POZNANIACY W OKUPOWANEJ WARSZAWIE WŁODZIMIERZ CZEPCzyŃSKI W latach międzywojennych do elity poznańskiego kupiectwa należeli Józef (1864 -1939) i Włodzimierz (1902 -1979) Czepczyńscy. Byli właścicielami największego w Wielkopolsce koncernu chemiczno- farmaceutyczno-drogeryjnego, złożonego z fabryki (wraz z hurtownią) "R. Barcikowski", która miała oddziały w Gdyni, Gdańsku, Katowicach, Łodzi, Warszawie, Równem (z czasem przeniesiono go do Lwowa), "Centralnej Drogerii" przy Starym Rynku 8, drogerii" Universum" przy ul. Ratajczaka 38 oraz różnych nieruchomości wykorzystywanych jako magazyny, m.in. nadwarciańskich spichrzy ciągnących się od Tamy Garbarskiej do ul. Mostowej. Koncern Czepczyńskich tuż przed wybuchem II wojny światowej zatrudniał ponad 400 osób, należąc do czołówki przedsiębiorstw przemysłowo-handlowych regionu. W marcu 1939 r. Włodzimierz sprezentował ojcu na urodziny opracowaną przez siebie monografię historyczną "Centralnej Drogerii" za lata 1892- 1939, będącej zaczątkiem rodzinnego koncernu. U schyłku życia zaczął zbierać relacje przyjaciół i współpracowników dotyczące ich okupacyjnych losów, zamierzając napisać dalszy ciąg tej monografii. Śmierć - nagła i niespodziewana - przerwała jego pracę. Przez kilkanaście lat wśród rodzinnych dokumentów i pamiątek spoczywały kartki z nie dokończonym zapisem okupacyjnych losów poznaniaków wysiedlonych do Generalnego Gubernatorstwa i przebywających w Warszawie. Niedawno pamiętnik Włodzimierza Czepczyńskiego udostępniła jego córka Maria Czepczyńska -W olff. Krótkiego wprowadzenia wymaga początek pamiętnika. Znakomicie prosperująca, mająca ugruntowaną renomę na rynkach europejskich firma "R. Barcikowski" była niezwykle atrakcyjna dla niemieckich okupantów. Już w październiku 1939 r. wyznaczono dla niej powiernika - Prause, którego zadaniem było zapewnienie ciągłości produkcji i utrzymanie dotychczasowych rynków zbytu. Z powodu kilku reflektantów, na początku 1941 r. przedsiębiorstwo zostało podzielone na fabrykę "ERBE" , którą zajęli bracia Jansen z Rygi, oraz hurtownię przekazaną spółce "Bruno Frobeen", należącej do Haralda i Erika Frobeen. Tuż przed wybuchem II wojny światowej firma "R. Barcikowski" należała do Włodzimierza Czepczyńskiego i jego siostry Marii, zamężnej z Pawłem Zielke. Po zajęciu Poznania przez Niemców troszczyli się oni o zabezpieczenie mienia firmy i byt załogi, wierząc, że wojna szybko się skończy. Stąd też wynikały starania Marii i Pawła Zielke o przepustkę do Generalnego Gubernatorstwa, na którego terenie znajdowały się oddziały przedsiębiorstwa, a także towary dużej wartości wysłane z Poznania w końcu sierpnia. Prawie miesiąc po wyjeździe Marii i Pawła Zielke dołączył do nich Włodzimierz Czepczyński, który został wysiedlony w dniu 7 listopada 1939 r. Anita Magowska Szwagier mój, Paweł Zielke z rodziną, postarał się o przepustkę do Generalnego Gubernatorstwa i o miesiąc wcześniej ode mnie znalazł się w Warszawie. Krótko przed wojną z mego polecenia wysłane towary z "Centralnej Drogerii", "U niversum" i "R. Barcikowskiego" szczęśliwie dotarły do oddziału w Warszawie przy ul. Długiej 31. Wysłane były transportem samochodowym. Oddział ten ostał się nie uszkodzony mimo dużych strat i zniszczeń Warszawy dokonanych przez Niemców. Szwagier wszystkie towary odebrał. "Centralna Drogeria" i "U niversum" wysłały drogie perfumy, kosmetyki, artykuły toaletowe, jak grzebienie, szczoteczki do zębów, przybory do manicure, mydła, wody toaletowe itp. Firma "R. Barcikowski" wysłała surowce zagraniczne, chemikalia oraz partię oliwy prowanckiej, której wagon krótko przed wojną nadszedł z Francji. Aby to wszystko gdzieś bezpiecznie ulokować, wynajął lokal przy ul. Wareckiej 9. Tam umieścił wszystkie towary przesłane przez drogerie, artykuły wysłane zaś przez firmę "R. Barcikowski" - jako objętościowe - w garażu przy ul. Książęcej. Najbardziej chodliwy i potrzebny towar, oliwę prowancką, ulokował oddzielnie. Po moim przyjeździe, nie chcąc pokątnie handlować, założyliśmy firmę pod nazwą "Pewuzet". Nazwa składała się z pierwszych liter naszych imion i pierwszej litery nazwiska szwagra dla lepszego brzmienia fonetycznego. W wyszukaniu lokalu pomocny był nasz znajomy, inż. Roman Białkowski. Do pracy biurowej wzięliśmy siostrę szwagra, Suszkiewiczową. Do spraw bieżących zatrudniliśmy, aby dać im jakiś papierek, że pracują, syna naszej kuzynki, studenta medycyny, Adama Pacyńskiego i syna dr. Tadeusza Szulca [w latach międzywojennych długoletniego kierownika Wydziału Zdrowia Publicznego Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu - przyp. A. M.] - Bogdana [po wojnie sędziego grodzkiego w Gorzowie Wlkp. - przvp_ A. M.]. Muszę powiedzieć, że powiernik firmy "R. Barcikowski" - Prause - z początkiem 1940 roku przyjechał do oddziału w Warszawie i, spotka wszy się ze mną, proponował mi objęcie kierownictwa tego oddziału. Odmówiłem jednak, ponieważ dotychczasowy kierownik oddziału, Alfred Wellenger, doskonale znał rynek, a ponadto właśnie dzięki niemu powstało nasze przedstawicielstwo w Warszawie. Z drugiej strony nie chciałem pracować w firmie na stanowisku niższym niż przed wojną [czyli jako dyrektor - przyp_ A. M.]. Uzgodniliśmy więc, że będę przedstawicielem firmy na Warszawę. Nie chcąc brać pieniędzy za darmo, a ponadto chcąc poznać Warszawę, odwiedzałem apteki z naszym dawniejszym pracownikiem Januszkiewiczem, który zgłosił się do mnie, bo nie miał pracy. W maju 1940 roku, korzystając z antagonizmu między Treuhandstelle Ost a Warthegau, postawiłem wniosek o oddanie mi oddziału jako majątku leżącego w Gubernatorstwie i nie podlegającego Zarządowi Warthegau. Mój wniosek długo wędrował, więc udałem się do Krakowa [gdzie mieścił się U rząd Generalnego Gubernatorstwa - Amt des Generalgouverners - przyp. A. M.] i tam uznano moją pretensję. Ustalono, że zanim sprawę załatwi się definitywnie, ja sam będę, jako członek Zarządu, najlepszym powiernikiem. W Warszawie jednak sprawa nie chciała ruszyć z miejsca. Pojechałem więc ponownie Włodzimierz Czepczyński Ryc. 1. Józef i Włodzimierz Czepczyńscy do Krakowa i przy mnie dano telefonicznie do Warszawy polecenie natychmiastowego zamianowania mnie powiernikiem. Ledwo wróciłem, specjalny urzędnik szukał mnie, aby doręczyć zamianowanie. I tak od września 1940 roku do 7 lipca 1944 r. byłem powiernikiem oddziału, któremu to wyszło na dobre. Oddział zatrudniający do wybuchu wojny pięciu pracowników miał przy końcu 1943 roku czterdziestu pracowników i zaliczał się do tak zwanej wielkiej piątki uprzywilejowanych hurtowni, jak Spiess, Wende i Szpinak. Wellenger był nadal sprężystym kierownikiem firmy, a dużo osób wysiedlonych z Poznańskiego znalazło u nas pracę lub też umożliwiliśmy im zarobkowanie, sprzedając towar po cenach normalnych, by odsprzedawali go za większe kwoty. Sprawa stałego zajęcia była, specjalnie dla młodzieży, sprawą niebywale ważną, bo chroniło to w pewnym stopniu od wywiezienia na roboty do Niemiec. Z takiej młodzieży zatrudniliśmy pięć osób: Ryszarda Horbatowskiego, Krystynę Leitgeber, Zofię Majewicz, Janinę Zielkównę i jej brata, obecnie mgr. farmacji, Leszka [dzieci Marii i Pawła Zielke - przyp. A. M.]. Oficjalnie wyznaczone [przez Niemców - przyp. A. M.] pensje pracowników, mimo bezpłatnej stołówki w restauracji, nie wystarczały na utrzymanie. Każdy pracownik otrzymywał drugą pensję nieoficjalnie. Funduszy było pod dostatkiem, bo różnice w cenach sztywnych i wolnych były ogromne. Towar importowany, sprzedawany w pewnej ilości po cenie dziesięciokrotnie wyższej, był i tak pożądanym, bo tańszym od wyrobów produkowanych w Gubernatorstwie. Składniki, takie jak cukier czy spirytus, kosztowały nawolnym rynku dwadzieścia razy więcej, a mogły też być użyte do prywatnych potrzeb. Z dalszych nadwyżek kupowaliśmy drogie, nieobjętościowe chemikalia, jak kodeinę i inne alkaloidy, olejki eteryczne itp. Towary te składowane były w oddzielnym pokoju, trochę zamaskowanym, i miały służyć po wojnie jako podstawa zaczątków produkcji w Poznaniu. Na początku 1941 roku przyjechał do Warszawy z ramienia firmy "ERBE", przyjętej przez Niemców bałtyckich z Rygi, braci Jansen, ich szwagier i współwłaściciel w tym przedsiębiorstwie Bruno Pschenitschka. Interesowało go wejście na rynek w Generalnym Gubernatorstwie z towarami "ERBE". Przyszedł do oddziału i szczerze powiedział, że szuka przedstawiciela na Gubernatorstwo. Najchętniej pracowałby z nami, ale pragnie upewnić się u władz, jakiego one są zdania, czy może oddać przedstawicielstwo polskiej firmie. Przedsiębiorstwo znajdujące się pod przymusowym zarządem niemieckim - uchodziło za niemieckie. Zaprowadziłem go do "Distriktu" w Pałacu Bruehla, gdzie mieścił się Wydział Zdrowia. Tu chciałbym dodać, że w Wydziale Zdrowia w Krakowie, który decydował o wszelkich sprawach w całym Gubernatorstwie, miałem przez przypadek pewne ułatwienie. Traf chciał, że właśnie kiedy załatwiałem w biurze jakąś sprawę, wyszedł z gabinetu dr Luckenbach, którego poznałem w Poznaniu przez aptekarza Weissa, i przywitał się ze mną jako dawnym znajomym. To oczywiście zrobiło odpowiednie wrażenie na referentach, z którymi łatwiej mogłem nawiązać kontakt. Poza tym w urzędzie tym pracował jako tłumacz mój stary przyjaciel, dr Leon Kierzyński z Poznania. Tak jak inni wysiedleni aptekarze z Poznańskiego prowadził aptekę pożydowską. To on poinformował mnie, jakie są możliwości i do kogo się zgłosić. W Krakowie Wydziałem Zdrowia kierował dr Walbaum, a sprawy aptek i lekarstw podlegały radcy farmaceutycznemu dr. Werberowi oraz referentom - dr. Kleberowi i dr. Schenkowi. W Warszawie kierownikiem Wydziału Zdrowia był dr Sydow. Poza nim i niemieckimi urzędnikami prace biurowe wykonywały dwie Polki, które starały się, jak tylko mogły, ułatwić życie Polakom. Dla mnie postarały się o stałą przepustkę do urzędów niemieckich bez uciążliwego meldowania się. W warszawskim wydziale przyjął nas zastępca dr. Sydowa, któremu podałem powód naszego przybycia. Z miejsca odpowiedział, że najodpowiedniejszą firmą będzie oddział "R. Barcikowskiego". Aby nie krępować ich w rozmowie, przeszedłem do sekretariatu. Po jakichś 15 minutach Pschenitschka wyszedł i powiedział, że rzeczywiście "Distrikt" nie widzi żadnych przeszkód, aby nam powierzyć zastępstwo "ERBE" . Z ostrożności Pschenitschka chciał się jeszcze upewnić w rządzie Gubernatorstwa w Krakowie. Pojechałem więc z nim do Krakowa. Tu również wyrażono zgodę na oddanie zastępstwa na Gubernatorstwo naszej firmie. Rozpoczęła się bardzo żywa współpraca, korzystna dla obu stron. Zapewniony został zbyt wyrobów "ERBE" dla wytwórni, a dla nas i dla ludności Gubernatorstwa - dopływ środków leczniczych po stosunkowo niskich cenach ze względu na korzystny kurs przeliczania: 1 RM równała się 2 zł, tak jak było przed wojną. Włodzimierz Czepczyński Oddział otrzymał zezwolenie dewizowe na import z Niemiec w wysokości 500 tys. RM rocznie, co stanowiło wówczas około 125 tys. dolarów. Sprowadzaliśmy towary przeważnie z firmy "ERBE" z Poznania, jak i innych firm niemieckich, jak" Promonta" z Hamburga i "Taeschner" z Berlina. Prawie co miesiąc przychodził wagon leków z Poznania. Bardzo pokupnym artykułem były proszki od bólu głowy "z kogutkiem", wyrabiane przez firmę "A. Gąsecki i Synowie". Artykuł ten tak bardzo się przyjął, że przy bólu głowy przeważnie brano ten właśnie lek. W Warszawie znalazło się dużo poznaniaków. Kawiarnię, w której spotykali się, otworzył Berełkowski. Edward Kręglewski [główny udziałowiec firmy papierniczej "Edward Kręglewski T.A." w okresie międzywojennym - przyp. A. M.] prowadził swój - wcześniej założony - oddział w Warszawie. Dr Jan Kręglewski [adwokat - przyp. A. M] prowadził biuro prawne. Kazimierz Greger, znany w Poznaniu jako wiodący przedstawiciel branży fotograficznej i wysyłający swoich pracowników do fotografowania wszelkich ważnych imprez w Poznaniu, otworzył przy N owym Świecie sklep fotograficzny i był jednym z przodujących w tej branży w Warszawie. Henryk Żak [właściciel Fabryki Mydeł Toaletowych w latach międzywojennych - przyp. A. M.], Stanisław Kłosiński [kupiec, dyrektor firmy "R. Barcikowski" w 1928 r., później członek Zarządu - przyp_ A.M.] i Władysław Ciaciuch [właściciel fabryki chemiczno-farmaceutycznej "W. Umbreit et Co. N asL" do 1928 f., a później, po jej sprzedaniu firmie "R. Barcikowski", członek Zarządu tego przedsiębiorstwa - przyp. A. M.] i wielu innych przyjęło powiernictwo przedsiębiorstw pożydowskich w swej branży. Kazimierz Przybyła zajmował stanowisko w branży spożywczej jako fachowiec w "Bacutilu". Fangrat otworzył kawiarnię przy ul. Marszałkowskiej, gdzie początkowo pracował jako szatniarz Jan Łuczak [w latach międzywojennych właściciel Pasażu Apollo i współwłaściciel dużego sklepu odzieżowego przy Starym Rynku - przyp. A. M.]. Stanisław i Maksymilian Stempniewiczowie [przed wojną właściciele Fabryki Perfum i Mydeł Toaletowych - przyp. A. M.] objęli restaurację w zniszczonym Hotelu Europejskim. Stanisław Szulc - przed wojną wiceprezes Izby Przemysłowo- Handlowej w Poznaniu [brat dr. T. Szulca, a z zawodu złotnik i zegarmistrz - przyp. A. M.] - otworzył sklep jubilerski przy ul. Kredytowej. Przypominam sobie, że w czasie bandyckiego napadu rabunkowego na ten sklep w grudniu 1941 r. zastrzelono jego jedynego syna Andrzeja. Również S. Szulc wyrobił sobie dobrą markę w Warszawie, tak że po wojnie swój sklep w Poznaniu oddał córce i zięciowi - Danusi i Jerzemu Sokolnickim. Sam przeniósł się do Warszawy, odbudowując naprawdę wzorowo pomieszczenie w Hotelu Europejskim i tu urządzając sklep. Później musiał ten lokal opuścić i przeniósł się na Krakowskie Przedmieście, mniej więcej naprzeciw kościoła św. Krzyża. Z czasem H. Żak podjął wytwarzanie swoich artykułów kosmetycznych w Galerii Luxemburga. Jego zięć, sędzia Władysław Namysł, założył - i przyjął do spółki Bolesława Karge oraz J. Pertka - wytwórnię grzebieni i wyrobówplastykowych przy ul. Żabiej. Zdzisław Gustowski założył księgarnię na rogu ul. Kredytowej i ul. Jasnej. Dr Adam Skowroński - jako fachowiec - kierował firmą "Jamasz" produkującą bardzo chodliwy wówczas artykuł, rozmaite wódki. Właścicielem tej firmy był syn Benno Schultza, Hans, przed wojną obaj mieli w Poznaniu skład futer przy ul. Gwarnej. Teść mój, Florian Szulc, współwłaściciel znanej firmy "Bracia Lilpop, Szulc i Spółka" przy ul. Św. Marcin 76, pracował z Franke w przedstawicielstwie branży metalowej. Henryk Kruk znalazł się w Warszawie i miał dużo perypetii z Niemcami z powodu wyjazdu do Poznania, aby zabrać schowane tam wartościowe przedmioty jubilerskie. Najpierw we własnym mieszkaniu zajmował się dorywczo swoją branżą. Potem znalazł skład na N owym Świecie w pobliżu ul. Wareckiej, a więc w dobrym punkcie. Sklep ten prowadził razem z bratem i bratową. W Warszawie poznał rodzinę Waligórów i w 1943 roku ożenił się z ich córką. Podczas nieobecności miał dobre zastępstwo. Jego brat, Antoni, który w Poznaniu miał przy Alejach Marcinkowskiego obok Banku Polskiego kawiarnię "George", a za frontowym lokalem dancing pod nazwą" Sim", założył w Warszawie przy N owym Świecie restaurację" Tatwy". Pracowały tam panie z towarzystwa, między innymi panny Waligórzanki. W Warszawie powstało dużo małych kawiarenek, gdzie można było dostać dobrą kawę i ciastka domowego wypieku. Powstawały w śródmieściu i większe kawiarnie, jak" N a Antresoli", prowadzona przez artystów scen warszawskich, którzy nie chcieli występować w teatrach. Branża drzewna była w rękach Żydów, których Niemcy oczywiście unieruchomili handlowo. Kolega nasz skupował dla nas całe wagony drewna i nieraz całe wagony sprzedawało się "na osi" dalej, bo składowanie tak dużych ilości ze względu na transport konny było za drogie. Później doszły jeszcze do asortymentu deski, a na placu przy ul. Wareckiej, który wydzierżawiliśmy, zjawiła się piła mechaniczna i sprzedawało się drewno również detalicznie, pocięte na opał. O sposobie handlu okupacyjnego oraz podejściu Niemców do rozmaitych problemów nie będę pisał, bo sprawy te są ogólnie znane. Wspomnę tylko, że w Generalnym Gubernatorstwie wszystko, do karabinów maszynowych włącznie, można było kupić. Warszawiacy byli śmiali i realnie nastawieni do życia. Na "koszykach" w Warszawie można było kupić nieomal wszystkie artykuły spożywcze. Dostawą tych artykułów zajmowała się zawodowo masa ludzi, którzy w ten sposób, często z narażeniem życia, zarabiali na utrzymanie. Zdarzały się czasem śmieszne historie. Dwóch żołnierzy niemieckich zobaczyło na targu gęś i chciało ją kupić według cen maksymalnych. Racjonalizacja żywności i ceny maksymalne obowiązywały również w Warszawie. Przekupka, nie znając języka niemieckiego, nie wdawała się z nimi w dyskusję o wysokości ceny, tylko wyciągnęła kartkę z przygotowanym napisem: "Wil1st du fressen, musst du zahlen". Efekt był taki, że Niemcy zdziwili się, ale zapłacili.