NASZ OJCIEC, JAN MARIAN DOBROWOLSKI BARBARA ZWOLIŃSKA, JAN MIECZYSŁAW DOBROWOLSKI U rodził się 4 września 1886 r. w Tarnowie, tam też ukończył gimnazjum. W latach 1907-12 studiował botanikę na U niwersytecie Jagiellońskim, gdzie w 1917 roku uzyskał doktorat z botaniki i uprawy roślin lekarskich. Powołany do wojska austriackiego, kierował działem roślin lekarskich w Generalnym Gubernatorstwie Wojskowym w Lublinie. W listopadzie 1918 r. został naczelnikiem wydziału roślin lekarskich w resorcie zdrowia, najpierw w Tymczasowym Rządzie Ludowym premiera Daszyńskiego w Lublinie, później w powołanym przez Piłsudskiego rządzie premiera Moraczewskiego. Jednocześnie pracował w kierowanym przez prof. dr. Władysława Mazurkiewicza Zakładzie Farmakognozji i Botaniki Lekarskiej na Uniwersytecie Warszawskim jako adiunkt, a po habilitacji w 1923 roku jako docent. 13 lutego 1919 r. ożenił się z absolwentką warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, Gertrudą Zublewiczówną, urodzoną 8 grudnia 1895 r. w Kownie. W1925 roku objął Katedrę Botaniki i Uprawy Roślin Lekarskich na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym Uniwersytetu Poznańskiego, zaś w roku 1936 został dyrektorem Oddziału Farmaceutycznego na tymże Wydziale. W 1942 roku, wraz z prof. drem Antonim Gałeckim, zorganizował i prowadził tajne Studia Farmaceutyczne UP. Po wojnie kontynuował pracę jako kierownik Katedry Botaniki i Uprawy Roślin Lekarskich i dyrektor Oddziału Farmaceutycznego UP. Dzięki Jego staraniom w 1947 roku Oddział Farmaceutyczny przekształcono w Wydział, którego został pierwszym dziekanem. Zmarł na zawał mięśnia sercowego w swoim zakładzie 28 czerwca 1958 r., nie ukończywszy pracy swego życia - nowatorskiego podręcznika botaniki. W czasach uczniowskich związał się z ruchem abstynenckim. W 1905 roku wstąpił do tarnowskiego koła Eleusis, towarzystwa założonego w roku 1903 w Krakowie przez prof. Wincentego Lutosławskiego, którego katolickie idee w pierwszej fazie istnienia zawierały sporo elementów mistycyzmu. Od 1911 roku, po oderwaniu się od "wodza", zaczęły w Eleusisie dominować także zagad -i Ryc. 1. Babcia Karolina z Albinów Dobrowolska z synami: Karolem, Aleksandrem, Winkiem, Dołkiem i Janemnienia przynależności narodowej i patriotyzm. Dążenia te były realizowane m.in. przez pracę nad sobą, by własnym przykładem oddziaływać na innych. Członkowie Eleusisu, nazywający siebie elsami (eis - ecclesia lex suprema - kościół prawem najwyższym), ślubowali poczwórną abstynencję, wyrzekając się napojów alkoholowych, tytoniu, gier hazardowych i rozpusty. Po I wojnie światowej Eleusis reaktywowano pod nazwą Filareckiego Związku EIsów, którego program został zawarty w Ideale Filareckim. Ale wcześniej, za czasów Eleusisu, to właśnie elsowie stanowili trzon twórców polskiego skautingu (np. Małkowski, Strumiłło), to oni byli jego ideologami, autorami 9-punktowego prawa harcerskiego. Dziesiąty punkt prawa, dotyczący abstynencji, został dopisany według propozycji naszego Ojca. To elsowie ozdobili harcerską lilijkę literami O-N -C, od elsowskiego hasła: Ojczyzna, Nauka, Cnota. Ojciec był człowiekiem niezwykle skromnym, nigdy nie wysuwał się przed innych ani nie narzucał swoich poglądów. Mimo że od wczesnej młodości był nader aktywny społecznie, ta strona Jego życia jest niemal nieznana. Z trudem można odszukać Jego nazwisko między działaczami Eleusisu - bodaj tylko Stanisław Pigoń, też eis, wymienia je mimochodem w swoich wspomnieniach ("Z Kombornii w świat"). Chociaż był entuzjastą, propagatorem i działaczem skautingu (był instruktorem w Towarzystwie Gimnastycznym "Sokół" oraz instruktorem harcerskim na pierwszych obozach skautów i skautek, drużynowym pierwszej drużyny skautów w Krakowie, współtwórcą prawa harcerskiego), daremnie szukać Jego nazwiska wśród założycieli harcerstwa. Miał ogromny autorytet u tych, którzy Go bliżej poznali. Był wierny w przyjaźni, ale dystansował się od osób, które zawiodły Jego zaufanie lub na to zaufanie nie zasługiwały. Barbara Zwolińska, Jan Mieczysław Dobrowolski Miejscem niezmiernie ważnym w naszym życiu był dom letniskowy. Został zbudowany w latach 1930-31 we wsi Burzyn, gmina Tuchów w pow. tarnowskim, w pięknym punkcie widokowym na północnym skraju Pogórza Ciężkowickiego. Był pierwszym budynkiem w planowanej kolonii Filareckiego Związku Elsów (do 1939 roku stanęły tam cztery domy, w tym Dom Filarecki), zarejestrowanej w starostwie powiatowym pod nazwą EIsowo. To właśnie w £1sowie spędzaliśmy wszystkie wakacje. W czasie okupacji niemieckiej EIsowo dało schronienie nam i szeregowi elsowskich rodzin, których stałym miejscem zamieszkania były miasta włączone przez Niemców do Rzeszy. Po wojnie z trudem udało się uchronić nasz dom przed włączeniem do spółdzielni produkcyjnej, czego nie uniknął Dom Filarecki. Po śmierci Ojca byliśmy zmuszeni w 1960 roku dom sprzedać. U nowego właściciela popadł w ruinę, teraz jest przez spadkobierców remontowany. Dom Filarecki szczęśliwie znalazł się w rękach żeńskiego Zgromadzenia Zakonnego " Sługi Jezusa" . Na łące między naszym domem a Domem Filareckim stanął w 1996 roku kościół parafialny w Burzynie. Wspomina BaIbara: Pierwsze wspomnienia zawdzięczam Mamie. Opowiadała mi, jak to zleciła Tacie opiekę nade mną, a miałam wtedy miesiąc. Położyła mnie na kozetce, posadziła Tatę obok i poszła szykować kąpiel. Nie minęła chwila, jak usłyszała stuk i mój przeraźliwy wrzask. Wpadła do pokoju i zobaczyła Tatę z osłupiałym wyrazem twarzy, a mnie ryczącą na podłodze. Historia powtórzyła się w odstępie kilku minut trzy razy. Tata twierdził, że w zupełnie dla Niego niezrozumiały sposób potrafiłam stoczyć się na podłogę. Co pamiętam już doskonale to moment, gdy Tata chciał mi dać klapsa. Otrzymał jakiś ważny, urzędowy list w niebieskiej kopercie, który ja błyskawicznie Ryc. 2. Dom Jana M. Dobrowolskiego w Burzynie. Fot. z 1957 r. Ryc. 3. Fotografia ślubna Gertrudy i Jana Dobrowolskich (13 111919 r.), Warszawa - kościół św. Krzyżawyrwałam Mu z ręki i podarłam. Usiłował mnie ukarać, chwycił za rękę. Na to nadbiegła Mama, wyrwała mnie z rąk tatowych i powiedziała, że ona będzie od karania, a Tata od rozpuszczania. Nawiasem mówiąc, raz jeden Mama zamierzała mnie sprać i dostała takiego ataku śmiechu na widok mojej miny, że naturalnie klapsa nie dostałam. Był to pierwszy i ostatni raz, gdy Mama chciała mnie uderzyć. Mieszkaliśmy wtedy w gmachu Uniwersytetu Warszawskiego przy Krakowskim Przedmieściu 28, "na skarpie". Chodziłam z Tatą do suszarni ziół lekarskich i do kierowanego przez Tatę Ogrodu Botanicznego, położonego na zboczu skarpy i pod nią. Pamiętam wakacje w Rabce. Miałam chyba cztery lata, Tata posadził mnie na ramionach i wyśpiewywał: "rydzi, rydzi, Basia was nie widzi". Stawiał mnie na trawie i kazał szukać rydzów. Była ich moc! Od tej pory ubóstwiałam rydze, i zawsze ich widok łączył się dla mnie z osobą Ojca. Strasznie lubił Mickiewicza i uczył mnie śpiewać" Świteziankę". W różowej nocnej koszuli (piżam jeszcze nie było!), z twarzą pokrytą spienionym mydłem, z brzytwą w dłoni wyśpiewywał wraz ze mną. Deklamowaliśmy też ballady (szczególnie te "straszne") i "Lelije" - "jak pan leży głęboko, tak ty rośnij wysoko". Boże, jakja to lubiłam! Później były dyskusje w domu na temat wyjazdu z Warszawy. Ojcu proponowano katedrę w Wilnie, ale szef, prof. dr Władysław Mazurkiewicz (serdeczny przyjaciel Marszałka), który był moim chrzestnym ojcem i szalenie lubił, i cenił Tatę, nie chciał Taty puścić. Ten mój ojciec chrzestny miał wyżła, którego ja się potwornie bałam Gak zresztą wszelkich psów do dzisiejszego dnia, mimo że je bardzo lubię). Kiedyś, było to przed świętami wielkanocnymi, ktoś zadzwonił do drzwi. Niania otworzyła i woła mnie. Patrzę, a pod drzwiami stoi mój Barbara Zwolińska, Jan Mieczysław Dobrowolski wróg - wyżeł i w pysku, za sznureczek, trzyma olbrzymie jajo wielkanocne, kolorowe, piękne. Innym prezentem od ojca chrzestnego były dwie duże lalki - naguski. Babcia Julia (matka mej Mamy) strasznie się oburzyła, że to nagie lalki. Mieszkała wtedy z nami moja ukochana kuzyneczka Jana, prawie siostra i te lalki były dla nas obu. Naturalnie zaraz zabrałyśmy się do kąpania swych "dzieci". Wytarłyśmy je, ale Babcia powiedziała, że trzeba je lepiej wysuszyć i posadziła je na rozpalonej blasze pieca. Patrzymy z Jana, a te nasze lalki topią się, całe pupy im się przypaliły od gorąca. Co wieczór Mama i Tata kazali mi się modlić o domek z ogródkiem i braciszka. Ja uważałam, że to mało i ku przerażeniu Rodziców prosiłam o domek z dużym ogrodem i dwunastu braciszków. Moje marzenie spełniło się częściowo dopiero po wyjeździe z Warszawy. Tata, ku ogromnemu niezadowoleniu prof. Mazurkiewicza, przyjął bowiem propozycję z Poznania, aby tam utworzyć katedrę botaniki lekarskiej i w 1925 roku wyjechał do Poznania, a w kilka miesięcy później my z Mamą wyjechałyśmy również. Tatuś początkowo otrzymał do pracy kilka pokoi w poznańskim Zamku. Kiedyś przejeżdżałam z Mamą tramwajem i widząc Zamek zawołałam, powodując konsternację wśród pasażerów i ogromne rozbawienie Mamy: "O, popatrz Mamusiu, zamek Tatusia!" Mieszkaliśmy przy ul. Karwowskiego 22. Nie mogłam zapomnieć Warszawy. Zaczęłam chodzić do szkoły ks. Piotrowskiego. Pewnego razu wychowawczyni dała dzieciom gazetę do obejrzenia. Gdy gazeta dotarła do mnie, chwyciłam ją, pogniotłam i podarłam, krzycząc, że to głupia gazeta, bo poznańska, aja nienawidzę Poznania i chcę wrócić do Warszawy. Na ulicy, gdy pierwszy raz wyszłam, by pobawić się z dziećmi, usłyszałam, że jestem Galicjana z Kongresowy i dostałam w skroń kulą śnieżną z kamieniem w środku. Mama nic sobie z moich skarg nie robiła. Nie wolno było skarżyć - i tego uczyłam później swe dzieci i wnuki, a ostatnio prawnuki. Nie minęło wiele czasu, a stałam się" wodzem" okolicznej dzieciarni. Miałam dziewięć lat, gdy zostaliśmy zaproszeni przez wuja Tatusia, ks. prałataAlbina, do podtarnowskiego miasteczka Tuchów, słynnego z pięknego, cudownego obrazu Matki Boskiej Tuchowskiej z klasztoru 00. Redemptorystów, do którego na początku lipca ciągnęły odpustowe pielgrzymki nawet z bardzo odległych Ryc. 4. Rodzina Dobrowolskich. Siedzą od lewej: Gertruda, Jan Marian z synem Janem, Barbara. Stoi gosposia Mara - Maria Świegodastron. Wuj zabrał powozem Tatusia na wycieczkę po okolicy i zajechali m.in. "na górkę" we wsi Burzyn. Było to porośnięte trawą wzgórze obramowane dolinami. Na południu wznosiły się piękne, porośnięte lasem góry pasma Brzanki. U stóp "górki" na zachodzie płynęła rzeka Biała, w dolinie południowej - potok Burzynka, a w północnej - rzeczka Szwedka. Tatusia to miejsce oczarowało, powiedział sobie, że tu musi stanąć Jego dom. Największy problem był z wodą. Okolica cierpiała na wielki brak wody pitnej. Studnie były płytkie, w lecie wysychały. Tatuś, z wielkim talentem różdżkarskim, wyciął witkę leszczynową i zaczął szukać wody. Pokazał miejsce, w którym, jak twierdził, jest woda. Ku zdumieniu kopaczy na głębokości 18 m trysnęło obfite źródło, które niezwłocznie ocembrowano. Była to cudowna, krystaliczna woda, jak twierdzili tubylcy - zdrowotna. Później stanął wymarzony dom. Tatuś kupił duży kawał ziemi pod dom i ogród i kawał ornej ziemi z tzw. pary ją - zalesionym parowem ze źródłem na dnie. Leżała ona w pewnej odległości od domu i była ulubionym miejscem naszych zabaw. Ten dom i ta ziemia uratowały nas w czasie okupacji. W 1939 roku nie mogliśmy już wrócić do Poznania, ale mieliśmy swój dach nad głową i opał. W sierpniu 1939 roku przyjechał do Rodziców do Burzyna ich serdeczny przyjaciel, ks. Władysław Korniłowicz. Mama, która nie pozwalała mi całować w rękę starszych pań i księży (a taki panował wtedy zwyczaj), powiedziała mi kiedyś: "to jedyny ksiądz, którego w rękę całuję, ale to jest Święty". I miała rację, został kanonizowany. Mama, stojąc z ks. Korniłowiczem na środku łąki, popatrzyła na mnie i powiedziała: "a pobłogosławiłby ksiądz tę moją Baśkę" - i ks. Korniłowicz tam, na środku łąki, udzielił mi błogosławieństwa. Nigdy tego nie zapomniałam i gdy potrzeba mi pomocy, do Niego się zwracam i zawsze tę pomoc uzyskuję. Mijały lata... Szliśmy kiedyś z Tatą drogą z Tuchowa do Burzyna i nie pamiętam już, jak to się zaczęło, ale Tata spytał: "ty sobie cenisz ludzi z zasadami?" "Naturalnie" - z całym przekonaniem przytaknęłam. A Tatuś popatrzył na mnie i powiedział: "Człowiek z zasadami, których nigdy nie łamie, jest jak koń z klapkami na oczach: widzi tylko to, co przed sobą, co klapki pozwolą mu zobaczyć. Jeśli dojdziesz do wniosku, że myliłaś się w swych osądach czy opinii, umiej odstąpić od zasady". Tata był absolutnym abstynentem, nie znosił pijaństwa i nawet kieliszka wina się u nas nie widziało. Pewnego razu spotkaliśmy ubogiego, Tatuś dał mu jałmużnę. Widać było, że żebrak nie stroni od kieliszka. Popatrzyłam na Tatę z wyżyn swych szesnastu lat i powiedziałam, że niepotrzebnie daje temu typowi pieniądze, bo on i tak je przepije. A na to Tatuś powiedział: "a nawet jeśli przepije, to cóż z tego? Może ten kieliszek da mu chwilę szczęścia, pozwoli zapomnieć o tym, co go gnębi". Do końca życia był taki tolerancyjny. Jak był przez nas kochany, niech świadczy fakt, że gdy Mąż mój został pierwszy raz wybrany (nie mianowany - i to bezpartyjny!) rektorem Akademii Rolniczej w Poznaniu - pierwsze, co uczynił po wyjściu z uczelni, było pójście na grób Teścia, by podzielić się z N im tą wiadomością. Nie było mnie w Poznaniu w dniu śmierci Taty. Przeżyłam Jego odejście strasznie i długie lata nie umiałam się z tym pogodzić. Był niezwykłym Człowie Barbara Zwolińska, Jan Mieczysław Dobrowolskikiem, który potrafił zawołać mnie do siebie i powiedzieć, pokazując na księżyc za oknem: "Przywitaj się z moim przyjacielem księżycem!" Ziemskim przyjacielem Ojca był niezapomniany księgarz i mędrzec Jan Jachowski - mój ukochany Wujek Jach. Oni obaj nauczyli mnie tego, bez czego do dziś trudno by było żyć: umiłowania książek. Córka nasza Małgosia (zmarła nie ukończywszy 42 lat) była Jego chrzestną córką. Nie myślałam, że tak trudno mi będzie to napisać, tyle wspomnień napływa i zupełnie się w tym gubię. Wczoraj dzwoniła do mnie dr Irena Bocheńska, Jego adiunkt, dla niej jestem przecież córką Taty! A Ciocia Teresa Skórzewska, która mi kiedyś powiedziała, że wyrzeknie się mnie, jeśli wyjdę za mąż za człowieka niegodnego Taty! No, tu mi się udało! Wspomina Jan Mieczysław: Przez elsów Tata był nazywany Jankiem Majerankiem - ten drugi człon od imienia Marian i zielarskiej profesji. Dla dzieci elsowie byli wujkami i ciociami. Jedna z dziewczynek kiedyś oświadczyła: "Ja z wszystkich cioć najbardziej lubię wujka Majeranka". Niedawno mi to przypomniała. Przez dzieci był uwielbiany, a i On bardzo je lubił. Częstował nas cukierkami ślazowymi, które zawsze nosił w kieszeni, w blaszanym płaskim pudełku. Cukierki stanowiły też "zapłatę" za znajdowane na polach szrapnelowe kulki ołowiane, pozostałość po I wojnie światowej. W pobliżu, bo między Tuchowem a Pleśna I Brygada Legionów, pod nieobecność komendanta Piłsudskiego dowodzona przez ppłka K. Sosnkowskiego, stoczyła w dniach 22-25 grudnia 1914 r. słynną bitwę pod Łowczówkiem. Tu w maju 1915 roku miała także miejsce bitwa gorlicka, w wyniku której nastąpił generalny odwrót Moskali. Na całym terenie tej bitwy, wzdłuż rzeki Białej od Grybowa po Tarnów, ziemia kryje do tej pory wiele pozostałości wojennych. Mile wspominam niedzielne spacery z Ojcem po Poznaniu. Obojętnie, dokąd wędrowaliśmy: na Ostrów Tumski, na Sołacz, na Dębieć czy na Cytadelę, spacer kończył się nieodmiennie w tym samym miejscu, w cukierni Webera na Paderewskiego, tuż przy Szkolnej. Tata fundował mi "podwieczorek" (nazwa mnie śmieszyła, bo z reguły bywaliśmy tam przed południem). Składał się on z olbrzymiego kawałka dowolnego tortu obłożonego górą bitej śmietany oraz dużej filiżanki czekolady, także z bitą śmietaną. Do dziś pamiętam cudowny smak tortu i wspaniały aromat czekolady. To mi przypomina inną lubianą cukiernię. Spędzając wakacje w Burzynie, robiliśmy z Tatą wycieczki, m.in. do odległego o ponad 20 km Tarnowa. Trasa wiodła polami i leśnymi drogami na Górę św. Marcina, gdzie wśród starych lip krył się drewniany kościółek z XVII w., a dalej północno-zachodnim zboczem z ruinami zamku z XIV w. - na stary cmentarz w Tarnowie, na którym odwiedzaliśmy grób Dziadków. Potem kluczyliśmy po Starym Mieście, by wreszcie dotrzeć do ul. Krakowskiej. Tam w cukierni "Krakowska" podawano nam na ogromnej paterze masę wspaniałych ciastek. W każdy czwartek w swoim Zakładzie Botaniki i Uprawy Roślin Lekarskich, w nie istniejącym już budynku Collegium Raciborskiego przy ul. Słowackiego 4/6, Ojciec organizował spotkania członków i sympatyków Filareckiego Związku EI sów. Na te spotkania nasza nieoceniona gosposia Mara nieodmiennie piekła dużą blachę świetnego cwibaka (rodzaj keksu). W każdy też czwartek niecierpliwie czekaliśmy powrotu Taty, który nam przynosił po kawałku tego pysznego ciasta. Każdego lata Ojciec organizował dwu-, trzytygodniowe, kilkunastoosobowe wycieczki, coraz to w inny rejon górski. Uczestnicy obojga płci dźwigali w ogromnych plecakach odzież i środki higieny, przybory kuchenne (menażki, prymusy, paliwo), żywność oraz peleryny, koce, śpiwory i namioty, o łącznej wadze 25-30 kg na osobę. Ojciec, w młodości - jak byśmy to dziś nazwali - instruktor wf i turystyki, każdą wyprawę przygotowywał i rozpoczynał w naszym domu w Elsowie. Tam przez tydzień do 10 dni poprzedzających wymarsz przeprowadzał obowiązującą wszystkich suchą zaprawę, polegającą na codziennych, coraz dłuższych i trudniejszych spacerach. Któregoś roku odbyła się wycieczka w Karpaty Wschodnie. Jeden z noclegów wypadł nad rzeczką o wdzięcznej nazwie Dupa, będącą dopływem bodajże Prutu. Rano, przed wymarszem w dalszą drogę, nie zdradzając nazwy rzeczki, poprosił Tata panie o kucnięcie na brzegu i zanurzenie wskazującego palca w wodzie - i tak je sfotografował. A później, pokazując zdjęcie, ku zgorszeniu Mamy i kontuzji uczestniczek wycieczki, radośnie pytał: "A gdzie to panie trzymają paluszki?" Ojcu marzyła się podróż naukowo-poznawcza jachtem dookoła świata. Nie były to tylko fantazje. Zainteresował się tym pomysłem specjalista prawa karnego, prof. dr Jan Bossowski, który jako posiadacz patentu sternika morskiego miał objąć funkcję kapitana. Zaawansowane były starania o środki finansowe i zakup jachtu morskiego. Nie pamiętam, kto jeszcze miał uczestniczyć w wyprawie. Wiem, że Ojciec rozmawiał na ten temat z doświadczonym już podróżnikiem i autorem Arkadym Fiedlerem, a także z towarzyszem pierwszej, brazylijskiej przygody Fiedlera - mgrem A. Wiśniewskim. Podróż miała się zacząć w 1940 lub 1941 roku. Barbara Zwolińska, Jan Mieczysław Dobrowolski Mający doświadczenie harcerskie i pedagogiczne Ojciec został mianowany przez Senat Uniwersytecki kuratorem Bratniej Pomocy Studentów UP. Z tej racji otrzymał duże, służbowe mieszkanie na I piętrze południowego skrzydła nowego Domu Akademickiego przy Wałach Leszczyńskiego 6 (dziś al. Niepodległości). Mieszkanie pełne było wspaniałych skarbów, w tym zwłaszcza książek, które Tata prawie codziennie przynosił z zaprzyjaźnionych antykwariatów w ogromnych ilościach. Były to przede wszystkim książki naukowe, ale też wiele beletrystyki, w tym młodzieżowej i podróżniczej, oraz kryminały, które lubił czytać przed snem. Ojciec miał kilka sztuk broni palnej, m.in. austriacki pistolet Steyer 9 mm, rewolwer Colt 0,45 cala (posrebrzany, o kolbie zdobionej macicą perłową) oraz maleńki rewolwer Colt 0,22 cala LR. Z tym ostatnim wiążą się dwa wspomnienia. Na końcu 32-metrowego korytarza stała stara szafa. Stanąwszy na przeciwległym końcu Ojciec wystrzelił z kolcika, wątpiąc, by pocisk zdołał dolecieć do szafy. Tymczasem pocisk przebił dębowe drzwi szafy i utkwił w ścianie. Uznawszy, że jest to broń skuteczna, Tata zaczął nosić ten rewolwerek na wycieczki. W 1939 roku dostałem przedmiot moich marzeń, 8-strzałowy straszak (dziś się mówi na to pistolet startowy), który naturalnie wziąłem na wakacje do Burzyna. Tam któregoś wieczoru, kiedy po kolacji towarzystwo ruszyło na zwyczajowy spacer, zaczaiłem się ze straszakiem w przydrożnych krzakach. Gdy spacerowicze zrównali się ze mną, strzeliłem. Wtedy Tata sięgnął po swego kolcika i dwa razy wygarnął w moją stronę. Narobiwszy wrzasku wyskoczyłem z krzaków. Tata wprawdzie twierdził, że strzelał w powietrze, ale ja nazajutrz znalazłem na krzakach przestrzelone gałązki. Także Mama nie była bezbronna. Podczas I wojny światowej Mama, wówczas studentka warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych w klasie Wojciecha Kossaka, wstąpiła do studenckiego Związku Młodzieży Polskiej, zwanego Zet. Znaczna część młodzieży Zetu włączyła się do POW (Polska Organizacja Wojskowa). Gdy w listopadzie 1918 roku przystąpiono do rozbrajania Niemców, Mama z dwoma koleżankami otrzymała rozkaz zajęcia banku w "Gmachu pod Orłami" przy ul. Jasnej 1 w Warszawie. Uzbrojone w fiński nóż (mam go do dziś), ciupagę i laskę zajęły budynek. Wówczas to Mama odebrała dyrektorowi banku mały pistolet FN 6,35 mm. W sierpniu 1920 roku Mama, zostawiwszy Ojca, który dochodził do zdrowia po ciężko przebytej dyzenterii (bezpowrotnie stracił po niej smukłą sylwetkę) oraz półroczną córeczkę pod opieką gosposi Mary, wyruszyła uzbrojona w pistolet pod Radzymin, aby pełnić funkcję sanitariuszki w Bitwie Warszawskiej, nazwanej później Cudem nad Wisłą. Mama nie rozstawała się z tym pistoletem aż do września 1939 roku, kiedy to w miejscowości Karasin na Polesiu oddała go bandzie ukraińskiej pod czerwonym sztandarem, ratując tym życie swoje i rodziny. Było to 18 lub 19 września, więc Ukraińcy nie nabrali jeszcze rozmachu w swoich działaniach. Osobą szczególną w naszej rodzinie była Mara - Maria Świegoda, niania i gosposia, urodzona w 1901 roku we wsi Targowisko pod Kłajem. "Na służbę" poszła w wieku 13 lat do wuja Ojca, ks. prałata Adolfa Albina, który był wtedyproboszczem w Chełmie koło Bochni (później przeniesiony do Tuchowa pod Tarnowem). Tam opiekowała się obłożnie chorą naszą Babką, matką Ojca. W 1920 roku przyjechała do Warszawy jako piastunka mojej właśnie urodzonej Siostry - i od tej pory aż do śmierć w 1992 roku była w naszej rodzinie. W 1939 roku spędzaliśmy wakacje w Burzynie. Około 20 sierpnia Ojciec wyjechał do Poznania, by tam spakować rzeczy najpotrzebniejsze do przetrwania spodziewanej wojny (przesyłka zginęła w drodze). Wybuch wojny nas rozdzielił. 5 września Mama orzekła, że i my wyjedziemy z Burzyna. N a tę decyzję wpłynęły głównie pogłoski, zapewne rozpowszechniane przez niemiecką "V kolumnę", że z zajętych terenów Niemcy wysyłają polskie dzieci do Niemiec. Odbywszy "wycieczkę krajoznawczą" przez Lubelszczyznę, Wołyń, Polesie, Podlasie i Warszawę (po kapitulacji), w końcu października znaleźliśmy się na Kujawach w majątku Stok koło Lubrańca, będącym własnością naszego kuzyna Romana Morawskiego (ppor. kawalerii, 9-krotnie ranny w bitwie nad Bzurą, zginął w powstaniu warszawskim). Stamtąd nasza Mara wyruszyła do Poznania, by odszukać Oj ca. N owy Dom Akademicki został zamieniony na koszary żandarmerii niemieckiej, a nasze mieszkanie zajęte przez jej dowódcę. Ojciec, którego nazwisko figurowało na liście osób poszukiwanych przez Niemców, tułał się po mieszkaniach przyjaciół. Był całkowicie załamany i bezradny, bowiem jakiś usłużny "naoczny świadek" doniósł Mu, że cała rodzina zginęła w bitwie koło Pilzna nad Wisłoka (rzeczywiście znaleźliśmy się w centrum bitwy - ciekawe, że wiadomość o naszej zagładzie dotarła też do Burzyna, gdzie nasz powrót w listopadzie i to w składzie powiększonym o Ojca wzbudził zrozumiałą sensację). Mara odnalazła Ojca i wyrobiła mu zezwolenie na wyjazd z Poznania. Po około tygodniu zjawili się oboje w Stoku, skąd już bez większych problemów wyjechaliśmy do Burzyna. Ojciec od wczesnej młodości był zdeklarowanym abstynentem. Sam nie pił i nie palił, nie lubił też, gdy przy nim palono. Tym boleśniej musiał odczuwać, że ja bardzo wcześnie zacząłem palić (ale nigdy przy Tacie). Mimo to Jego uwagi na ten temat ograniczały się do zdania: "Mógłbyś już przestać palić". Wiosną 1944 roku rozszalało się w Tuchowie i okolicy gestapo. Młodzi ludzie przestali sypiać w domach, zaczęli się ukrywać. W tym czasie Ojciec zorientował się, że tkwimy w pracy konspiracyjnej. I wtedy, wbrew swoim przekonaniom, dawał nam swoje kartkowe, przydziałowe papierosy. Nie robił tego wprost, ale zarówno mnie, jak i memu szwagrowi Jurkowi Zwolińskiemu (późniejszy profesor i rektor Akademii Rolniczej w Poznaniu) wsuwał paczki papierosów pod poduszki. Teraz sobie siedzę, pykam fajkę i dumam, jak niezwykłym, wielkodusznym i wyrozumiałym trzeba być człowiekiem, by zdobyć się na gest tak przeciwny życiowym ideom. Poznań-Warszawa, luty 1998 r.