ALEKSANDER SCHREIBER MARIA ZABRZESKA Z naczącą postacią radiologii poznańskiej lat powojennych był Aleksander Schreiber, znakomity specjalista, praktyk, energiczny organizator. Urodził się 24 lutego 1901 roku w Poznaniu, w rodzinie mieszczańskiej jako syn Jana oraz Marii z Ostojskich. Średnie wykształcenie zdobył w Gimnazjum św. Marii Magdaleny. W 1919 roku rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego, które zostały przerwane powołaniem do służby w Wojsku Polskim w grudniu 1919 roku. W T maju 1921 opuścił wojsko jako podporucznik rezerwy i natychmiast wrócił na uczelnię, a w 1928 roku uzyskał dyplom doktora wszechna uk lekarskich. Od listopada 1928 roku do grudnia 1929 pełnił funkcję starszego asystenta Zakładu Radiologii UP pod kierunkiem prof. Karola Mayera. Od roku 1929 do lutego 1932 pogłębiał wiedzę praktyczną w Zakładzie Radiologii Ubezpieczalni Społecznej w Poznaniu pod kierunkiem doktora Tadeusza Alkiewicza, a w lutym 1932 roku objął kierownictwo zakładu, pełniąc tę funkcję do wybuchu II wojny światowej. W 1932 roku zorganizował również Zakład Radiologii przy poznańskiej DOKP i kierował nim do czasu wojny. Studia specjalistyczne uzupełniał i pogłębiał w 1929 roku w Zakładzie Radiologii Uniwersytetu w Wiedniu pod kierunkiem prof. G. Holzknechta, a w 1930 w fabryce rentgenowskiej Mullera w Hamburgu. W 1931 roku w czasie Międzynarodowego Zjazdu Radiologicznego w Paryżu zetknął się osobiście z Marią Curie- Skłodowską. W 1937 roku szkolił się w Zakładzie Radiologii przy Klinice Chirurgicznej w Berlinie pod kierunkiem prof. Chaoula i w fabryce rentgenowskiej Siemensa w Berlinie. W tym samym czasie pracował naukowo nad zmianami zwyrodnieniowymi kręgosłupa, tomografią krtani i płuc oraz terapią niskowoltażową. 1 września 1939 r. A. Schreiber wyrusza ze szpitalem wojskowym na linię frontu nad Bzurę. Dostaje się do niewoli, z której ucieka. W lutym 1940 roku zostaje zabrany z całą rodziną do obozu przejściowego na Głównej, skąd zostaje wywieziony transportem do Mielca. Tam praktykuje jako lekarz ogólny we wsi Kliszów. W maju 1941 udaje mu się przenieść do Krakowa, gdzie wraca do kolejowej służby zdrowia - do 1944 roku był lekarzem naczelnym krakowskiej DOKP. Wykorzystując zajmowane stanowisko, wielce przyczynił się dla sprawy polskiej, badając m.in. Polaków przeznaczonych na przymusowe roboty do Niemiec, wystawiał wielu z nich świadectwa stwierdzające niezdolność do pracy. Wtedy też uruchomił w Pruszkowie wagon rentgenowski własnego pomysłu, który miał stanowić podstawę małoobrazkowych badań rentgenowskich w powojennej Polsce. W lutym 1945 zorganizował powrót lekarzy pociągiem do PoRyc. l. Aleksander Schreiber (siedzi) i jego brat znania. Ten wczesny przyjazd Witold w mundurach powstańców wielkopolskich dużej ekipy lekarskiej w znacznym stopniu przyczynił się do szybkiego odrodzenia się poznańskiej służby zdrowia. Dr Schreiber w zniszczonym Poznaniu przystąpił do tworzenia i odbudowy placówek radiologicznych. Zorganizował duży Zakład Radiologiczny Ubezpieczałni Społecznej przy ul. Przemysłowej, który w 1949 roku został przeniesiony do nowo wybudowanego szpitala Ubezpieczeń Społecznych przy ul. Garbary. Utworzył również Zakład Radiologii Służby Zdrowia DOKP, z którą od lat był związany. Korzystając z jego pomysłu i doświadczenia, zbudowano w Poznańskich Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego dwa zestawy wagonów pulmanowskich z aparatami radiograficznymi dla PKP i jeden dla Wojskowej Służby Zdrowia. Był prekursorem powszechnych badań małoobrazkowych w Polsce. W 1946 roku A. Schreiber został powołany przez ministra zdrowia na stanowisko specjalisty w zakresie radiologii na woj ewództwa poznańskie i zielonogórskie, a w 1949 minister mianował go przewodniczącym Zespołu Konsultantów. W maju 1950 roku zorganizował w Poznaniu XIV Zjazd Radiologów Polskich. Również z jego inicjatywy odbył się w Poznaniu pierwszy powojenny kurs dokształcający, zorganizowany przez Unitarian Service Committee i ŚwiatowąjiPs% Maria Zabrzeska Organizację Zdrowia ze współudziałem Ministerstwa Zdrowia. Wykładowcą był prof. dr E. W. Chamberlain - profesor uniwersytetu filadelfijskiego. Doktor Schreiber od najmłodszych lat brał czynny udział w życiu społecznym. Jako młody chłopak należał do Towarzystwa Tomasza Zana, do harcerstwa i ruchu przygotowującego powstanie wielkopolskie, w którym później brał czynny udział, pełniąc funkcję gońca bojowego przy Komendzie Dworca Głównego w Poznaniu, a następnie jako telegrafista w III Kompanii Telegrafistów na Cytadeli. Pod koniec powstania walczył pod Kopanicą. W latach międzywojennych praca społeczna również pochłaniała Aleksandra Schreibera. W latach 1934-1939 był sekretarzem Koła Poznańskiego Polskiego Towarzystwa Radiologicznego oraz kierownikiem Biura Pracy Poznańsko- Pomorskiej Izby Lekarskiej, Ryc. 2. Aleksander Schreiber członkiem Zarządu Związku Lekarzy Obwodu Poznańskiego oraz członkiem Zarządu Głównego i Okręgowego Stowarzyszenia Lekarzy Kolejowych. W roku 1938 otrzymał tytuł officier d'Academie, nadany przez ministra edukacji narodowej Francji za opiekę lekarską nad pracownikami Konsulatu Republiki Francuskiej w Poznaniu. Położył także wielkie zasługi przy reorganizowaniu po wojnie Izby Lekarskiej i reaktywowaniu jej majątku. W maju 1949 reaktywował Poznańskie Koło Radiologów Polskiego Towarzystwa Lekarskiego i do śmierci piastował godność jego prezesa, wciągając do współpracy wszystkich radiologów. W latach 1945-48 był członkiem Zarządu Sekcji Lekarzy przy Związku Zawodowym Pracowników Służby Zdrowia. W latach 1947-1951 pełnił funkcję prezesa Towarzystwa do Walki z Gruźlicą. Mimo ogromu pracy i wielorakich funkcji zawsze znajdował czas na szkolenie swych asystentów. Był cierpliwym i wspaniałym dydaktykiem, umiał zainteresować tematyką swoich uczniów, wśród których byli m.in. Jerzy Sarnecki, Edmund Łukomski, Kazimierz Bartel, Janina Krzymińska, Halina Horstowa, Bolesław Gładysz, Leon Bartz, Jan Kordys, Irena Dorożałowa i inni. Wyszkolił również liczne zastępy techników rentgenowskich. Rozliczne zajęcia pozostawiały mu mało czasu na prace naukowe, wśród których na uwagę zasługują: IV krąg lędźwiowy w obrazie radiologicznym ("Medycyna Praktyczna" 1931), Wyniki statystyczne szeregowych zdjęć rentgenowskich przeprowadzone w roku 1945/46 wśród młodzieżY akademickiej w Poznaniu ("Nowiny Lekarskie" 1947), Pracownia Radiologiczna. Poradnia Przeciwgruźlicza (PZWL 1953), Die Bedeutung der Schirmbildaktion in der Tuberkulosekampfung bei den polnischen Staatseisenbahnen (1956). Aleksander Schreiber zawsze miał ogromne wsparcie w swojej rodzinie. Ożenił się jeszcze w czasie studiów w czerwcu 1924 roku z Ireną Stuwczyńską i zamieszkał w jej domu na Sołaczu przy ul. Mazowieckiej 10. Mieszkał tam aż do śmierci, wyjąwszy okres okupacji. W 1926 roku urodził się syn Olgierd, a w 1931 - córka Maria. Syn, z wykształcenia inżynier elektryk, do czasu przejścia na emeryturę sprawował funkcję dyrektora technicznego Telewizji Polskiej w Poznaniu, a później w Warszawie, gdzie do dzisiaj mieszka wraz z żoną Marią z domu Kowalską. Córka Maria, z wykształcenia Ryc. 3. Dr Schreiber z żoną i dziećmi na wakacjach geograf, pracowała aż do przej - w Orłowie, 1937 r. ścia na emeryturę w Biurze Planowania Przestrzennego w Poznaniu. W 1950 roku wyszła za mąż za doktora medycyny Kazimierza Zabrzeskiego, specjalistę ginekologa, który za niewykonywanie zabiegów przerywania ciąży w 1960 roku został zwolniony z pracy w szpitalu powiatowym w Wągrowcu, gdzie był ordynatorem i dyrektorem. Z tego związku małżeńskiego urodziły się trzy wnuczki doktora Schreibera: Maria (1951) - geograf, Ewa (1953) - doktor filologii romańskiej i Wanda (1957) - technik ekonomista. Gdyby przedwczesna, nagła śmierć na zawał serca (7 maja 1956 r.) nie przerwała życia Aleksandra Schreibera, doczekałby się ośmiorga prawnuków. I HAZARDZIE MARIA PARADOWSKA M inęły 43 lata od śmierci mego ojca, a pamiętam go, jakby odszedł wczoraj. Wysoki, potężny, z bujną, siwą czupryną. Słyszę brzęk kluczy, których duży pęk nosił w założonych z tyłu rękach, gdy przechodził do swego mieszkania przez ogród szpitalny. Kiedyś ten ogród był jego dumą. Twierdził, że to "płuca dla dzieci" w szpitalu położonym w środku miasta. Dzisiaj ogród nie istnieje. Zniknęły drzewa, krzewy forsycji, jaśminu, bzu. Nie ma trawników i cienistych alejek. Pozostało kilka drzew, a cała powierzchnię wybetonowano, tworząc parking, na którym codziennie parkuje kilkadziesiąt samochodów. Płacze, kiedy to widzi... Urodził się w Poznaniu 8 maja 1891 r. jako pierworodny syn, a czwarte z kolei dziecko Andrzeja Szenica i Wandy z Arndtów. Dziadkowie mieli jedenaścioro dzieci - czterech synów i siedem córek. Utrzymanie tak licznej rodziny nie sprawiało dziadkowi trudności, był bowiem przedstawicielem znanych firm handlujących winami i owocami południowymi, miał swą hurtownię i praca ta przynosiła mu znaczne dochody. Należał do majętniejszych ludzi w ówczesnym Poznaniul. Andrzejowie Szenicowie zajmowali duże mieszkanie przy ul. Działyńskich 1. Babcia prowadziła dom, mając do pomocy kucharkę i dwie dziewczyny w kuchni, pokojówkę i nianię do dzieci. Przychodził też "człowiek" do trzepania dywanów i "kobieta" do prania oraz dziewczę, które naprawiało bieliznę. Mimo dużej rozpiętości wieku (naj starsza córka urodziła się w 1886, najmłodsza w 1906 roku), a może właśnie dlatego, dzieci nie zawsze zachowywały się grzecznie. Wówczas dziadek, jeśli był w domu, brał pas i bił nim, nie patrząc, kogo uderza. Babcia biegła za nim, wołając rozpaczliwie: "Andrzeju, bo pozabijasz!", na co dziadek spokojnie odpowiadał: "Albo zabiję, albo wychowam na porządnych ludzi". Mój ojciec uczył się bardzo dobrze. Po ukończeniu 3-letniej szkoły przygotowawczej p. Mencel w Poznaniu, w 1909 roku zdał maturę w Gimnazjum Św. Marii Magdaleny. Jako najlepszy uczeń był zwolniony z egzaminów ustnych, a nadto otrzymał specjalną nagrodę cesarza Wilhelma II w postaci książki. W gimnazjum został członkiem Towarzystwa im. Tomasza Zana 2 . W 1909 roku wyjechał do Lipska, aby podjąć tam - w myśl życzeń swego ojca - studia politechniczne. Był co prawda wybitnym matematykiem, ale uzdolnionym również w wielu innych kierunkach. Toteż bardzo szybko, w tajemnicy przed rodzicami, przeszedł na Wydział Medyczny tamtejszego uniwersytetu, bardziej bowiem pociągała go medycyna. W 1911 roku przeniósł się do Gryfii (ob. Greifswald) i nadal oddawał się swym umiłowanym naukom lekarskim. Nie wiadomo, jak długo zamierzał ukrywać przed rodzicami zmianę kierunku swych studiów. Cała sprawa wydała się przez przypadek, a racz wypadek. i, , . - t i · Pewnego dnia ojciec wykupił bilet na prom, pragnąc udać się na wycieczkę rzeką Ryck do Zatoki Gryfidzkiej (ob. Greifswalder Bodden) . Wpisany na listę pasażerów, w ostatniej chwili zrezygnował z wyprawy, bowiem, poznawszy przystojną i miła pannę, oddał się bez reszty adorowaniu nowej sympatii, zapraszając do restauracji, teatru, kasyna, na wędrówki poza miasto i taneczne wieczory. Zapomniał o otaczającej rzeczywistości. Tymczasem prom po wypłynięciu zatonął. Wśród uratowanych pasażerów nie było Mariana Szenica. Poszukując jego zwłok, zawiadomiono rodziców o tragedii. Moi zrozpaczeni dziadkowie udali się do Gryfii, podobno, jak głosiła rodzinna tradycja, zabierając ze sobą trumnę, a społeczeństwo poznańskie głośno wyrażało swe współczucie, tym większe, że niedawno zmarł najmłodszy syn Szeniców, 16-letni gimnazjalista Lucjan, podobno na zakażenie krwi od zęba. Po przybyciu na miejsce zobaczyli swego pierworodnego tryskającego zdrowiem i promienną radością. Nie wiem nic o reakcji dziadka, ale jestem pewna, że babcia powinna osunąć się zemdlona, oczywiście w ramiona swego męża. Wówczas też wyszła na jaw decyzja mego ojca związana ze zmianą kierunku studiów. Po powrocie do Poznania dziadkowie dali do "Kuriera Ryc. 1. Matka Mariana Szenicawanda z Amdtów Szenicowaj fot. lat 30. z Maria Paradowska Ryc. 2. Andrzej Szenic, ojciec Mariana, fot. z ok. 1900 r. Poznańskiego" ogłoszenie informujące, że ich "syn Marian żyje i cieszy się znakomitym zdrowiem"3. Od tego czasu dziadek pilniej zaczął kontrolować poczynania mego ojca, tym więcej iż zauważył jego zamiłowanie do gier hazardowych. Opowiadał mi ojciec, że kiedyś, gdy siedział w hurtowni dziadka nad skrzynką z mandarynkami i, zajadając się nimi, prosił o pieniądze, zapewne na jakieś karciane rozrywki, dziadek rzekł: "Marian pamiętaj, nigdy nie licz na wygraną, licz tylko na pieniądze płynące z własnej pracy, licz na swoje dziesięć palców". To powiedzenie - "licz na swoje dziesięć palców" - przetrwało w mojej rodzinie do dzisiaj, ojciec powtarzał je mnie, ja mojej córce, a ona teraz swoim synom. Wpływ dziadka na mojego ojca musiał być jednak bardzo znaczący, ponieważ do końca swego życia uważał pracę za najwyższe dobro i żywił doniej niebywały kult. W czasie studiów Mariana rodzinę spotkało nieszczęście. W dniu 9 września 1912 r. w pociągu, w czasie podróży do Berlina, dziadek zmarł nagle na serce w wieku 62 lat. W testamencie na opiekuna prawnego swej żony i dzieci oraz na dysponenta znacznego majątku wyznaczył swego przyjaciela, doktora Heliodora Święcickiego, wziętego ginekologa, późniejszego pierwszego rektora U niwersytetu Poznańskiego. W dawnych rodzinach obowiązki opiekuna spadały na barki pierworodnego syna, lecz mój ojciec, choć już pełnoletni, był jeszcze studentem, i to daleko od domu, nie mógł więc podjąć się tych zadań. W przeciwieństwie do tego, co pisał S. Leitgeber 4 , majątek Andrzeja Szenica musiał być bardzo duży, skoro moja babcia nie tylko nie obniżyła standardu życia, prowadziła dom na wysokim poziomie do wybuchu II wojny światowej, wykształciła trzech synów i córkę, a wraz z niepracującymi dwiema córkami przeżyła w Warszawie okupację hitlerowską niebie dnie, mimo że za dość duże pieniądze musiała zdobywać insulinę dla jednej z córek, która od dzieciństwa chorowała na cukrzycę. Dostatnio żyła i po wojnie, choć wtedy (podobnie jak przed wybuchem wojny) mój ojciec, jako pierworodny, zobowiązany był do pomagania rodzinie. Zmarła w 1952 roku, zostawiając znaczny majątek w złocie - pamiętam opowieść o złotym łańcuchu, którym babcia mogła obwiązać się w pasie dwukrotnie, a jego końce spływały swobodnie do dołu. Z tego legendarnego łańcucha babcia w czasie wojny sprzedawała kolejne ogniwa, a po jej śmierci jego resztki dzieci podzieliły między siebie. Ojciec ukończył studia w 1914 roku. Otrzymał dyplom i tytuł doktora wszech nauk lekarskich. Wybuch I wojny światowej uniemożliwił mu powrót do Poznania. Prawie natychmiast wcielono go do wojska pruskiego, gdzie po czterech miesiącach ćwiczeń w piechocie otrzymał nominację na lekarza - podchorążego. Od grudnia 1914 do lutego 1916 roku pełnił funkcję lekarza w zajętej przez Niemców Brukseli i w tym czasie otrzymał awans na podporucznika. Następnie przeniesiono go na front zachodni do pruskiego 65. Pułku Piechoty jako lekarza batalionowego, a po uzyskaniu stopnia porucznika został lekarzem pułkowym. Za odwagę w ratowaniu rannych odznaczono go dwukrotnie Żelaznym Krzyżem II, a potem I klasy Geden z krzyży ojciec zdołał zabrać ze sobą w czasie wyrzucania nas przez Niemców z mieszkania w 1940 roku; przydał się bardzo w czasie okupacji). P!'t>OS.F,Nr, W grudniu 1918 roku Marian otrzymał urlop i przyjechał do Poznania. Po wybuchu powstania wielkopolskiego niezwłocznie stawił się do dyspozycji polskich wojskowych władz sanitarnych i został skierowany na front pod Zbąszyniem, a następnie pod Gostyniem. Po zakończeniu powstania został w wojsku jako lekarz obozowy w Biedrusku, później w Szczypiornie. W kwietniu 1919 roku awansował do stopnia kapitana i w lipcu tego roku podjął służbę lekarską w 3. Wielkopolskim Pułku Artylerii Lekkiej. W tej formacji uczestniczył aktywnie w wojnie polsko-bolszewickiej, na froncie litewsko-białoruskim, pod Bobrujskiem. Odznaczony Krzyżem Walecznych w grudniu 1920 roku (w 1922 roku otrzymał stopień majora), na początku 1921 roku wrócił do Poznania. Na dworcu panny z tzw. dobrych domów zorganizowały punkt powitalny dla żołnierzy wracających ze zwycięskiej wojny z bolszewikami. Jedną z nich była moja mama Aniela Sobecka, córka Józefa i Stanisławy z Tułodzieckich. Według opowieści rodzinnych właśnie na dworcu ojciec spotkał mamę, wiotką blondynkę, która podała mu kawę (może herbatę), i... zakochał się. W dniu 8 stycznia 1922 r. poślubił Anielę i oboje zamieszkali przy ul. Drużbackiej 7. Ryc. 3. Marian Szenic, fot. z 1898 r. Maria Paradowska Mama moja była panną z dużym posagiem, jedną z dwóch córek zaprzysiężonego fabrykanta świec, którego zakłady w otoczeniu dużego ogrodu i sadu mieściły się na Miasteczku, idąc od strony Warty za kościołem św. Rocha. Jej rodzice już nie żyli, ale fabryka nadal działała pod nadzorem zaangażowanego fachowca. Ojciec mój, zawierając związek małżeński, miał już pracę, objął bowiem stanowisko starszego asystenta w uniwersyteckiej klinice dziecięcej w Poznaniu, kierowanej przez prof. dra Karola J onschera, z którym łączyła go głęboka, prawdziwa przyjaźń. A także wzajemne uznanie - mego ojca wobec wiedzy profesora, a tego ostatniego wobec talentu i intuicji lekarskiej Mariana Szenica. Uważając, że cechują go wybitne zdolności medyczne, prof. Jonscher poparł kandydaturę mego ojca na stanowisko ordynatora oddziału dziecięcego Szpitala Miejskiego w Poznaniu. Objął je w kwietniu 1926 roku. Wówczas moi rodzice z synem Stanisławem, urodzonym w 1924 roku, przeprowadzili się do dużego mieszkania przy ul. Działyńskich 9. Nieco wcześniej mój ojciec sprzedał ziemię wraz z fabryką na Miasteczku ku ogromnemu żalowi mojej mamy, która jednak zdawała sobie sprawę z konieczności tego posunięcia. Do końca swego życia marzyła wszakże o choćby małym, ale własnym ogrodzie - to marzenie niestety nie zrealizowało się. Twierdziła też zawsze, że nigdy nie jadła tak dobrych gruszek, jakie rodziły drzewa w sadzie na Miasteczku. W kwietniu 1932 roku, po śmierci dra Bolesława Krysiewicza, w wyniku wygranego konkursu dr Marian Szenic otrzymał nominację na naczelnego lekarza Szpitala Dziecięcego im. św. Józefa, który był własnością sióstr miłosierdzia św. Wincentego a Paulo, nazywanych szarytkami. Od tej chwili związał się z tą placówką i jej małymi pacjentami na trwałe. Rozbudował szpital ze 160 do 220 łóżek, wprowadził pewne ulepszenia, m.in. nowe łóżka szpitalne dostosowane do wieku dzieci, koce i kołderki zamiast poduszek i pierzynek, z którymi walczył Ryc. 4. Marian Szenic w czasie I wojny światowej, Bruksela 1915 r. uparcie (nawet na ulicy zwracał uwagę matkom wiozącym dzieci w wózkach), uporządkował kwestie pielęgnacji oraz odżywiania, opierając racjonalne diety dla pacjentów na systemie Pirqueta. Za czasów mego ojca kontynuowano modernizację szpitala - w latach 30. wyposażono salę operacyjną i pracownię analityczną w nowe urządzenia, wybudowano nową pralnię z nowoczesnym sprzętem pralniczym, unowocześniono urządzenia kuchenne, a na budynku głównym nadbudowano III piętro z tarasem dla dzieci. W ogrodzie posadzono nowe drzewa i krzewy oraz założono liczne rabaty kwiatowe. Przy szpitalu zaczęła działać przychodnia, zwana też polikliniką, w której matkom udzielano porad dotyczących pielęgnacji niemowląt. Śmiertelność dzieci, a szczególnie niemowląt spadła wówczas w szpitalu dziecięcym do kilku procent rocznie 5 . Mój ojciec, zadowolony z wszechstronnej modernizacji swego ukochanego szpitala, duże oparcie znajdował nie tylko w lekarzach, ale także w ówczesnej przełożonej Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia w Poznaniu, siostrze Cyryli Czaplewskiej, dyplomowanej pielęgniarce, która dbała o zespół pielęgniarski, składający się głównie z sióstr zakonnych. Zapamiętałam ją jeszcze z okresu przedwojennego, kiedy to jako dziecko wepchnęłam sobie w dziurki nosa dwie bazie, do czego namówił mnie mój brat. Gdy chciałam je wyciągnąć, wpychałam Ryc. 5. Doktor Marian Szenic (siedzi pierwszy od lewej), fot. z powstania wielkopolskiego Maria Paradowska głębiej. Ojciec zabrał mnie do szpitala, gdzie położono mnie na stole operacyjnym i wyciągnięto bazie. Wtedy rozpłakałam się - chyba ze strachu, a nie z bólu. Wówczas pochylona nade mną w swym szerokim, jakby skrzydlatym białym kornecie na głowie i towarzysząca całemu "zabiegowi" siostra Cyryla wyciągnęła z przepastnych kieszeni obszernego fartucha (habitu?) pudełko zawierające kilkanaście małych czekoladek, każda w obwolucie z obrazkiem dziewczyny w polskim stroju ludowym. Czekoladki złagodziły cały strach, a jednocześnie stały się źródłem zazdrości mego brata, ogromnego pożeracza słodyczy, który próbował wyłudzić ode mnie owe czekoladki. Czy mu je oddałam? - nie pamiętam. Moi rodzice mieli już wówczas troje dzieci - Stanisława, o którym wspomniałam wyżej, Jerzego, owego "pożeracza słodyczy", urodzonego w 1928 roku i mnie - Marię Teresę. Stachu był spokojnym chłopcem i opiekował się mną, Jurek zaś kusił do wszystkich psot. Raz przywiązał mnie do bujanego fotela w jadalni, obok gabinetu ojca, w którym właśnie przyjmował pacjentów. Narobiłam wrzasku, ojciec wybiegł z pokoju, Jurek oczywiście uciekł, a ja dostałam klapsa, choć czułam się niewinna. Dostałam klapsa, mimo że byłam "ukochaną córeczką", stale rozpieszczaną przez ojca. Leczenie dzieci i opieka nad nimi były podstawowym zajęciem dra Mariana Szenica. Małe i duże, ale szczególnie niemowlęta stanowiły jego wielką miłość. Od swojego przyjaciela i nauczyciela, prof. Karola J onschera przejął metodę dłuższej obserwacji pacjenta, a obdarzony niezwykłą intuicją i znajomością objawów choroby stale ją udoskonalał i wspierał doświadczeniem długich lat praktyki. Najpierw obserwował dziecko leżące na kozetce lub bawiące się w gabinecie, rozmawiał z matką, następnie stawiał diagnozę. Późniejsze badanie najczęściej ją potwierdzało. Intuicja nigdy go nie zawiodła. W latach 30. brat mego ojca Tadeusz przed wyjazdem do Zakopanego zaczął odczuwać silne bóle żołądka. Wezwany lekarz stwierdził atak woreczka żółciowego i orzekł, że stryj po ustąpieniu objawów może spokojnie jechać w góry. Mój ojciec stał przy łóżku, słuchał rozmowy, a po wyjściu lekarza powiedział: "Tadeusz, to atak wyrostka robaczkowego. Nie możesz jechać". Stryj pojechał, nie wierząc w diagnozę brata pediatry, po dwóch dniach operowano go w Zakopanem, wycinając wyrostek, a stan był już groźny. Innym razem ojciec został wezwany na konsylium do Warszawy do dziecka bardzo zamożnego małżeństwa, od wielu miesięcy leczonego przez specjalistów warszawskich, którzy zapewniali, że córeczka na pewno wyzdrowieje. Przyjazdu mego ojca zażądała matka dziecka, która znała go od wielu lat. Podobno usiadł, popatrzył na chorą, potem zbadał i wysłuchał optymistycznych relacji lekarzy. Wreszcie stwierdził, iż dziewczynka nigdy nie wyzdrowieje (nie pamiętam, na co chorowała). Jego wypowiedź spotkała się nie tylko z oburzeniem, ale i z lekceważeniem lekarzy. Ojciec poprosił matkę do innego pokoju i powiedział: "Różo, nie wierz im, oni tylko »wyciągają« od was pieniądze". Pani Róża, wdzięczna za smutną prawdę, dziękowała ojcu jeszcze po wojnie, z której cudem ocalała, była bowiem Żydówką. Pamiętam też jedną z anegdotycznych historii. Pewnej nocy ojca wezwali rodzice, którzy po powrocie z przyjęcia zastali swego malucha nieprzytomnego. Opiekująca się nim niania twierdziła, że nie zauważyła, aby dziecko było chore. Rodzice nerwowo czekali na diagnozę, a ojciec pochylił się nad maluchem, potem spokojnie usiadł, popatrzył i wreszcie orzekł: "Dziecko jest pijane". "Pan doktor chyba oszalał!" W końcu niania przyznała, że chciała mieć spokój, a mały płakał, więc dała mu wałek gazy nasączony alkoholem i posypany cukrem. Ojciec dużo chodził, ale kiedy spieszył się lub wyjeżdżał poza Poznań, korzystał z samochodu. Nie miał własnego, woził go taksówkarz, pan Maks (tak się w domu mówiło, nie wiem, jak się nazywał), który był w każdej chwili do dysPOZYCJI oJca. Wybuch II wojny światowej przerwał ustabilizowane życie dra Mariana Szenica, zarówno rodzinne, jak i zawodowe. Pod koniec sierpnia 1939 roku ojciec został powołany do służby wojskowej i przydzielony do szpitala wojennego nr 802 w Toruniu. Z transportem rannych dotarł do Warszawy i brał czynny udział w jej obronie. Cudem uratował go z płonącego kwartału domów jego adiutant. Wypuszczony z niewoli niemieckiej wrócił do Poznania zaniepokojony losami rodziny i "swego" ukochanego szpitala, który po zwolnieniu wszystkich polskich lekarzy obsadzony był przez personel niemiecki (poza polskimi służbami pomocniczymi). Powrót do szpitala był zatem niemożliwy. Ojciec podjął praktykę prywatną, lecz już w połowie stycznia 1940 roku został wraz z całą rodziną wyrzucony z mieszkania, które musieliśmy opuścić w ciągu 15 minut. Wywieziono nas do obozu przejściowego, do baraków na Głównej, gdzie ojciec pełnił funkcję lekarza obozowego. W dniu 11 lutego 1940 r. zostaliśmy przewiezieni pociągiem towarowym najpierw do Kobierzyna, a następnie do Krakowa. Tu odnalazła nas kuzynka ojca Halina Skąpska i zabrała do swego majątku Sanka pod Krzeszowicami. Osobiście nie odczuwałam strat, które ponieśliśmy. Tam, gdzie byli rodzice, tam był mój dom. Ale dzisiaj zdaję sobie sprawę, czym to wszystko było dla moich rodziców. Utrata dorobku całego życia, niepewność jutra, strach przed represjami okupanta, lęk o dzieci i przede wszystkim bezradność mojej mamy, która przecież nie umiała prać, gotować, sprzątać. Ojciec jeździł do Krakowa, aby tam szukać pracy. Mieszkał w kamienicy ciotki Skąpskiej, gdzie rozpoczął praktykę prywatną, która jednak nie od razu zaczęła przynosić dochody. W mieście panował zamęt, przybywało coraz więcej przesiedleńców pozbawionych przez hitlerowców wszystkiego, ich dzieci leczył więc bezpłatnie, a dawni mieszkańcy Krakowa mieli swoich lekarzy, ojcu trudno było zatem znaleźć miejsce dla siebie. N a razie rodzina miała oparcie w majątku ziemskim ciotki, ale ojciec nie chciał przedłużać tej sytuacji w nieskończoność. Punktem zwrotnym była nagła śmierć mego 16-letniego brata Stanisława 20 lipca 1940 r. Rano, leżąc w łóżku, powiedział do mamy, że zaraz wstaje, a kiedy mama poszła jeszcze raz go obudzić - już nie żył. Był to ogromny dramat dla rodziców, który położył się cieniem na ich dalszym życiu. Ojciec był wtedy w Krakowie, ciocia natychmiast pojechała po niego samochodem. Każde z nich obwiniało siebie o tę śmierć. Mama uważała, że nie spostrzegła czegoś groźnego w ten tragiczny ranek, ojciec, jako lekarz, zarzucał sobie zbyt małą kontrolę nad własnymi dziećmi. Nie chcieli już pozostać w Sance. Ojciec znalazł mieszkanie przy ul. Wenecji w Krakowie, umeblowaną kawalerkę na parterze, pokój z ła Maria Paradowskazienką i korytarzem bez kuchni. Przenieśliśmy się tam w październiku. Warunki były bardzo ciężkie, ciasno, no i brak pieniędzy. Żyliśmy ze sprzedaży biżuterii mamy, którą zdołała ukryć w czasie rewizji w obozie na Głównej. Część schowała w neseserze, którego zawartości hitlerowcy nie przeglądali, a część włożyła w buty, które miała na nogach. Zarobki ojca były minimalne, wszystkie pierścionki, kolie, bransoletki, kolczyki poszły na "przeżycie". Pamiętam, że w końcu ojciec sprzedał swój złoty ząb, ale to już chyba było później, gdy w 1941 roku przenieśliśmy się do 3-pokojowego mieszkania z kuchnią i ubikacją postawioną w kuchni za drewnianym przepierzeniem przy ul. Starowiślnej 35 na I piętrze. Wtedy nie wiedziałam, że opróżniło się bardzo dużo mieszkań z powodu wyrzucenia z nich Żydów i zamknięcia w getcie. Z czasem ojcu zaczęło się nieco lepiej powodzić. Wynajął pokój na gabinet przy ul. Potockiego i tam przyjmował pacjentów, coraz częściej też był wzywany do chorych do domów prywatnych. Ale pamiętam, jak chodząc do szkoły powszechnej sióstr urszulanek URZ, na drugie śniadanie dostawałam suchy chleb lub chleb z marmoladą kupowaną na kartki. Pamiętam też, jak z bratem przypiekaliśmy kawałki chleba na kotlinie kuchennej i posypane solą lub cukrem bądź posiekaną cebulą jedliśmy ze smakiem, a szczytem marzeń był taki kawałek chleba posmarowany także masłem. I wiem, że byliśmy szczęśliwi. Coraz większe uznanie dla wiedzy ojca i wzrastająca liczba pacjentów podnosiły naszą stopę życiową. Tam, gdzie mógł, brał honorarium w postaci żywności, głównie od mieszkających w okolicy ziemian krakowskich. W rezultacie sam mógł wspomagać innych. Było to już w 1944 roku. W spiżarni stały kamienne garnki z ubitym z solą i zalanym wodą masłem, wisiały połcie wędzonki i pęta kiełbasy. Mama w cieniu ojca, zagubiona w trudnej rzeczywistości, prowadziła dom, próbowała zachować ład i porządek w mieszkaniu pełnym karaluchów i pluskiew, a na punkcie czystości była szczególnie uwrażliwiona. Szczupła, krucha romantyczka kochająca piękno ciężko znosiła kłopoty dnia codziennego, a także lęk o męża i wyrosłego ponad swój wiek syna przed hitlerowskimi represjami. Nigdy jednak nie skarżyła się, znajdując pociechę w modlitwie. Doktor Marian Szenic dzięki swej pracy stał się wkrótce postacią znaną wśród mieszkańców Krakowa. Uważano go za świetnego diagnostę potrafiącego ofiarnie nieść pomoc chorym dzieciom niekiedy bardzo prostymi środkami. Zyskał także podziw i szacunek niemieckich okupantów i ich rodzin. Wzywali go często do swych dzieci, ale działo się to na ogół w sposób wielce denerwujący. Najczęściej w nocy rozlegało się walenie w drzwi mieszkania, dwóch żołnierzy z karabinami pytało, czy jest doktor i zabierali ojca. Nigdy nie wiedzieliśmy, czy został aresztowany, czy też wezwany do chorego. Dla mojego ojca nigdy nie było ważne, jakie to dziecko. Polskie, niemieckie, żydowskie, cygańskie... było zawsze przede wszystkim dzieckiem, a do jego obowiązków należało leczenie. Współpracował z ruchem oporu - leczył dzieci wynoszone z więzienia lub obozu. Widziałam raz niemowlę" brązowe", urodzone w więzieniu, gdzie matka karmiła je czarną kawą. Potem dzieci te umieszczano w bezpiecznym miejscu. Ojciec nie liczył się z godziną policyjną, gdy musiał późno wracać od pacjenta. Zatrzymywany, pokazywał Żelazny Krzyż, ajego świetna niemczyzna i pewność siebie robiły wrażenie. Nigdy nie został aresztowany. Był przekonany o swym bezpieczeństwie, nie wierzył, aby jemu mogło się coś złego przydarzyć. A może tylko przed nami udawał "bohatera"? Bo, patrząc z perspektywy czasu, wydaje się, że było to postępowanie lekkomyślne, choć często wynikające z konieczności. Gdy w sierpniu 1944 roku w czasie łapanki ulicznej zabrano mego brata Jerzego i osadzono w obozie koncentracyjnym w Płaszowie, ojciec przez trzy doby siedział na gestapo. Powiedział, że nie ruszy się, dopóki nie uwolniąjego syna. Wypuszczono go po trzech dniach. Uchodząc z Warszawy po powstaniu, zamieszkały u nas matka ojca i dwie jego siostry, przez krótki okres przebywał też brat Andrzej, poszukiwany przez gestapo za ukrywanie Żydów w Wilanowie, którego był zarządcą, i przekazywanie żywności akowcom. Mieszkanie u brata nie było dla niego i dla nikogo z nas bezpieczne, więc dość szybko przeniósł się gdzie indziej, dokąd? - nie wiem. W styczniu 1945 roku po krótkich walkach wojska radzieckie weszły do Krakowa. Moja mama ogromnie bała się bolszewików. Pamiętam, jak pytała ojca: "Marian, powiedz - to już nie są ci bolszewicy z 1920 roku?" A ojciec odpowiadał: "Nie, to już zupełnie inni ludzie, cywilizowani", choć wiem, że sam w to nie wierzył. W lutym ojciec wyruszył transportem towarowym do Poznania (my dojechaliśmy do ojca w maju), w którym broniła się jeszcze niemiecka załoga Cytadeli. Dom przy ul. Działyńskich spalili rosyjscy żołnierze. Zamieszkał w domu sióstr miłosierdzia przy ul. Szymańskiego i w pierwszych dniach marca stanął do pracy w zrujnowanym w 65% Szpitalu Dziecięcym im. św. Józefa. Jak przed wojną, objął stanowisko naczelnego lekarza, a po otwarciu szpitala także ordynatora oddziału niemowlęcego. Był świetnym organizatorem, toteż z zapałem zabrał się do odbudowy szpitala, by umożliwić jego funkcjonowanie. Pomocą służyli mu wracający do Poznania lekarze, zasłużeni dla poznańskiej służby zdrowia doktorzy: Tadeusz Skalmowski, Tadeusz Suwalski, Władysław Magowski, Wacław Banasiuk, nieco później Aleksandra PospieszaIska, Tadeusz Wójciak, Czesław Rojek, Maria Gumowska, Stefan Chalcarz, Zuzanna Jezierska i inni. Już 8 kwietnia przyjęto pierwsze chore niemowlę, a 1 sierpnia nastąpiło oficjalne otwarcie szpitala ze 196 łóżkami na siedmiu oddziałach. Zanim uporządkowano i oszklono budynki w części ogrodowej szpitala, przez pierwszych kilka tygodni dzieci przyjmowano na parterze domu zakonnego sióstr od strony ul. Szymańskiego. Tam też mój ojciec dokonał, przy lampie naftowej, w bardzo prymitywnych warunkach, udanej tracheotomii 12-letniemu chłopcu, który zabieg zniósł znakomicie i wkrótce wyzdrowiał. Przy zabiegu asystowała, trzymając lampę, siostra Anna Klin 6 . Zdecydowanie i determinacja w walce o zdrowie dziecka, poparte rozległą wiedzą praktyczną, pozwalały mu potem wielokrotnie na podejmowanie najtrudniejszych nawet zabiegów. Trochę inaczej było z nami. Przypomina mi się moja choroba w latach okupacji. Wysoka temperatura, ból gardła. Mama prosiła ojca, żeby mnie zbadał. Ojciec dopiero drugiego dnia, na skutek ponagleń mamy, spojrzał w moje gardło i krzyknął: "Nucha (zdrobnienie imienia mojej mamy), dlaczego mi nie powiedziałaś, że ona ma dyfteryt!" Jakby moja mama mogła o tym wiedzieć... Takijuż był - zatroskany, zajęty, niekiedy jednym rzutem oka rozpoznający chorobę. Maria Paradowska W pierwszych miesiącach powojennych ojciec zorganizował rodzaj dziecięcego pogotowia ratunkowego. W powstałej przychodni przyszpitalnej dyżurowali przez całą dobę lekarze, którzy udzielali porad ambulatoryjnych i wyjeżdżali do chorych dzieci w domach. Później, kiedy poszczególne oddziały pod opieką wytrawnych ordynatorów działały coraz sprawniej, zajął się również takimi pozornie drobiazgami, jak uporządkowaniem i zagospodarowaniem ogrodu szpitalnego, jego "oczka w głowie", zorganizowaniem piekarni na potrzeby szpitala oraz "banku mleka matki" dla tych dzieci, których matki nie mogły karmić piersią. Zadbał też o dzieci personelu, przez pewien bowiem czas funkcjonował na terenie szpitala rodzaj żłobka, do którego przynosiły swoje dzieci salowe i pielęgniarki, aby móc ze spokojem poświęcić się pracy zawodowej. Ojciec, przy pełnym szacunku dla świeckich pielęgniarek, uważał opiekę sióstr zakonnych za zdecydowanie lepszą, bardziej ofiarną. Zakonnice nie ograniczały swej pracy do obowiązkowych godzin i gotowe były czuwać przy chorym tak długo, jak to było konieczne. W październiku 1949 roku uchwałą sejmu PRL szpital został przejęty przez państwo i włączony w administrację społecznej służby zdrowia. Dyrektorem Ryc. 6. Marian Szenic z córką Marią w czasie wizytacji obozu harcerskiego w Kolnie k. Międzychodu, lato 1948 rmianowano mego ojca. Myślę, że nie wyobrażał sobie, aby mogło być inaczej, a przecież nie należał do partii i władzom łatwo byłoby się go pozbyć. Sądzę, że "na razie" był im potrzebny. Rozpoczęło się stopniowe usuwanie sióstr zakonnych z sal chorych, kuchni, laboratorium. Pamiętam, że ojciec walczył zaciekle o ich pozostawienie, ale ta walka skończyła się jego przegraną. Zwiększająca się liczba chorych dzieci i narastające fale epidemii płonicy i błonicy zmuszały do starań o powiększenie pomieszczeń szpitalnych. Już wcześniej, bo w 1948 roku, mój ojciec zainicjował budowę nowego gmachu szpitalnego, w miejscu spalonego w czasie działań wojennych budynku przy ul. Św. Józefa 7/8 (w jakimś czasie - nie pamiętam kiedy - ulicę tę przemianowano na ulicę Józefa). Wybudowano już nawet fundamenty, ale prace przerwano na polecenie władz miejskich, które wiązały z tym placem inne plany. Po długich zabiegach dyplomatycznych i rozmowach wymagających wiele taktu i umiejętności w prowadzeniu trudnych negocjacji udało się drowi Marianowi Szenicowi, przy porozumieniu stron, co było bardzo istotne, wyjednać na potrzeby szpitala budynki Fundacji im. Garczyńskich przy ul. Nowowiejskiego. "Zostały one oficjalnie przejęte uchwałą Wojewódzkiej Rady Narodowej w Poznaniu w 1950 r." - tyle tylko napisano w książce poświęconej 100-leciu szpitala, przemilczając całkowicie wielomiesięczne pertraktacje i wkład mego ojca w uzyskanie zgody osób reprezentujących fundację na przeznaczenie budynków na szpitaf. Budynki wymagały przebudowy i przystosowania do potrzeb lecznictwa dziecięcego. Ich remont zakończono w marcu 1953 roku i umieszczono tam oddziały zakaźne. Zresztą mój ojciec stosował politykę dużej "elastyczności", jeśli chodzi o zajmowanie oddziałów przez chore dzieci, uzależniając te sprawy od nasilania się rodzaju epidemii, zmniejszając liczbę łóżek przy spadku ilości zachorowań n p. na płonicę, zwiększając przy nasilaniu przypadków duru brzusznego, jak to miało miejsce na przełomie lat 1953/54 czy wcześniej, kiedy to w 1951 i na początku Ryc. 7. Doktor Szenic w Szpitalu Dziecięcym przy ul. św. Józefa, fot. z 1949 r. Maria Paradowska 1952 roku wybuchła pierwsza w okresie powojennym epidemia choroby Heine- Medina. Ojciec mój natychmiast zorganizował 200 łóżek w budynku głównym od strony ul. Józefa, przenosząc stamtąd oddział okulistyczny na parter budynku gospodarczego. Znajdujący się przy ul. Nowowiejskiego ogród przyszpitalny również został zagospodarowany tak, aby można było wykorzystać go dla potrzeb szpitala. Przez jakiś czas prowadzono tam hodowlę pieczarek, a ponieważ szpital dysponował wozem konnym do wywozu śmieci, ogromnie dbano o zbieranie odchodów końskich, potrzebnych do nawożenia pieczarek. Hodowano tam również świnie, aby wspomóc funkcjonowanie kuchni szpitalnej. W 1951 roku ojciec sam podjął decyzję o kontynuowaniu budowy gmachu szpitalnego przy ul. Józefa, którego fundamenty położono w 1948 roku. Z powodu tej budowy ojciec mój miał wiele przykrości ze strony władz miasta i urzędu bezpieczeństwa. Wielokrotnie wzywany był do urzędów i pytany o to, co się tam dzieje ijakim prawem coś się tam buduje. Początkowo ojciec udawał, że nic nie wie, że sprawdzi itd., w końcu musiał jednak stwierdzić, że podjął taką decyzję wobec braku odpowiedniej liczby pomieszczeń szpitalnych. Grożono mu, że powstający budynek zostanie zburzony w momencie realizacji planu zabudowy miejskiej, a on poniesie wszelkie konsekwencje. W 1955 roku nowy, trzypiętrowy gmach szpitalny był gotowy. Powstał dzięki uporowi i samozaparciu ojca i wszystkich pracowników szpitala. Było to ich wspólne zwycięstwo. Do końca 1957 roku szpital posiadał już 14 oddziałów z 512 łóżkami 8 . Wszystkiemu, czego się Marian Szenic podejmował, przyświecała jedna idea, która była podstawowym motorem jego życia, tj. dobro dziecka. Dbał o małych pacjentów niebywale. Sam ustalał i kontrolował jadłospisy, szczególnie w kuchni dla niemowląt, zajmował się każdym przypadkiem z równym oddaniem i zaangażowaniem, potrafił przesiedzieć całe noce przy ciężko chorym dziecku, dopóki nie nastąpiła poprawa. Podobno bezbłędnie rozpoznawał chorobę i przez swoich uczniów, późniejszych wybitnych pediatrów, uznawany był za najlepszego diagnostę. Jednak gdy zdarzył się ciekawy, niecodzienny przypadek, z nietypowymi objawami, wołał lekarzy, aby zapoznali się z tym rzadko spotykanym obrazem choroby. Nie pozwalał prześwietlać dzieci, poprzez badanie wskazując nieomylnie miejsce zapalne w płucach. Opowiadali jego koledzy lekarze, że początkowo, nie dowierzając mojemu ojcu, w tajemnicy przed nim sprawdzali diagnozę pod aparatem rentgenowskim. Okazało się, że ojciec nigdy nie popełnił błędu. Przyjmował wszystkie dzieci, z którymi zgłaszali się rodzice, nikomu nie odmówił pomocy, nawet gdy był zajęty innymi sprawami. Miał też zwyczaj zatrzymywania na ulicy matek z dziećmi, aby zwrócić uwagę na dostrzeżone przez niego, na podstawie zachowania dziecka, objawy choroby, a nawet na kwestię odpowiedniego do pory roku ubrania. Bardzo wysoki, potężny, o donośnym głosie budził początkowo strach wśród mniej znających go matek, lecz jego pogodne oczy, uśmiech, umiłowanie dzieci szybko zjednywały mu sympatię, a dzieci nigdy się go nie bały. Był osobą znaną i popularną w Poznaniu - miał taki zwyczaj, że gdy wracał z dłuższego urlopu, z dworca do domu jechał dorożką kon Ryc. 8. Pożegnanie dr Aleksandry Pospieszaiskiej, fot. z 1953 r. (na ławce pielWszy od lewej siedzi Marian Szenic)ną, aby wszyscy widzieli, że już jest i rozpoczyna praktykę. Cieszył się uznaniem nie tylko społeczeństwa wielkopolskiego, ale i mieszkańców innych regionów Polski, wzywany często do różnych miast na konsylia. Prowadził szeroką praktykę prywatną. W domu niekiedy zabierał matkę małego pacjenta do kuchni, aby pokazać, jak prawidłowo ugotować dla dziecka kaszkę. I zawsze wtedy mówił: "Pamiętaj (na ogól do wszystkich matek zwracał się po imieniu), gdy będziesz gotowała z miłością, na pewno dobrze ugotujesz. Bo we wszystko, co robisz, trzeba wkładać serce. Nawet w gotowanie kaszki". Często nie brał honorarium, zwracając uwagę na status ekonomiczny rodziców, niekiedy dawał matce jakieś pieniądze, aby kupiła dziecku owoce. Od zamożnych rodziców pobierał wysokie wynagrodzenia. Idąc z wizytą prywatną, zawsze pytał, na którym piętrze znajduje się mieszkanie, do którego ma się udać. Jeśli było to II lub III, wtedy stwierdzał: "Zaraz przyjadę, ale proszę znieść dziecko do mieszkania na parterze". Chodzenie po schodach męczyło go. N a terenie szpitala nigdy nie brał honorarium, choćby przesiedział przy dziecku wiele godzin. To był teren jego pracy, za którą pobierał pensję. Uważał branie pieniędzy w szpitalu za wysoce niemoralne i nieetyczne. Doktor Marian Szenic był wielkim społecznikiem 9 . Początkowo głównym polem jego działań społecznych było Towarzystwo Kolonii Wakacyjnych i Stacji Sanitarnych "Stella", gdzie w latach przed II wojną światową pracował jako sekretarz, a po zakończeniu wojny jako prezes, odbudowując i organizując domy Maria Paradowskawypoczynkowe dla biednych dzieci w Kobylnicy i Charcicach. Otaczał te dzieci szczególnie troskliwą opieką, zarówno lekarską, jak i ojcowską. Współpracował na tym polu z prymasem Polski kardynałem Augustem Hlondem, głównie przy rozdziale darów z Unry. Wówczas i mnie ojciec przedstawił prymasowi, który w naszej rodzinie cieszył się wielkim uznaniem. Po jego wyjeździe do Warszawy ojciec współpracował z ks. abp. Walentym Dymkiem, aż do zlikwidowania Towarzystwa "Stella" przez władze państwowe w 1949 roku. Przez całe lata leczył bezpłatnie dzieci pracowników dużych zakładów pracy w Poznaniu. Jako człowiek otwarty na potrzeby ludzkie, gotowy służyć wszystkim pomocą i radą, był powiernikiem trosk całego personelu szpitalnego. Znał życie prywatne pracowników i pomagał każdemu w jego kłopotach. Często też głownie salowe, prosiły go na ojca chrzestnego swych synów, dając im oczywiście imię Marian. Wiedziały, że będzie otaczał ich nie tylko opieką lekarską, moralną, ale i finansową. Rzeczywiście nie szczędził swym chrześniakom pieniędzy i troski. Szalenie wymagający wobec siebie i innych, był wyrozumiały dla ludzkich słabości. Jednocześnie impulsywny, porywczy, nie umiał niekiedy opanować D> Ryc. 9. Pracownicy szpitala przy ul. Nowowiejskiego (czwarty od prawej dr M. Szenic, obok dr T. Skalmowski, drugi od prawej dr Wacław Banasiuk). Fotografia wykonana z okazji 25-lecia pracy zawodowej Mariana Szenica. Ryc. 10. Doktor Szenic w swoim gabinecie, fot z lat 50. wybuchu złości wobec niewykonania jego poleceń. Krzyczał donośnie na lekarki, wyrzucał ze swego gabinetu. A kiedy, bardzo szybko, emocje opadły, wołał je do siebie, nazywał swymi kochanymi "rybkami" bądź "szprotkami", wysuwał szufladę biurka, w której zawsze pełno było różnych czekoladek, częstował nimi, mówiąc: "Już nie gniewajcie się na starego". Nie gniewały się. Bo cechowała go niekłamana, prawdziwa miłość drugiego człowieka, szacunek dla innych i każdy szybko rozszyfrowywał jego rzeczywiste oblicze. Był postacią nie szablonową, o której trudno mówić w stereotypowych ramach biogramu, szczególnie mnie, córce, która go tak bardzo kochała. Bezkompromisowy, odważny indywidualista, śmiało głosił swe poglądy bez względu na sytuację polityczną kraju, na układy i możliwość zaszkodzenia swojej karierze, o którą nie dbał zupełnie, za jedyny cel stawiając sobie niesienie pomocy dzieciom. Dlatego też zapewne w latach powojennych nie otrzymał żadnych nagród czy wysokich odznaczeń. Jedynymi, jakimi go wyróżniono, były Złoty Krzyż Zasługi, Odznaka Zasłużonego Pracownika Służby Zdrowia i Honorowa Odznaka m. Poznania. W dążeniu do osiągnięcia perfekcji w diagnostyce i w leczeniu dzieci nie znalazł czasu na pracę naukową, której zresztą nie pragnął i nie miał zamiaru jej się poświęcić, mimo namów kolegów, aby choć spisał swe doświadczenia wypływające z praktyki lekarskiej. Toteż w jego dorobku znajduje się tylko jedno . 10 opracowanIe . Maria Paradowska Obdarzony był dużym poczuciem humoru, pogodą ducha i prawdziwą radością płynącą z życia. A także ogromną wyobraźnią i fantazją. Pamiętam, jak w czasie golenia chodził po całym mieszkaniu w spodniach, od których nie zapięte szelki kołysały się z tyłu, i w rozpiętej koszuli i deklamował, najczęściej po grecku, Antygonę Sofoklesa bądź heksametrem Eneidę Wergiliusza. Choć tekst był dla mnie niezrozumiały, słuchałam z przyjemnością tych melodyjnych, pięknych recytacji. Często tworzył własne" wierszydełka", zapamiętałam tylko jedno: "W czarnym bucie była dziura, Taka smętna i ponura, I patrzyła na nią chmura... W czarnym bucie były dziury dwie. Ale gdzie, ale gdzie? Pod podeszwą one były, Żeby wzroku nie martwiły". Zaludnił też nasz domowy świat bajecznymi ludzikami. Pomagali w wielu czynnościach - przede wszystkim Kulubuluś, a także Chunciuperta; przeszkadzał, psuł, przypalał, np. mięso - Parasoluś. Rozmaite figle i psoty były dziełem Pandolek. Świat był cudowny i czekaliśmy na ojca opowieści, w których on sam był Kikefukiem. Ale był też wielbicielem poezji Goethego i Schillera, zachwycał się muzyką Wagnera. W latach 50. nie wystawiano u nas oper wagnerowskich, poza Holendrem tułaczem (nie pamiętam, w którym to było roku), jako że Wagner był umiłowanym kompozytorem Hitlera. Ale ojciec nauczył mnie kochać tę muzykę dzięki słuchaniu różnych zagranicznych stacji radiowych. Znałam tak dobrze uwerturę do Tannhiiusera i Chór pielgrzymów, że mogłam razem z ojcem nucić ich fragmenty (do dziś ta muzyka porusza mnie do głębi). Wychowałam się na potędze Wagnera i jednocześnie na romantycznej melodyjności Pucciniego czy Chopina, preferowanych przez moją mamę. Ojciec uwielbiał dobre jedzenie. Czasem w domu sam przyrządzał kolację dla kolegów (to już po śmierci mamy w 1951 roku) i na ogół były to befsztyki z polędwicy wołowej, duże, grube, lekko krwiste (skąd wtedy była tak szeroka polędwica?), ubrane strużynkami z chrzanu. Często panowie chodzili na kolację do "Smakosza" bądź "Bazaru". Kolacja trwała kilka godzin, tak długie były w czasie jedzenia przerwy i dyskusje. Jeśli jedzenie było dobre, to "aniołki tańczyły po języku", jeśli znakomite - to "sam Archanioł Gabriel". Powiedzenie to powtarzał za doktorem Graffsteinem. Czasem był do tego alkohol, jeśli zbyt dużo, wtedy, wracając do domu, stwierdzał: "dziś śruba jak ratusz". Były też spotkania brydżowe, a gra często kończyła się pokerem. Tak jak przed wojną, ojciec lubił trochę poszaleć i niekiedy przegrywał, choć panowie grali o nieduże pieniądze (podobno!). Ale ta żyłka hazardzisty przejawiała się również w grze ojca we wszystkie możliwe loterie, w totalizatora sportowego, w lokalne "Koziołki", grze we wszystko, gdzie można było wygrać pieniądze. Ojciec mój nie był człowiekiem bez wad. Choć rzekomo wszyscy go kochali i cenili, z pewnością miał wrogów i byli ludzie, których raził jego sposób bycia. Jestem jednak przekonana, że w swoim życiu kierował się wysokimi wartością mi moralnymi i etycznymi, opartymi na głębokiej wierze w Boga. Realizował swoje człowieczeństwo poprzez pracę dla dobra ludzi, przede wszystkim dla dobra dzieci. Chciał czynić wszystko jak najlepiej, dążył do perfekcjonizmu, uważał, że otrzymał od Boga dar, który musi spożytkować, a także przekazać go innym - dar rozpoznawania choroby i jej leczenia. Ojciec mój był głęboko przekonany o tym, że będzie długo żył. Załamała go wiadomość o śmierci profesora Ludwika Skubiszewskiego 7 grudnia 1957 r. Tej nocy, której zmarł, ojciec dwukrotnie budził mnie, twierdząc, że był u niego Skubiszewski i wołał go: "Marian, chodź ze mną". Kiedy rano w szpitalu dowiedział się o jego śmierci, zatelefonował do mnie z tą wiadomością, mówiąc: "no, to teraz kolej na mnie". Tydzień później dostał ataku kamicy nerkowej (chorował na nerki od dłuższego czasu, przeżył wiele takich ataków). W dniu 16 grudnia 1957 r. przewieziono go do Szpitala im. J. Strusia, a kilka dni później do "jego" szpitala przy ul. Józefa, gdzie leżał na oddziale chirurgicznym dra Tadeusza Suwalskiego. Zapewniono ojcu znakomitą opiekę, stały dyżur pielęgniarski, codziennie przychodził do niego dr Bartkowiak, urolog, także inni lekarze, koledzy, profesorzy Dega, Maciejewski. Ojciec powierzał Bogu swe życie, ale gdzieś w podświadomości wciąż był przekonany, że nadchodzi jego kres. Poddał się, nie walczył - tak twierdzili wszyscy jego przyjaciele. Zmarł 16 lutego 1958 r. Oficjalne pożegnanie odbyło się 18 lutego w gmachu szpitala dziecięcego. Następnego dnia trumnę przeniesiono ulicą do kaplicy św. Józefa, a po mszy Św. - na cmentarz Jeżycki przy ul. Nowina. Zegnały go ogromne rzesze społeczeństwa wielkopolskiego i ludzie z całej Polski, w tym znacząca liczba dzieci, pracownicy szpitala, powstańcy wielkopolscy, przedstawiciele władz miejskich i wojewódzkich oraz kuria metropolitalna w osobie ks. bpa Marlewskiego i kilkudziesięciu księży. W 20. rocznicę śmierci dzięki staraniom pamiętających o nim kolegów, w tym głównie doktorów Tadeusza Wójciaka, Tadeusza Skalmowskiego i innych oraz Ryc. 11. Tablica pamiątkowa na ścianie budynku szpitala dziecięcego przy ul. Nowowiejskiego Maria Paradowska dyrektora szpitala dr Eugeniusza Błaszczyka, w dniu 8 czerwca 1978 r. odsłonięto tablicę ku czci dra Mariana Szenica, umieszczoną na murze przy wejściu do budynków Wojewódzkiego Szpitala Dziecięcego przy ul. Nowowiejskiego, nazywając ten zespół oddziałów jego imieniem. Pisząc wspomnienie o ojcu, nie byłam z pewnością obiektywna, ale nawet nie dążyłam do tego. Chciałam przybliżyć mego ojca takim, jakim go zapamiętałam i o jakim słyszałam od różnych ludzi. Chciałam przywrócić go ludzkiej pamięci. PRZYPISY: 1 S. Szenic, Garść wspomnień, Poznań 1990, s. 30. 2 A. Białobłocki, Absolwenci Gimnazjum i Liceum Świętej Marii Magdaleny w Poznaniu. 1805-1950, Poznań 1995, s. 128. 3 Nie mam tej notatki prasowej. W artykule oparłam się na dawnych informacjach rodziny. 4 S. Leitgeber, Poznańskie impresje, Poznań 1994, s. 142-143. 5 Wszystkie dane z: Szpital Dziecięcy im. Bolesława Krysiewicza w Poznaniu. 1877-1977, praca zbiorowa pod red. E. Błaszczyka, A. Sapińskiego, M. Stabrowskiego, Warszawa- Poznań 1977, s. 40-46. 6 Ibidem, s. 94. 7 Ibidem, s. 55; w pracy tej często, aby pominąć nazwisko mego ojca, pisano, że to "dyrekcja szpitala" zorganizowała, prowadziła itd., zob. np. ss. 56, 57 i in. 8 Ibidem, s. 66. 9 M. Paradowska, Lekarz i społecznik, "Przewodnik Katolicki" nr 11: 12 III 1989, s. 6. 10 M. Szenic, PrzYpadekjałowego ropnego zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych (Meningitis asep , tica) "Nowiny Lekarskie", T. 40: 1928, s. 61 in.