piasku i spytałam mojego brata: "Jak myślisz, czy to już wystarczy?" "Cicho, głupia" - odpowiedział Andrzej. Za każdym razem ratował nas Ojciec ijego świetny niemiecki, łącznie z berlińską gwarą, która w tej puszczy przydała się nadspodziewanie. Wynieśliśmy się z tej leśniczówki, kiedy tylko się dało. Widać było wyraźnie, że koniec Hitlera jest bliski. Do Poznania było niecałe 300 km, ale po drodze była granica GG i Wartegau, front, który się zbliżał ze wschodu, nasze środki transportowe i nadchodząca zima. To była odległość, którą przemierzaliśmy pół roku. Jechaliśmy z rodziną pp. Krugów, którzy kupili chłopski wóz i konia. Przejście frontu przeżyliśmy we wsi Krośniewice za Kutnem, do której w popłochu zjechaliśmy z drogi. Niemcy uciekali, czym się dało i to zarówno cywile, jak i wojsko. Za nimi posuwali się czołgami i samochodami Rosjanie, strzelając z czego się dało. Pierwsza fala żołnierzy sowieckich była do Ryc. 4. Elżbieta Graffstein z ukochanym krukiem brze ubrana i uzbrojona, ale dalej szli ludzie przerażająco prymitywni, którzy byli przekonani, że to już Germania, czego dowodem były nasze niemieckie legitymacje z "glapą" . Kradli i zabierali, co mogli, szczególną atrakcją były zegarki. "Czasy dawaj" - to było pierwsze zdanie, jakie nauczyłam się po rosyjsku. "Ty burżuj" - to do Ojca, był tęgi, "Wy faszisty" - to do nas wszystkich. N o i już jednego konia nie mamy, i brudne łapy ściągają nam rower. Tu Matka ratowała nas z opresji swoim dobrym rosyjskim i równie dobrym ukraińskim. Czytam w jej pamiętnikach: "Po przejściu frontu roztarasowaliśmy się w jednej izbie pustego domu i przynieśliśmy sobie słomy z pobliskiej stodoły na posłanie. Pozostałe izby zajęli żołnierze sowieccy na nocleg. Kładli się wprost w kożuchach na brudną i zaplutą podłogę, co gorsze mieli dużo wódki i upili się solidnie. Po czym zaczęli nas odwiedzać i nam się przyglądać. Jajedna mówiłam po rosyjsku. Mój mąż, nieszczęsny człowiek Zachodu z zupełnie inną mentalnością, wdał się w polityczną dyskusję z jakimś podoficerem sowieckim. Byłam zajęta przygotowaniem posiłku i nie bardzo uważałam na nich. W pewnej chwili zobaczyłam jak ów sierżant wstał, wyciągnął rewolwer ze słowami: »A ty faszist i ja tiebia zastrelu«. Szybko podeszłam, uderzyłam Ruska po ramieniu i powiedziałam: »Ty durak, nie poniał, czto on chatieł tiebia próbo wat, takoj on faszist jak i ty«. » Nu ładno« - mruknął sowiet chowając rewolwer". Za to "burżuj stwo", czyli za tęgość chcieli Ojca jeszcze dwukrotnie rozstrzelać. Matka stawała wówczas, zasłaniając Ojca i rugała ich, przypominając sobie całą ruską łacinę. Jakoś to skutkowało.. . Zakończenia wojny doczekaliśmy się we Wrześni. Ojciec zaczął tam pracować w szpitalu, ale Matka chciała wracać do Poznania, mając przed oczami dziewięciopokojowe mieszkanie na pi. Wolności, wypełnione meblami od Sroczyńskiego. Ojciec wyprawił się więc do Poznania i rychło okazało się, że w mieszkaniu mieszkają obcy ludzie, a po meblach nie ma ani śladu. To wszystko nie było ważne, wszyscy żyliśmy, byliśmy cali i zdrowi. Wiele rodzin nie miało takiego szczęścia. Ojciec spotkał pierwszą znajomą osobę w Poznaniu: "Grafciu, ty żyjesz! Dzięki Bogu! A wiesz, że..." - i tu płynęły hiobowe wieści - "ten zginął w Oświęcimiu, tego zamordowali w Katyniu, ten nie wrócił z wojny, żona szuka przez Czerwony Krzyż"... Po zdaniu matury przez mego brata we Wrześni w czerwcu 1945 roku pojechaliśmy wreszcie do Poznania, ale wobec braku mieszkania zatrzymaliśmy się na Śródce w domu p. Pyszkowskiego, aptekarza, znajomego Ojca. Ojciec dostał pracę w pobliskim szpitalu i dopiero latem 1946 roku przenieśliśmy się do Poznania na ul. Wrocławską 18, róg Jaskółczej, nad Zieloną Aptekę. Właścicielami domu byli krewni Ojca, pp. Amrogowiczowie. Ojciec podjął pracę w Szpitalu ss. Elżbietanek przy ul. Łąkowej i otworzył w domu prywatną praktykę. Pamiętam, jak domagał się od Telekomunikacji przyznania tego samego numeru telefonu, co przed wojną (4020). Uzyskał jednak trochę, bo dostaliśmy numer 3020. Takie miłe drobiazgi i zachwyt nad odzyskaną niepodległością rychło utopili komuniści, których nikt nie wybrał, ale okazali się szybko wszechwładni. Żołnierze AK, działacze podziemia, ci, którzy niebacznie wrócili z Zachodu, byli inwigilowani, więzieni, często katowani i traceni po sfingowanych wyrokach. N am odebrano Elżbieta Graffstein - Malkiewicz Czerlin. Siostrę Ojca z mężem i córkami wyrzucono z dworu, a majątek rozparcelowano. Wszelka inicjatywa prywatna była niszczona domiarami, nieruchomości po prostu zabierano, przejmowało je państwo lub dostawali je równiejsi. Według ideologii komunistycznej wszystko było wspólne i wszyscy byli równi, ale byli i równiejsi. "Ten system zacznie mi się podobać, jak baby będą wspólne" - powiedział raz Ojciec po przeczytaniu gazety. Ale nie było nikomu do śmiechu. Ze Szpitala ss. Elżbietanek wyrzucano siostry zakonne (z ich własnego szpitala!). Ojciec bronił ich jak lew i faktycznie utrzymały się najdłużej w mieście. Dwa duże domiary wykończyły nas finansowo i już nigdy nie stanęliśmy na nogi, Ojciec płacił je całymi latami. W mieszkaniu była zbieranina mebli ze składu, które dostaliśmy od miasta jako przymusowo wysiedleni. Rodzice już nigdy nie gromadzili, nie kupowali pięknych i cennych przedmiotów nie tylko dlatego, że nie było na to środków, ale dlatego, że dwukrotnie wszystko stracili i brak im było już chęci i sił. Ojciec twierdził, że ten system długo się nie utrzyma, bo na pewno będzie wojna. Była faktycznie, tylko zimna. Mojego brata Andrzeja wyrzucono w trybie natychmiastowym ze Stoczni Gdańskiej, gdzie pracował, ponadto musiał w ciągu 48 godzin opuścić "teren nadgraniczny", czyli Wybrzeże. Bezpośrednią tego przyczyną był tzw. Apel Pokoju. Otóż na wydziale mojego brata tego dnia zdarzyła się poważna awaria. Ryc. 5. Personel lekarski szpitala Sióstr Elżbietanek przy ul. Łąkowej, listopad 1947 r. W trakcie trudnego usuwania skutków tej awarii przyszło do niego dwóch aktywistów w czerwonych krawatach i zaczęło nalegać na podpisanie tegoż apelu. Brat wysłał ich do wszystkich diabłów. Ja nie mogłam dostać się na studia z uwagi na fatalne pochodzenie społeczne: "inicjatywa prywatna" - czyli gabinet lekarski. Na dodatek ukończyłam Gimnazjum ss. Urszulanek w 1952 roku, nie należałam też do ZMP ani Ojciec do partii. To były koszmarne lata, ludzie byli coraz bardziej zastraszeni, miasto było coraz bardziej szare i brudne, a sklepy coraz uboższe w towar. Matka moja spaliła swoją metrykę, gdzie było napisane cyrylicą: "Z łaski miłościwie nam panującego cara urodziła się dnia... Antonina Janina córka... pana na dobrach" etc, etc. "Tato, mówiłam, nie otwieraj mi tej Wolnej Europy, bo mi się wszystko pomyli i obleją mnie na maturze"... W końcu lat 50. Ojciec przechodzi do pracy do Szpitala Miejskiego im. F. Raszei przy ul. Mickiewicza. Swoje zainteresowania koncentruje na kardiologii i z tego zakresu pisze głównie prace. Pierwszą operację na otwartym sercu przeprowadził dr Mohl w Łodzi. Pacjentką była kobieta typowana przez Ojca. Ojciec otrzymuje regularnie ze Szwajcarii czasopismo "Schweitzerische Medizinische Wochenschrift", opłacane przez swego przyjaciela krótkofalowca sprzed wojny, co przy permanentnym braku informacji w czasach stalinowskich było rzeczą cenną. Urządza dla swoich asystentów regularne, cotygodniowe zebrania naukowe. Otrzymuje ponadto bezpłatnie próbki nowych leków z firm Ciba i Sandoz i pisze dla tych firm sprawozdania. Prywatni pacjenci przyjeżdżają często z odległych miejscowości; ze Szczecina, Wrocławia, Zielonej Góry itd. Jest rok 1956, 28 czerwca, czwartek. Załoga Cegielskiego wychodzi na ulicę i zaczyna mówić swoimi słowami. Padają strzały, są ranni i zabici. Szpital Raszei szybko napełnia się rannymi. Dyrektorem i ordynatorem na chirurgii był wówczas dr Granatowicz. Ojciec wrócił tego dnia późno ze szpitala. "Trochę im pomagałem, ale nic tam po mnie, możesz sobie wyobrazić" - mówił do Matki - "oni chodzili we krwi". Przy łóżku chorego, otoczony wianuszkiem asystentów, zwykł był mówić płynnie po łacinie (chory nie powinien rozumieć), często asystenci wpadali w lekki popłoch. Po grecku, chcąc czasem mnie zgnębić, recytował pięknie Homera. Język niemiecki długo w Ojcu pokutował. Często cytował przysłowia niemieckie, liczył i klął po niemiecku, tworząc zabawne, tasiemcowe słowa. Matka tępiła te germanizmy, jednakże nie chcąc, abym coś rozumiała, rodzice porozumiewali się w dwóch językach: Ojciec mówił po niemiecku, a Matka odpowiadała po francusku. Jeśli usłyszałam "die Kleine" lub "mon petit", wiedziałam, że to o mnie. Pamiętam, że mając lat 16, zakochałam się w Ojca koledze, laryngologu, doktorze Kozarynie. Moja miłość zaczęła się od punkcji zatok, które nie były wcale miłe. Punkcji było 13, a temperatura moich uczuć wzrastała z zabiegu na zabieg. Wpatrzona w rozkosznie owłosiony tors pana doktora, byłam gotowa na wszystko. "Tato, ja za niego wyjdę" - oświadczyłam przy obiedzie. "Ale on ma żonę". "Nie szkodzi, to go rozwiodę". Jakoś szczęśliwie ominęły przemiłego pana doktora moje pomysły. Elżbieta Graffstein - Malkiewicz Ojciec nie był człowiekiem interesu. Przysięga Hipokratesa obowiązywała go bez względu na okoliczności. Wiem, że miał w' swojej praktyce prywatnej wielu pacjentów, od których nie brał pieniędzy. Byli to głównie księża i zakonnicy oraz siostry zakonne, tak wytrwale prześladowane przez komunę. Również pacjenci, których, jak Ojciec się orientował, nie bardzo było stać na honorarium. Pamiętam, Matka prosi Ojca: "daj mi jakieś pieniądze". Ojciec wyjmuje portfel i daje "Tylko tyle? Poczekalnia była pełna". "N o, nie brałem, bo nie było od kogo". Potem sam biedak zaczął chorować na serce: migotanie przedsionków, arytmia, ciśnienie 300. Pacjenci dzwonili, ale pan doktor był chory. Zmarł 25 maja 1962 r. w sanatorium w Kościanie. Pochowaliśmy go na Junikowie. Rośnie tam teraz duża, piękna brzoza i siadają na jej gałęziach szpaki. Nigdy nie ośmieliłam się przynieść mu sztucznych kwiatów, był estetą i na pewno by tego nie pochwalił. Jeszcze wiele lat po jego śmierci jego nazwisko otwierało mi drzwi urzędów i instytucji; "Czy pani jest może krewną tego doktora Graffsteina?" Ryc. 6. Od lewej: dr Banasiuk i dr Graffstein w KIynicy, 1949 r. Kraków-Zielonki, luty 2001 Korzystałam z: 1. pamiętników mojej Matki 2. spisanych wspomnień brata Andrzeja 3. mojej, jakże ulotnej pamięci