CICHO I SPOKOJNIE z Fortunata Obrąpalską rozmawia GRAŻYNA BANASZKIEWICZ - Pani chce ze mną rozmawiać o tym domu, o tej dzielnicy, ale to nie będzie nic ekscytującego, bo to bardzo spokojna dzielnica, myśmy prowadzili spokojne, ciche życie. Ja naprawdę nie jestem ciekawą postacią... Trochę niepewnie, patrząc na mnie z lekkim lękiem, ale i przychylnościąjasnymi, życzliwymi oczyma zagaja Fortunata Obrąpalską, nestorka poznańskiego środowiska fotograficznego [właśnie ukazał się album Antologia Fotografii Polskiej - lata 1839-1989, opracowany przez Jerzego Lewczyńskiego, odnotowujący ijej artystyczne dokonania]. Urodziła się 14 października 1909 r. we Włodzimierzu Wołyńskim, studiowała biologię i chemię na Uniwersytecie im. Stefana Batorego w Wilnie. Do Poznania przyjechała z Wilna w wyniku repatriacji 1 kwietnia 1945 r., a dwa dni później zamieszkała w domu przy obecnej ul. Wojska Polskiego 13 na Sołaczu. - Wielu rzeczy już nie pamiętam - pani Fortunata drżącą ręką przewraca kartki albumu, który właśnie otrzymała przesyłką pocztową. - Co to za zdjęcia, co ci młodzi teraz pokazują - obrusza się, widząc zbliżenie dłoni z wpiętą weń agrafką. Kto wymyślił dla Pani to oryginalne imię? - Mój ojciec. Bardzo się ucieszył, gdy się urodziłam, bo miałam pięciu braci, a że jego jakiś krewny miał na imię Fortunat i był człowiekiem zamożnym, chciał żebym i ja miała to imię, i ten dobrobyt w życiu. Wszedł nawet w spór z księdzem, jeździł do kurii, bo nie chciano mnie ochrzcić... Ale ja nie lubiłam tego imienia. Nie dlatego, że nie obdarzyło mnie jakoś szczególnie, tylko dlatego, że było męczące, drażniące. Dopiero po latach, już w Poznaniu, gdy do teściowej przyjechały siostry zakonne z San Remo, przy wspólnym śniadaniu dowiedziałam się, że to nie ja mam otrzymywać, lecz obdarzać, że takie jest właśnie znaczenie, moc tego imienia - dawać innym. No i wtedy pogodziłam się z nim. Ryc. 1. Maria z Bienieckich Obrąpalska i Zygmunt Obrąpalski senior w PTPF przy ul. Paderewskiego w 1950 r. Mówi Pani, że mieszkała tutaj z teściową... - Wyruszyliśmy z Wilna w szóstkę: rodzice męża - Zygmunt Obrąpalski i jego żona Maria z domu Bieniecka, mój mąż Zygmunt, brat teściowej Stanisław Bieniecki oraz gosposia Helenka. W drodze jakiś znajomy lekarz powiedział nam, że transport, którym jedziemy, jest do Radomia i że powinniśmy się przesiąść do pociągu do Poznania, który jest miastem uniwersyteckim, że tak będzie dla nas lepiej. No i przyjechaliśmy tu. Wszystko, co nam się udało z Wilna zabrać - pościel, talerze - mieliśmy w skrzynkach. Ale nie mieliśmy nic do jedzenia. Byliśmy głodni. Teść mnie i mężowi kazał iść coś zjeść w pobliskiej restauracji. Podano nam barszcz. Właściwie to była sama woda. Naszymi rzeczami zaczęli się już interesować złodzieje. Mąż z teściem poszli więc rozejrzeć się po mieście. Trafili do PUR, czyli Państwowego U rzędu Repatriacyjnego przy ul. Słowackiego, tam gdzie teraz mieści się Zakład Muzykologii UAM. Wrócili z adresem. Wtedy ta ulica nazywała się Sołacka. Jakim zastaliście Państwo ten dom? - Boże, wojsko rosyjskie podczas zdobywania Poznania i oblężenia Cytadeli zrobiło sobie w nim stajnię! Do dzisiaj, gdy się odsłoni dywan, w parkiecie odciśnięte są ślady kopyt! Wtedy był jeszcze smród. Tam, przy drzwiach wejściowych przymocowano deskę, a do niej koryto z pokarmem dla koni. Ludzie opowiadali, że na przykład dom pod nr 17 wyglądał groteskowo. Na górze powiewały w oknach firanki i wystawały... końskie łby. Smród czuło się jeszcze Grażyna Banaszkiewicz Ryc. 2. Zygmunt Obrąpalski senior. Fot. F. Obrąpalska. przez pięć lat. W oknach nie było szyb. N a szczęście teść na Rynku J eżyckim zdobył kalkę kreślarską i tym wypełniliśmy ramy. Jakiś czas potem pan Dreżepolski zdobył - wtedy wszystko się z d o b y wał o ! - szkło w kawałkach i te kawałki wstawił. W salonie stało pianino Erarda pełne nieczystości. W lutym 1945 roku zima była bardzo ostra i pianino służyło żołnierzom jako WC! Przed wojną dom należał do państwa Jadwigi i Romana Dreżepolskich. On był dyrektorem Gimnazjum Bergera, ona nauczycielką. Jeszcze przed końcem wojny, wiedząc o tym, że domy są przejmowane i dziko zasiedlane, powrócili z Warszawy. Dom ocaliła dla nich ich gosposia Magdzia. Więc kiedy my się tu zjawiliśmy, oni byli już "na swoim". To byli wielkiej kultury, spokojni ludzie. Od razu się zaprzyjaźniliśmy. Wszystkie Wigilie, domowe świę *3j, Ryc. 3. Fortunata Obrąpalska (Tusia) i jej teściowa Maria Obrąpalska w mieszkaniu przy ul. Wojska Polskiego 13. Fot. z lat 50. Ryc. 4. Ewa Dreżepolska, Maria Obrąpalska, Stanisław Bieniecki i Tusia, Gwiazdka 1962 r. ta spędzaliśmy razem. Do końca ich życia. Pan Dreżepolski umarł w 1962 roku. Zresztą do końca też przyjaźniła się z nami ich córka Ewa, prawnik, która zmarła w Warszawie w 1976 roku. Bardzo dzielna i bardzo wesoła osoba. Opowiadano nam, jak uciekła stąd przed Niemcami, którzy przyszli ją aresztować za działalność konspiracyjną. U słyszała, że o nią pytają, pobiegła do góry na strych, po rynnie przeszła do sąsiadów. Od nich dostała pieniądze i ubranie na ucieczkę do Warszawy. Zresztą z Pawiaka, gdzie była więziona, też uciekła. Splotła prześcieradła i razem z koleżanką spuściły się z więziennego okna na piętrze. Po wojnie pracowała w Ministerstwie Handlu, z Paryża woziła tu "Kulturę". To był bardzo dobry człowiek. Jest pochowana na warszawskim Bródnie, na płycie wyryto: EWA (ps. KASIA) DREŻEPOLSKA, żołnierz AK, więzień Pawiaka, Uf. we Lwowie 5 XII 1914, zm. 21 VIII 1976. Cieszyliśmy się oczywiście z dachu nad głową, z własnego kąta. Mąż, który był chemikiem, dość szybko został asystentem na Wydziale Chemii UP, no i tak tutaj zaczynaliśmy. To mieszkanie otrzymaliśmy na podstawie przydziału z Uniwersytetu Poznańskiego. Od państwa Dreżepolskich dostaliśmy stół. Stoi tam pod oknem - wskazuje pani Fortunata i na długą chwilę zamyśla się. - Resztę wyposażenia stanowiły skrzynki, te, w które popakowaliśmy rzeczy w Wilnie. One służyły jako stołki, szatki. Potem mąż z uczelni dostał dwie szafy biblioteczne. Później w drewniaku, tam gdzie teraz jest Poczta Główna przy AL Marcinkowskiego, u takich dwóch młodych ludzi obstalowałam meble, m.in. ten tapczan, solidny, z wał Grażyna Banaszkiewicz Ryc. 5. Dom przy ul. Wojska Polskiego 13/15, stan z roku 1962. Fot. R. Linette. kiem. Tak się zaczynało. Kiedyś przywiozłam do domu gabloty z motylami. Na placu Wolności patrzę, jakieś skrzynki z barwnymi owadami. Pytam składującychje, co to jest, a oni mówią, że likwidują mieszkanie po jakimś Niemcu i wywożą to na śmietnik. Kazałam im przywieźć je tutaj, płacąc tylko za transport. Obrazki Houwalta, naszego znajomego z Wilna, kupiłam też za parę groszy w Muzeum Narodowym, ale nie od muzeum. W holu Muzeum Narodowego spotkałam mężczyznę, który chciał sprzedać trzy prace Ildefonsa Houwalta, kolegi mego męża z czasów wileńskich. Muzeum z tej oferty nie chciało skorzystać, więc ja kupiłam te prace. Houwalt zresztą przez jakiś czas bywał w naszym domu, przychodził grać w brydża. Czy sam dom był remontowany, przebudowywany? - O, ten dom, jak i te obok to "wspaniałe" wytwory lat 20. Zostały zbudowane tandetnie. Ich twórcą był Stanisław Maniewski. Wąskie schody, okna, których nie sposób otworzyć, bo są na wysokości schodów, nieustawne, nie do zagospodarowania pokoje, bo tu okno duże albo dwa małe, tu jedne drzwi, tu drugie, tu trzecie, a tu piec! - Niech pani spojrzy na piece - włącza się do naszej rozmowy pani Renata Linette, sąsiadka i obecna właścicielka domu. - Dzisiaj wprawdzie przerobione są już na ogrzewanie elektryczne, ale wtedy, Tusieńko, cudownie je pomalowałaś i takimi pozostały do dzisiaj - mówi teraz do pani Fortunaty. - Irytowały mnie ich białe, zimne bryły. Postanowiłam je "ocieplić". Przed wojną było to jedno kilkupokojowe mieszkanie, a po wojnie zrobiono z niego dwa, co wiązało się z niezbędnymi przeróbkami. Przed domem jeszcze w latach 60zapalano latarnie gazowe. Codziennie przyjeżdżał na rowerze taki pan ze specjalnym haczykiem... Miło się tu mieszkało. Jak mówiłam - cicho. Wokół kasztany. Przy domu ogródek. Zawsze był moją pasją. Podzieliliśmy go z państwem Dreżepolskimi. On traktował ogród praktycznie, uprawiał ziemniaki. Ja zajęłam się krzewami i kwiatami. Rozkwitał od wczesnej wiosny krokusami, śnieżynkami, później tulipanami. Miałam kontakt ze Szkołą Rolniczą - z Botanikiem - od nich brałam cebulki. Piwonie, floksy, oleandry - wielka słabość mojego męża. Do późnej jesieni wszystko kwitło. Jeszcze cztery lata temu brałam taborecik, taki mój, w stylu wietnamskim stożkowy kapelusik i pieliłam, przycinałam. Teraz mam zawroty głowy... Chodziliście Państwo na spacery do parku Sołackiego? Robiła Pani tam zdjęcia? - Nie, nie, bo później to się już zmieniło. Park Sołacki nie należał do naszych ulubionych miejsc, za dużo było tam Ryc. 6. Tusia ijej dzieto gości. Jeździliśmy z mężem do Kiekrza. Nie odpowiadał nam panujący w parku gwar, niesława "Pirackiej". Zdarzały się napady, było i morderstwo w 1962 roku. Nie było już dawnej przystani. W latach 60. "ścięto" też atrakcję parku - wieżę lotniczą. Została tylko polanka. No, czasami szliśmy karmić kaczki i łabędzie. Zdjęcia parku mam od Bułhaka. Jan Bułhak podczas pobytów w Poznaniu zatrzymywał się u nas (na stałe mieszkał od 1945 roku w Warszawie na Żoliborzu) i w czasie spacerów po Sołaczu fotografował również park. Potem przysyłał nam swoje zdjęcia. Zakupy robiła gosposia Helenka, chodziła na róg placu Spiskiego i alei Małopolskiej. Tam była willa, w której mieściła się przychodnia dziecięca, a na dole jedyna wtedy pywatna piekarnia. W piekarni kupowała bułeczki i drożdżówki. Dobrze zaopatrzony, chociaż nie tani sklep warzywniczy jest do dzisiaj przy Grażyna Banaszkiewiczul. Sokoła. To był ijest bardzo sympatyczny sklep. Po swoim wujostwie prowadzi go pani Lotko. Przedtem prowadził sklep pan Małyszka, z poparzoną twarzą, bardzo miły. Na Podlaskiej mieszkała malarka, pani Niezabitowska. Kiedy wkroczyli Niemcy, wyjechała do Warszawy. W czasie okupacji skończyła kurs krawiecki i po 1945 roku utrzymywała się głównie z szycia. Przy Mazowieckiej mieszkała z kolei pani Strzemboszowa, matka znanych polityków. Po wojnie też nie miała środków do życia. Zarabiała, reperując bieliznę. Chętnie korzystałam z jej usług, zwłaszcza że robiła to ładnie, nie cerowała, a haftowała! Później synowie zabrali ją do Warszawy. Na Sołaczu mieszkało wtedy wiele ciekawych, wartych przypomnienia osób. - Obok mieszkały panie Surzyńskie, krewne kompozytora księdza Surzyńskiego. Przed wojną dom był własnością ich ojca. Po latach sprzedały go pp. Szymkowiakom i Heyduckim. Naprzeciwko mieszkała pani Chełkowska ze Smiełowa. Miała dużo synów i córkę Marysię. Dziesięcioro ich chyba było. Profesor Tukałłojako młodzian chodził codziennie do Marysi w konkury... Niedaleko mieszkały Józefa z matką Szułdrzyńskie z Lubosza k. Wronek. Panna Józefa to był bardzo dobry człowiek. Zajmowała się pielęgnacją chorych. Wtedy wokół było inaczej, naprzeciwko łąki, słynne Łąki N ad Wierzbakiem. W miejscu gdzie jest teraz sam, stał długi, drewniany, XIX-wieczny dom. Mieściła się w nim stolarnia Opery i Klub Sokoła. Na rogu Źródlanej i Sokoła "straszyło" - tak mówiono, tam się nie chodziło. Kiedyś jakiś szofer powiedział mi jedynie, że tam były panienki..., że się zawsze świetnie bawił. N a Sołaczu mieszkali też państwo Kapelowie, mieli pięć córek. Lubiłam Genię Kapelankę. "Jedynka" na Sołackiej należała do Czartoryskich, pod "dziewiątką" czy "siódemką" mieszkała dr Wojdonowa, tam gdzie teraz państwo Raszejowie. W latach 50. nawiązaliśmy kontakt z Pauksztami. Przychodzili państwo Awzanowie - Krystyna i Zygmunt, architekci ogrodów, a także Jerzy Młodziejowski. O 13.30 był u nas wydawany Ryc. 7. Fotografia Jana Bułhaka wykonana w parku Sołackim Ryc. 8. Fortunata i Zygmunt Obrąpalscy na pochodzie l-majowym w Poznaniu, ok. 1950 r. Ryc. 9. Zygmunt Obrąpalski w mieszkaniu przy ul. Wojska Polskiego 13, lata 50. Grażyna Banaszkiewiczobiad i on przychodził codziennie punktualnie. Zasiadał z nami. Nie jadł, tylko anegdoty różne opowiadał. Naszym gościem był też prof. Mańka, bardzo sympatyczna osoba, też z Sołacza. Taką barwną postacią, wiodącą ciągłe spory z paniami, które leczył, był internista prof. Jan Kiersz. Kiedy został profesorem, przestał leczyć mieszkańców Sołacza. Mówiła Pani, że w domu grało się w brydża. Czy to znaczy, że grywaliście Państwo regularnie? - Stale się grało. Przychodziło wiele osób - Houwalt, Kiersz, prof. Grądzki... Z Ireną i Januszem Grądzkimi przyjaźnię się do dzisiaj, jacy to pogodni, mili ludzie. Dom był zresztą zawsze pełen gości. Od początku, jeszcze na tych wileńskich skrzynkach siedzieli i prof. Romer, i prof. Bułhak. Zimek [mąż - przyp. G. B.] bardzo lubił przyjęcia. Ja też bardzo lubiłam. Moją specjalnością był tort i różne sałatki. Domeną męża były nalewki na bazie likierów Baczewskiego i wermutów. Bale sylwestrowe też się tu odbywały? - Nie, strop jest drewniany i mógłby nie wytrzymać. Poza tym my preferowaliśmy spotkania, przy których można posiedzieć, porozmawiać i takie właśnie często się tu odbywały. Wigilie z przybraną choinką i wileńskimi potrawami, a więc obowiązkowo z barszczem z uszkami i kutią z ryżem, ponieważ w Poznaniu nieosiągalna była specjalna pszenica. Tylko prezentów sobie nie wręczaliśmy. Na urodziny, na imieniny tak, a w Wigilię, nie wiem dlaczego, ale nie. Tak było. Wszystko biegło spokojnie, harmonijnie. Z dwoma wyjątkami. Kiedyś nasz nowy sąsiad, też już nieżyjący pan Eugeniusz, mąż pani Renaty (oni zamieszkali na górze po śmierci państwa Dreżepolskich) dzwoni do nas na dół i mówi przejęty, że ktoś porusza się pod ich drzwiami, manipuluje przy klamce. Zimek wziął jakiś młotek czy tłuczek, wyszedł na korytarz i poszedł na górę, by obezwładnić intruza. Z drugiej strony szedł mąż Renaty, też z czymś ciężkim... Okazało się, że wiedziony najwyraźniej światłem prześwitującym przez szyby dostał się do holu nietoperz. Miotał się przestraszony, uderzając w klamkę... Druga rzecz, która nie dawała nam spokoju, to wiatr. Jest tu jakiś korytarz powietrzny i gdy przychodzi trąba - łamie nam drzewa. Ostatnio czereśnię rozpołowiło. Wtedy gdy przed samem, przy tym osiedlu wyrosłym w latach 60., powalona wiatrem topola przygniotła żółtego malucha do ziemi. Na szczęście nie było w nim kierowcy. N ależy Pani do grona naj ciekawszych twórców fotografii w historii nie tylko poznańskiej, a właśnie polskiej. Jak to się stało, że zaczęła Pani robić zdjęcia? - Fotografowanie zawsze było moją wielką pasją, od chwili kiedy na początku 1935 roku otrzymałam od brata aparat fotograficzny. Nic mnie właściwie w życiu nie zajmowało tak, jak właśnie fotografia. W tej dziedzinie osiągnęłam najwięcej... [Przede mną leżą liczne dyplomy przyznane pani Fortunacie za wybitne osiągnięcia w dziedzinie fotografii, w tym i te upoważniające do wpisania na pieczątce sygnującej zdjęcia tytułu Artiste FIAP, przyznanego przez FIAP z siedzibą w Bernie 15 lutego 1957 r. oraz najwyższego: Excellence FIAP, przyznanego tamże 10 października 1963 r. Pani Fortunata nigdy jednak nie posługiwała się tymi tytułami. Skromnie sygnowała swoje zdjęcia tylko imieniem i nazwiskiem]. Miałam trzy kamery. Cały czas wierna byłam Leice, tylko kompletobiektywów był wymienialny. Kiedy okazało się, że jestem uczulona na metol, musiałam zrezygnować z prac nad fotografią. Wtedy, żeby się czymś zająć, opracowałam, skatalogowałam i opisałam rośliny i zwierzęta na znaczkach. Przygotowywałam wystawy. Była między nimi duża wystawa na terenie Targów. To też było moją pasją. Fotografowała Pani ludzi, pejzaże, architekturę, rośliny, szczególnie ukochane i pielęgnowane w przydomowym ogródku kwiaty. Robiła Pani specyficznie traktowane reportaże z manifestacji, przedszkola, warsztatów rzemieślniczych, na pani zdjęciach pojawiają się również formy abstrakcyjne... - Kiedy już wyszłam z pierwszego okresu zainteresowania fotografią, gdy - zdarzało się - zupełnie nieświadomie użyłam filtru, bo spojrzałam na niebo przez zieloną butelkę, nawiązałam ścisłą znajomość z prof. Janem Bułhakiem. Od 1939 roku skrystalizował się mój zamiar poświęcenia się fotografii artystycznej. Wtedy oczywiście moja praca nie posiadała żadnego kierunku i polegała ra Grażyna Banaszkiewicz Ryc. 11. Fotografia Fortunat y Obrąpalskiej z cyklu Przedszkole, pocz. lat 50. iggij HliiHiiii Ryc. 12. Zdjęcie Fortunat y Obrąpalskiej Standaryzacja włóknaczej na opanowaniu technicznych procesów fotograficznych. Później mój styl wahał się między impresjonizmem a realizmem. W latach 1948-49 pod wpływem surrealizmu poszłam drogą formalizmu i wówczas osiągnęłam swoje największe sukcesy. Na początku lat 50., gdy panował urzędowy socrealizm, kontynuacja tej drogi okazała się niemożliwa. Powróciłam więc do fotografii realistycznej, bo - chcąc dalej pracować jako fotografik - innego wyjścia nie miałam. Interesowała mnie też coraz bardziej fotografia przyrodnicza. Traktowałam ją też zarobkowo - robiłam zdjęcia dla Szkoły Rolniczej. Te reportaże, o których pani wspomniała, to z kolei zlecenia Wydziału Kultury, któremu jako Związek Fotografików podlegaliśmy. Więc oczywiście pochody, zakłady pracy, przedszkole przy Urzędzie Wojewódzkim (to zlecenie z 1953 roku)... Grażyna Banaszkiewicz Ryc. 14. Przekleństwo (1947), zdjęcie prezentowane na wystawie w Londynie w 1958 r. Kompozycja Pani zdjęć różni się bardzo od standardowych fotografii. - Może dlatego, że ukończyłam dwuletni kurs przy Wyższej Szkole Plastycznej w Poznaniu, na którym uczyłam się historii sztuki, kompozycji, rysunku, studiowałam akt, rzeźbę, plakat, liternictwo... Sama też się uczyłam - chodziłam na wszelkie, nieliczne zresztą odczyty, czytałam książki poświęcone fotografii. A jak powstała Tancerka, najczęściej publikowane zdjęcie Pani autorstwa? - Zawsze trzymałam się praw fizyko-chemicznych. Przecież z wykształcenia byliśmy z mężem chemikami. Gdy mieszaliśmy jakieś ciecze, nieraz zauważaliśmy, że układają się w ciekawy sposób, przypominając sylwetki ludzi i zwierząt. Tancerka powstała, gdy do wody wlałam tusze. Przez odpowiednie ogrzewanie uzyskałam taki właśnie, fantastyczny obraz, przypominający roztańczoną dziewczynę. Związała się Pani z Poznańskim Towarzystwem Fotograficznym. - Pamiętam nawet moment, kiedy z mężem postanowiliśmy się tam zapisać. Jego zapisali od razu. Ja powoli zdobywałam zaufanie. Wszyscy podejrzewali, że moje zdjęcia wykonuje mąż. Zaakceptowali mnie w pełni, gdy na jednej z wycieczek nad Jeziorem Kierskim równocześnie z kolegą zrobiliśmy zdjęcia płynącej żaglówki. Były zupełnie różne. A to, które spodobało się bardziej, okazało się moim zdjęciem. Należała też Pani do legendarnej grupy 4F + R, czyli Forma, Farba, Faktura, Fantastyka + Realizm. - Ja dołączyłam do nich po dwóch latach, w 1949 roku. Wcześniej razem wystawiali: Houwalt, Lenica, Nowowiejski. Grupa na terenie Poznania nawiązywała do tradycji "Zdroju" z lat Przybyszewskiego i Zegadłowicza. Prekursorem 4 F + R był ekspresjonista i surrealista Spychalski. Na drugiej wystawie byli już też Kalinowski i Wieczorek, architekt Schmidt oraz rzeźbiarz Wojtowicz. Później jeszcze grupę poszerzył rzeźbiarz Stefan Boss. Program formuował Feliks Maria N owowiejski. Postulował zerwanie z impresjonizmem, naturalizmem, eklektyzmem oraz wyjście z malarstwem na ulicę. Chciał też zmian w architekturze, szczególnie w bryle i kolorze. To według tych postulatów zbudowany został Okrąglak Leykama. 4 F + R chciała, żeby abstrakcja została wciągnięta do służby użytkowej, żeby ją było widać w ceramice, na dywanach i ścianach. Moja fotografia mogła zaistnieć w ramach tego programu, bo ona zawsze była malarska bardziej niż czysto realistyczna. A wie pani, które zdjęcie lubię najbardziej? To - pani Fortunata pokazuje na stolik, na którym w kutej, metalowej ramce stoi portret męża z czasów młodości. - To był pierwszy portret, jaki zrobiłam. Właśnie portret Zimka. Ryc. 15. ... To byl pierwszy portret, jaki zrobiłam.. Zygmunt Obrąpalski. Fot. Fortunata Obrąpalska