BRYLANTY, SZMARAGDY, PERŁY I... Rozmowa z Romualdem Plucińskim, jubilerem GRAŻYNA BANASZKIEWICZ Jakie kamienie, jaką biżuterię kochają kobiety? - Tę, którą dostają od kochających je mężczyzn. Czyżby? Marilyn Monroe twierdziła przecież, że najlepszym przyjacielem kobiety są brylanty! - Toteż nic nie stoi na przeszkodzie, by panowie również brylantami obdarzali swoje wybranki, bo brylanty rzeczywiście są przyjacielem kobiety, co potwierdzi każdy z jubilerów. Brylant odmładza kobiety. Takie właściwości ma jego blask, to znaczy blask specjalnego, opracowanego już w XVII wieku szlifu diamentu - kamień otrzymuje kształt podwójnego ostrosłupa ze ściętymi wierzchołkami. Czy to właśnie zauroczenie brylantami zainspirowało Pana do zaprojektowania bransoletki w stylu art deco, jednej z naj droższych w tej chwili na polskim rynku, wystawianej w salonach Kruk? Dwadzieścia jeden brylantów olbrzymówosadził Pan w platynie... - Jubiler musi umieć rozpoznać i osadzić w szlachetnym kruszcu każdy kamień. Tym właśnie różni się od złotnika. A oczywiście dużą frajdą jest szukanie nowych wzorów. Chociaż tak naprawdę pewne formy i trendy co jakiś czas powracają. Bransoletkę, o której pani mówi, rozrysowywaliśmy razem z moim pracownikiem Kazimierzem Wiśniewskim, nota bene bardzo zdolnym synem mojego mistrza Stefana Wiśniewskiego (aż żal, że nie jemu, lecz córce - chociaż nie mnie to rozsądzać - pozostawił on swój warsztat). Ta bransoletka jest częścią kompletu złożonego z pierścionka, kolczyków i wisiorka. Mimo że nawiązuje on do stylu art deco, to przecież ma już zupełnie nowoczesne szlify, fasety, łączenia. Tak wygląda najbardziej teraz poszukiwana biżuteria? - Na pewno dzisiaj żony biznesmenów oczekują biżuterii opartej na tych starych dobrych wzorach, jednak sposób oprawiania kamieni bardzo odbiega Grażyna Banaszkiewicz Ryc. l. Bransoletka w stylu art deco, zaprojektowana i wykonana w firmie Romualda Plucińskiegood tego, w którym dominował płasko ścięty spód kamienia, osadzany najczęściej w tzw. łapki. Dostaję czasami takie egzemplarze do naprawy. Gdy były mocno zaniedbane, nie czyszczone, nie uzupełniane tam, gdzie nastąpiły drobne, wydawałoby się, ubytki, gdy były nieodpowiednio, niechlujnie przechowywane - po prostu się sypią! Bo biżuteria też wymaga pielęgnacji, jak własne ciało, jak samochód. Ale co nosimy? Co na przykład ofiarowuje Pan żonie? - Żona kocha perły. A mówi się przecież, że perły to łzy! - Taaak? Pewnie tak, tylko że płaczą (nie dosłownie oczywiście) panie, które prawdziwych, szlachetnych pereł nie posiadają. A są one bardzo piękną ozdobą kobiety i, w zależności od oprawy, mogą być noszone przez cały dzień. Niech pani przejrzy galerię pereł Mikimoto, największego obecnie, naj poważniejszego producenta pereł - te na szczycie trójkąta, najbielsze, cudownie regularne, świetliste (bo niżej w poszczególnych przedziałach plasują się te z odcieniem ecru, różowe i jeszcze niżej czarne) - są prawdziwymi cackami. Kolia z nich, na jedwabnej nici z platynowym zapięciem zdobionym diamencikami (taką niedawno zamówił jeden z moich klientów dla swojej żony) jest niebywale wytworną ozdobą kobiety. Skąd zatem w szyldzie Pana firmy szmaragd? - Bo to również, w swojej szlachetnej, czystej, bez wyrostków, odmianie kamień bardzo cenny, który trudno dziś kupić. Sprowadzane z Rosji, z Jakucji, te najpiękniejsze i największe wahają się cenie 8-10 tys. zł za karat. Nie mają one nic wspólnego ze szmaragdami, które są dość powszechnie oferowane w różnych sklepikach z kamieniami-talizmanami czy w oprawach "domorosłych" jubilerów. Jak Panje oprawia? - W starym stylu, w formie łezki, w tzw. koronkę w złocie. Ryc. 2-3. Współczesne wyroby finny Szmaragd Romualda Plucińskiego A kiedy Pan powołał firmę Szmaragd? - Na początku lat 70., gdy mogłem się usamodzielnić. W 1972 roku prowadziłem przy ul. Ogrodowej warsztat Złoty Klucz i od razu miałem masę klientów, którzy chcieli mi powierzać swój kruszec, bo wtedy można było coś robić tylko z powierzonego materiału! W nowych realiach firma obejmująca też sklep przy ul. Głogowskiej, teraz prowadzony przez mojego syna Marka, zaczęła funkcjonować pod nazwą "Szmaragd". N ależy Pan już do powojennej generacji poznańskich jubilerów. - Przyszedłem do zawodu równo pięćdziesiąt lat temu, 15 stycznia 1949 r. Poszedłem na naukę do Stefana Wiśniewskiego, złotnika doskonale wyuczonego jeszcze przed wojną w znaczącej niemieckiej firmie Fajset (tak się mówiło, jak to się pisze, nie wiem, chyba "Feiste"?), który wówczas już od dwóch lat prowadził pracownię w tym powoj ennym czasie. Ale zafascynowany złotnictwem i jubilerstwem byłem od dzieciństwa. Moja mama bardzo kochała biżuterię, zwłaszcza półszlachetne ametysty. Rodzice przyjaźnili się z bardzo znanym i cenionym w Poznaniu przed wojną jubilerem Mikołajewskim (później, gdy zdawałem egzamin mistrzowski, był on członkiem komisji egzaminacyjnej). Mieszkał na Wildzie, niedaleko poczty, chyba przy ul. Kilińskiego. Miał pracownię w mieszkaniu; były to bodaj cztery pokoje na pierwszym piętrze, w jednym z nich mieściła się pracownia. Kiedy więc rodzice przychodzili z nami (miałem cztery siostry: Urszulę, Zofię, Janinę i Wandę; ja byłem najmłodszy - rocznik 1932) do Mikołajewskich na kawę, na przyjęcia (organizowało się też wtedy wystawne bale!), wymykałem się do tej pracowni, lubiłem tam buszować; wyplatałem miedziane pierścionki, zupełnie tak, jak teraz w moim warsztacie wnukowie... Grażyna Banaszkiewicz Ryc. 4. Jan i Maria Plucińscy Ajak wspomniałem, mama Maria lubiła biżuterię, gustowała w kompletach: jakaś broszka, pierścionek, bransoleta, kolczyki albo naszyjnik czy kolia. N a szczęście ojciec Jan, hallerczyk (gdzieś mi się zachowało jego zdjęcie z wojska), pracując jako komornik, bardzo dobrze zarabiał i mógł mamie robić prezenty w formie biżuterii. Miała więc sporą kolekcję ulubionych ametystów i brylantów. Czy zachowała się kolekcja biżuterii mamy? - Owszem, trochę z tego dostałem potem na dobry start... I wie pani, co się jeszcze zachowało? Wzruszyłem się, gdy moja 85-letnia siostra Zofia (tylko ona jeszcze żyje) odnalazła niedawno moją pierwszą pracę, tę, którą robiłem na egzaminie: wisiorek, oczywiście zwykłe szkiełko oprawione w pozłacane srebro, w stylu starej biżuterii. Wzór był narzucony, ale gdy dzisiaj na to patrzę, oczywiście wiedząc, że to czy tamto w detalach obecnie zrobiłbym jednak lepiej, może nawet zupełnie inaczej, to mimo wszystko tej pracy nie muszę się wstydzić. Siostrzenica, gdyż do niej teraz wisiorek należy, nie chce go na nic wymienić. A gdzie się mieścił zakład Stefana Wiśniewskiego, ten w którym zaczął Pan pobierać nauki jubilerskie? - Przy Świętym Marcinie, w bramie, koło Fotoplastikonu; bezpośrednio z ulicy Garncarskiej wiodło przejście, którego już dzisiaj nie ma - tam była firma Stefana Wiśniewskiego, obok sklepu z narzędziami metalowymi. Po jakichś dwóch, trzech latach przeniesiona została na ul. Mostową 14, do piwnicy. Stefan Wiśniewski był bardzo dobrym złotnikiem. Na początku biegałem z pracami szefa do galwanizatorów i grawerów. Gdyby pani widziała wtedy te wszystkie warsztaty. Człowiek miał wrażenie, że sufit mu zaraz na głowę runie, przecież te kwasy, opary, rtęć - wszystko to unosiło się w powietrzu. Dzisiaj taki warsztat jest czysty, niemalże sterylny. Ryc. 5. Romuald Pluciński z siostrami, od lewej: Urszula, Janina, Wanda i Zofia, 27 XI1958 r. Ryc. 6. Jubileusz 50-lecia pracy mistrza Stefana Wiśniewskiego (w pierwszym rzędzie pośrodku), Romuald Pluciński pierwszy z lewej w drugim rzędzie, 2 IX 1969 r. Grażyna Banaszkiewicz Ryc. 7. Romuald Pluciński z synami, od lewej: Jarosław, Marek i Włodzimierz, 1997 r. A z czasu przedwojennego pamięta Pan jeszcze jakieś znaczące w Poznaniu złotnicze firmy? - Byłem wtedy kilkuletnim zaledwie chłopcem. Nie byłem w tych firmach, ale oczywiście wiem, że przy 27 Grudnia był Henryk Kruk, a przy pi. Wolności firma Szulc. Dziś w tym samym miejscu ma swój sklep mój syn Marek Pluciński. No właśnie, można powiedzieć, że zapoczątkował Pan znaczącą powojenną dynastię jubilerską, trzech synów, dwóch wnuków... - Zacznijmy od tego, że moja żona Gabriela również wyuczyła się tego fachu. Poznaliśmy się, gdy miałem dziewiętnaście lat, ona miała osiemnaście. Jesteśmy małżeństwem już czterdzieści osiem lat. Gdy urodził się naj starszy syn - Włodzimierz, pracujący teraz z Markiem, przyuczyła się do zawodu i wkrótce podjęła pracę w sklepie jubilerskim przy Świętym Marcinie, wtedy ul. Armii Czerwonej. Gdy urodził się najmłodszy syn - Jarosław, który ma teraz złotniczą pracownię usługową na os. Bajkowym, pozostała w domu i pracowała w złotnictwie chałupnICZO. Syn Marka - Michał pracuje z ojcem w ich rodzinnej firmie oferującej biżuterię i zegarki najlepszych światowych marek. Drugi syn - Mateusz przybiega tu do mnie do warsztatu i tak jak ja kiedyś, z drutu kręci pierścionki, rysuje różne projekty. Zaczął Pan wspominać jubilerów, złotników i grawerów z czasu Pana terminowania w zawodzie... - Wspominać to za dużo powiedziane, bo byłem wtedy nieopierzonym młokosem, który ganiał tylko do nich wysyłany przez mojego mistrza. Chociaż Ryc. 8. Gabriela i Romuald Plucińscyo Henryku Kruku każdy wtedy wiedział. Był dobrym, ambitnym właścicielem firmy, człowiekiem solidnym. Z późniejszych czasów wspólnej pracy w Izbie Rzemieślniczej pamiętam, jak przez parę lat zabiegał o kontakt z Działem Badań Kamieni Szlachetnych przy Uniwersytecie im. J ohanna Gutenberga w Moguncji, z kierownikiem tego działu, bodaj najlepszym ekspertem profesorem Jurgenem Pense i w 1979 roku zorganizował wykład i ćwiczenia poświęcone naj nowszym metodom badania kamieni szlachetnych, z odpowiednią aparaturą, pokazem i oceną. Po nim firmę przejął równie prężny syn, obecny senator, Wojciech Kruk, dla którego także moja firma opracowuje wzory, chociażby wspomnianej przez panią bransoletki. Dobrym jubilerem był Łukowiak. Przed wojną otworzył sklep przy ul. Fredry. Syn Włodzimierz nadal pracuje w branży. Marian Cichocki nie pozostawił po sobie potomstwa. Po jego śmierci żona przejęła warsztat na Wierzbięcicach, wykonując już tylko srebrną biżuterię. Cichocki był dobrym rzemieślnikiem. Zresztą ci, którzy utrzymywali się na powierzchni, musieli być dobrzy. Ze złotników pamiętam Kaczmarka, który miał swoją siedzibę przy ul. Prusa, tam gdzie dawniej, przed rozbudowaniem ronda Kopernika były pawilony... Był Wacław Kiełczewski, przy ul. Dąbrowskiego, naprzeciwko kina Rialto. Mała fIrma, ale bardzo prężna, miała uczniów, moich rówieśników, np. pana Kortusa. Kiełczewski był też społecznikiem, posłem z ramienia Izby Rzemieślniczej. Spośród grawerów pamiętam Leona Kaczmarka, który pracował w swoim domu przy ul. Zeylanda; Dziarłowskiego, prowadzącego firmę w mieszkaniu Grażyna Banaszkiewicz Ryc. 9. Romuald Pluciński w swoim warsztacie Złoty Klucz przy I ul. Ogrodowej 4 ski?" l, P i e kar y; W ą S l k a " PI"Zy Ś w i ę t Y fi M a r c i n i e, Mochonia przy ul. Półwiej Jakie ,umiejętności musi posiadać grawer, jako że jubilerów i złotników już ran okreslał? - Ładny charakter pisma i zdolności rysunkowe. Oni muszą na nasze wyrokTe metTle SIĆ n aj rÓŻ n i e] , S Z e z n a k i artystyczne, herby etc. Muszą też znać wszyst Czy szkolił Pan także uczniów? - Oczywiście. Byłem również w Komisji Egzaminacyjnej, chociaż później, gdy okazało SIę, ze są różne naciski i nie zawsze decyduje tylko talent i faktyczne umiejętności, zrezygnowałem. Ale mam wielu swoich uczniów, którzy dziś sącenionymi w świecie mistrzami. Waldemar Hutyra prosperuje w Stanach Zjednoczonych, działa społecznie wśród Polonii w Chicago, zawsze na św. Eligiusza, naszego patrona, do mnie dzwoni. Witold Myśko pracował w N owym Jorku u Tiffaniego. Mikulski i Lemański wrócili już do Polski, ale jakiś czas również pracowali w Chicago. Poznań cieszy się w świecie dobrą opinią, jeżeli chodzi o wyszkolenie złotników i jubilerów. Mamy dobrą markę. Pana synowie zdawali egzaminy u Pana? - Nie, nie. Uczyłem ich między innymi i ja, ale wykazać się musieli przed gremium zupełnie niezależnym. Zwykle w pracowniach ściany obwieszone są najrozmaitszymi dyplomami, certyfikatami uwiarygodniającymi profesjonalizm danego mistrza rzemiosła. U Pana oprawiony jest tylko jeden taki dokument: "Mistrz Rzemiosła Artystycznego", tytuł nadany w 1977 roku przez ministra kultury. - Ten tytuł najtrudniej było zdobyć. Trzeba było wykazać się określonymi kwalifikacjami, nagrodami, udziałem w znaczących wystawach itp. Ale mam oczywiście znacznie więcej różnych odznak, odznaczeń, dyplomów uznaniowych. Chce pani zobaczyć? Proszę, cała sterta legitymacji. Chyba nie ma sensu ich spisywać . Ważniej sze są prace. Zatem, która praca sprawiła Panu najwięcej satysfakcji? Ryc. 10-11. Sygnet papieski wykonany w firmie Szmaragd w 1983 r. na zamówienie 00. paulinów z Częstochowy Grażyna Banaszkiewicz - Bez wątpienia zamówiony w 1983 roku przez 00. paulinów z Częstochowy sygnet dla Papieża. W diamentowej oprawie Matka Boska Częstochowska, z jednego boku pierścienia herb: dwa lwy, z drugiego napis" Totus tuus" wokół krzyża. Ta praca była wystawiana na Międzynarodowych Targach w Poznaniu. Równocześnie robiłem pierścień o podobnej formie dla kardynała Glempa. Zachowuje Pan swoje formy? - Tak. Nie tylko dlatego, że chcę, żeby to jednak w formie nieco "muzealnej" zostało w warsztacie, ale i ze względów praktycznych, bo - o czym już mówiłem - nie ma właściwie we współczesnym wzornictwie niczego odkrywczego, wszystko co jakiś czas powraca, nieco tylko zmodyfikowane. Firma, która nie ma ręcznej pracy i kolekcji swoich wyrobów, nie będzie się tak naprawdę liczyła, zwłaszcza teraz, gdy rozwinęła się duża konkurencja. Nawiązując jeszcze do Pana prac, czy pamięta Pan jakieś szczególne zamówienie? - Artyści z zespołu Roma mieli zawsze szczególne upodobanie do okazałej biżuterii, jak to Cyganie, co w tamtych czasach było trudne do realizacji. Mieliśmy przecież określone parametry, niczego większego nie można było robić. Kontrolował nas specjalny urząd. A szef Romy, Iszkiewicz złożył kiedyś zamówienie na sześciusetgramowy medalion, wysadzany brylantami. Ileż się wtedy nagłowiłem, nagimnastykowałem. Zrobiłem ileś drobnych, zgodnych z przepisami wisiorków i wszystko to później łączyłem specjalnymi zaczepami w wymaganą przez zamawiającego całość. Żeby wówczas kupić złoto, trzeba było mieć konto i udokumentowane pochodzenie dewiz. Dobre kamienie praktycznie były nieosiągalne. Jak to, przecież "przyjeżdżało" sporo kruszcu w postaci gotowej biżuterii ze Związku Radzieckiego. - Kamienie przywożone z ZSRR, jeśli były to brylanty, były bardzo dobre, ale oprawa na bardzo niskim poziomie. A czyje wzornictwo Pan ceni? - W świecie uznawani są Włosi i Niemcy. Oni mają najwyższy poziom artystyczny, chociaż Niemcy zostali nieco zduszeni konkurencją z Dalekiego Wschodu, z Tajlandii. Tam są dobre warunki podatkowe, tania siła robocza oraz zdolni, pracowici ludzie. Co, zdaniem Pana, jest w jubilerstwie najistotniejsze, co decyduje o powodzeniu w tym zawodzie? - To, co w każdym innym, co w życiu w ogóle: miłość, pasja. Bez tego jest się tylko jednym z wielu w bardzo długim szeregu.