DO PIENIĘDZY MOŻNA NABRAĆ WSTRĘTU z Antonim Pietrzykowskim, dyrektorem Oddziału Okręgowego Narodowego Banku Polskiego w Poznaniu, rozmawia ROMAN ST. ZIELIŃSKI ANTONI PIETRZYKOWSKl - urodził się 6 maja 1931 r. w Poznaniu w rodzinie rzemieślniczej. Absolwent Wydziału Prawa DAM. Przez całe swoje życie zawodowe związany z NBP, gdzie przechodzi wszystkie szczeble bankowego wtajemniczenia. W roku 1970 zostaje dyrektorem Oddziału IV NBP, a w roku 1992 dyrektorem Oddziału Okręgowego NBP w Poznaniu. Za swoją działalność społeczną odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Żonaty, dwoje dzieci, jeden wnuczek. P racując w banku, można nabrać wstrętu do pieniędzy! Może bardziej pasuje w tym przypadku określenie, że nabiera się do nich dystansu. Wcale to nie oznacza, że nie trzeba dbać o swoje pieniądze. Gdyby tak powiedzieć o swoich prywatnych funduszach, byłaby już w tym spora przesada! Ale to, co jest w banku, traktuje się zupełnie inaczej niż to, co jest w portfelu. Prosto z wojska Moja kariera? Prozaiczna. Należę do tych osób z branży, które nie mają bogatej przeszłości. Bankowcem zostałem w dość przypadkowych okolicznościach. W 1950 roku rozpocząłem swoją pierwszą pracę w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej. Szybko jednak zostałem powołany, jako młody chłopak, do odbycia służby wojskowej. Na dwa lata. Zaraz po powrocie jeden z moich przyjaciół przyszedł z nowiną, że potrzebni są pracownicy do N arodowego Banku Polskiego. Gorąco zachęcał mnie do przejścia. Dałem się skusić. I tak w 1953 roku rozpocząłem pracę w NBP, i trwam tu niezmiennie do dnia dzisiejszego. Roman St. Zieliński Żadnych tradycji Rodzinne kontynuacje? W mojej rodzinie nie było żadnych tradycji bankowych. Jestem w ogóle pierwszym "pokoleniem inteligenckim". Ojciec był rzemieślnikiem. Studia prawnicze na poznańskim Uniwersytecie dokończyłem, pracując już w banku. Całe moje zawodowe życie spędziłem w NBP. Prawie 45 lat. Niczego nie żałuję, bo NBP to dobra instytucja, dobry bank. Bank, który stanowi zręby całej polskiej bankowości. Krążący wróbel Przez te lata pracy w banku spotkało mnie przede wszystkim to szczęście, że nie miałem zbyt wielu szefów. Tylko jednego: Bolesława Drogomireckiego, którego wspominam jako świetnego fachowca. Był wyjątkowy. Cenił zaangażowanie. Nie lubił dużo mówić, nagradzał pracę. Nie wtrącał się. Dawał zadanie i oczekiwał realizacji. Co ważne, cenił również prawo do ryzyka, co kiedyś przyjmowano z dużo rezerwą i nie było zbyt popularne. Karierę bankową rozpoczynałem od naj niższych stanowisk, przechodząc przez wszelkie stopnie zawodowego wtajemniczenia do stanowiska dyrektora. W 1973 roku z oddziału wojewódzkiego banku przeniesiono mnie do IV Oddziału NBP, mieszczącego się w tym samym budynku przy Al. Marcinkowskiego, tyle że na dole. Właściwie tak jak wróbel krążę po poszczególnych pokojach tego samego budynku. Całe życie w jednym gmachu! Tu jest mój drugi dom. Mało tego! Prywatnie mieszkam również tutaj, przez ścianę! Można zatem rzec, że nie pracuję w NBP, ja po prostu służę w NBP. Z parteru do góry Czy to była kariera w stylu amerykańskim - od pucybuta do dyrektora? Po kolejnych reorganizacjach stopniowo wędrowałem w tym budynku z parteru do góry. Ale kariera bankowa w tamtym okresie - wbrew temu, co nieraz dało się słyszeć - nie była czymś oszałamiającym. Dla ludzi, którzy chcieli w banku pracować, była stosunkowo łatwa, ponieważ bank marnie płacił! Wielokrotnie żartowaliśmy, że pracowników mamy z łapanki. Dopiero później o wiele trudniej było się dostać do NBP, gdyż stopniowo zaczęto wymagać już odpowiednich referencji. Zwłaszcza do takich pionów, jak kasowo-skarbcowy, gdzie na każdego pracownika spada bezpośrednia odpowiedzialność. Jeżeli tutaj pomyli się licznik, czy pomyli się kasjer, wówczas bank za nich nie płaci. Bank obciąża pracownika, który na przykład nie rozpoznał falsyfikatu. Tak jest do dziś. Z punktu widzenia komfortu pracy takie zajęcie nie należało do najlepszych. Ryc. l. Ośrodek JT « * » , - . , " « T A Spadochroniarze i hrabiowie Jaka była jedna ważna zaleta takiego stanu rzeczy? NBP nie miał dzięki temu żadnych podejrzanych "spadochroniarzy". Nie garnęli się tutaj ludzie, którzy mieli wejścia, układy czy znajomości. Dzięki temu w banku był większy spokój od nacisków z zewnątrz. Oczywiście, nomenklatura partyjna stanowiska w oddziale wojewódzkim musiała uzgadniać i musiało to znaleźć akceptację partii. Chętnych jednak nie było zbyt wielu. Stąd też w naszym banku długo po wojnie pracowali hrabiowie, szefowie przedwojennego BBWR albo przedwojenni bankowcy. Grupa osób, która w tamtych czasach może gdzieś indziej miałaby kłopoty z zatrudnieniem. Trzeba przyznać, że dyrektor Drogomirecki umiał się nimi opiekować. Dlatego nikomu większa krzywda się nie stała, nikt ich nie prześladował. A bankowi bardzo się przydawali. Niektórzy byli świetnie przygotowani do tej pracy, inni reprezentowali najlepsze tradycje polskiej inteligencji i szybko uczyli się nowego zawodu. W herbie z ministrem Dlaczego tak słabo płacili? Władza zwyczajnie nie chciała silnych banków. Przecież to była zupełnie inna sytuacja gospodarcza. W gospodarce planowej, kiedy występuje domena własności państwowej, nie było takich problemów, jak problem niespłacalności kredytów, nieudzielenia kredytu ze względu na brak zabezpieczenia czy kwestii lokat. Nic takiego wtedy nie istniało. Roman St. Zieliński Jedyną formą lokaty była książeczka PKO. Dla młodych ludzi, obecnie wchodzących w bankowość, często są to sprawy nie do wyobrażenia. W banku było wszystko ustabilizowane. I przez cały czas NBP był uzależniony od ministra finansów. Ministerstwo i bank były praktycznie ściśle zintegrowane. A ten, kto miał w herbie ministra finansów - ten dużo nie mógł zarobić. Zmiany następowały stopniowo. Przesadziłbym, gdybym powiedział, że pracownicy bankowi są obecnie źle wynagradzani. Na to miało z pewnością wpływ powstanie banków komercyjnych i sytuacja w tych bankach. W NBP nie mogło być gorzej. Najlepsze czasy dla bankowców, jeżeli chodzi o wynagrodzenia, z pewnością nastąpiły za kadencji prezes Hanny Gronkiewicz-Waltz. Mamy jej dużo do zawdzięczenia. Nasza pozycja wyraźnie się poprawiła. Wzrósł też prestiż zawodu. Protokół woźnego W 1945 jedyny ostał się na Alejach Marcinkowskiego gmach banku. Zarówno z prawej, jak i z lewej budynki były wypalone i zburzone. Ocalał tylko polski bank. Praktycznie nie naruszony. Jakby niezniszczalny. Stał twardo wśród kupy gruzów. Bardzo dziwny splot okoliczności. Walki w okolicach były przecież ciężkie. Pierwszym pracownikiem, który przekroczył te progi po wojnie, był Konrad Nieszporek. W archiwum zachował się jeszcze protokół z przejęcia budynku z jego podpisem [patrz s. 219-221]. Nieszporek po prostu zaczął zamiatać, sprzątać i przygotowywać bank do funkcjonowania. Długo nie trzeba było czekać na następnych. Stara kadra bankowców, gdziekolwiek się znalazła, wracała do swojego banku. Byli bardzo związani z tym miejscem - skarbnicy, kasjerzy... Taką chlubną postacią dla NBP pozostaje Stanisław Woda, były zastępca dyrektora oddziału wojewódzkiego, wywodzący się z przedwojennej rodziny bankowej. Całe swoje życia, całą swoją wiedzę i umiejętności pozostawił w NBP. Bez reszty poświęcił się bankowości. Niezwykle świetlana postać! A że tu było wielu dobrych fachowców, niech świadczy fakt, że praktycznie trzon wielu banków komercyjnych stanowią pracownicy NBP: w BI podstawowa kadra to cały dawny bank centralny, w WBK większość także wyszła z NBP, w PKO również siedzą dawni ludzie NBP. Trudno byłoby raczej w bankach znaleźć osoby niegdyś nie związane z NBP. W poszukiwaniu złotówki Barwne postacie? Było szereg takich osób. Uczyliśmy się od nich porządku i dyscypliny. Dla mnie, młodego człowieka, było to nieprawdopodobne doznanie. Z nostalgią teraz wspominam niektóre, wręcz anegdotyczne sytuacje, gdy na przykład kasa się nie zgadzała, brakowało banalnej sumy, którą człowiek chętnie by dołożył ze swoich funduszy i poszedł spokojnie do domu. Ale tak nie można było postąpić. Trzeba było siedzieć do późna i znaleźć tę Ryc. 2. Od lewej dyr. Antoni Pietrzykowski, prezes Hanna Gronkiewicz-Waltz, Barbara Toman, z-ca dyr. gabinetu prezesa, Renata Brzeńska, z-ca dyr. Oddz. Okręgowegoprzysłowiową złotówkę zagubioną w kasie albo w papierach. W pracowniku wyrabiało to postawę rzetelności i solidności. Teraz na pewno to się przydaje, choć mamy do czynienia z nieprawdo podobnymi udoskonaleniami. W naszym oddziale pracował pewien woźny bankowy, który później awansował na licznika banknotów. Nazywał się Stanisław Kościeiski. Bardzo intrygująca postać. Niezwykle sumienny i zaufany pracownik. Pod tym dachem spędził ponad pół wieku. VVola sekretarzy Które lata zasługują na uwagę? Różnie bywało w czasach "realnego socjalizmu". Raz siermiężnie, raz ciekawie. Trudno praktycznie wydzielić jakiś sensowny okres z tamtej epoki. Przez cały czas NBP był monobankiem. Koncepcje jego wykorzystania oczywiście były różne. Pomysły głównie padały w Biurze Politycznym: czy następuje pełna koncentracja, czy NBP przejmuje PKO, czy przejmuje BI, czy odwrotnie - oddajemy PKO, albo czy w związku z reformą administracji przekazujemy oddziałom wojewódzkim jakąś tam samodzielność. NBP był nieustannie uzależniony w swoich działaniach organizacyjnych od tego, jakie były trendy polityczno-gospodarcze. Roman St. Zieliński Wśród nacisków Jak naciski te odczuwalne były na dole? Z pewnością różne były doznania z różnych punktów widzenia. Niektóre oddziały doznawały licznych przykrości albo były wręcz likwidowane. Z punktu widzenia bankowości - bez podstaw. W Poznaniu ludzie na szczęście nie dali się zwariować. Dotyczyło to również kierownictwa banku. Robiono oczywiście niekiedy dziwne rzeczy. Ale nie było odwrotu, trzeba było wykonywać to, co nakazane. Nigdy jednak z nadgorliwością. Ostrożnie. Bez wychodzenia przed orkiestrę. Wszelkie możliwości wprowadzenia dobrych rozwiązań były skutecznie wykorzystywane. Polityka prowadzona przez dyrektora Drogomireckiego w tym trudnym okresie była bardzo elastyczna. O tym mogą najlepiej zaświadczyć chyba wszyscy ludzie, którzy z nim współpracowali. Z pewnością nie jest możliwe, żeby w zespole liczącym ponad 200 osób zawsze wszyscy byli harmonijnie zgrani, by rozumieli wszelkie działania i intencje kierownictwa. Są różne namiętności i charaktery. Dlatego bywały i bardzo przykre przeżycia. I może dłużej się pamięta to, co przykre, lecz czy warto teraz rozpamiętywać te nieprzyjemne sytuacj e? Zręczne ręce Wielkie afery? Sprawa, o której myślę, chyba nie zasługiwała aż na takie miano. Mieliśmy kiedyś przykry przypadek kradzieży pieniędzy dokonany przez jednego z woźnych skarbcowych. Niby tam się odbywało wszystko komisyjnie, niby kilku ludzi przyglądało się podliczaniu i praktycznie trudno o zrobienie jakiegokolwiek przekrętu, lecz zdolności manualne owego woźnego były tak fantastyczne, że potrafił na oczach kontrolerów, przy pakowaniu dziennego utargu zręcznie schować w kieszeni kilka cieńszych paczek banknotów. Po zaplombowaniu skarbca wieczorem nic się nie działo. Ubytki wychodziły dopiero nazajutrz, przy kontrolnym liczeniu. A wydawało się, że był bardzo zaufanym człowiekiem. Pieniądze mają to do siebie, że czasami kuszą. Dopiero po wielu latach pracy w banku nabiera się do nich wstrętu. Ale nigdy nie do własnych! Nalepiej wiedzą o tym licznicy albo kontrolerzy, którzy muszą codziennie zwalczyć górę pieniędzy. Złość wtedy bierze, że jeszcze tyle jest do przeliczenia, do zbadania autentyczności, do opaskowania. Wówczas worek utargu nie jest traktowany jako pieniądz, lecz wyłącznie jako papier, z którym trzeba sobie jakoś poradzić. Z czasem więc nabiera się zupełnej obojętności nawet wobec fury pieniędzy . Na początku takiej pracy jest bojaźń, bo przecież liczenie odbywa się bardzo skrupulatnie. A po latach przychodzi coś na kszatłt zobojętnienia. Ktoś z zewnątrz tego zupełnie nie zrozumie, widząc górę banknotów. Ryc. 3. Antoni Pietrzykowski z żoną Barbarą w Kołobrzegu (1996 r.) Jak w sortowni ziemniaków Każdy pracownik przygotowywany jest do funkcji licznika niezwykle skrupulatnie. Musi bowiem podejmować decyzje trochę takie, jak w sortowni ziemniaków: dobry, niedobry, dobry, niedobry! I tak w kółko. Uszkodzony, nie uszkodzony itd. A jeszcze trzeba było liczyć. Obecnie kłopoty z utargami są o wiele mniejsze. Pieniądze na przykład są już z pewnością trochę lepiej ułożone. Kiedyś, jak przyjechał samochód z utargiem, gdy wchodziło się na sortownię, to mieszały się ze sobą zapachy perfumerii i sklepu rybnego. A tu nie można ani na chwilę osłabić swojej uwagi! To są ludzie zasługujący na pełne uznanie. Praca bowiem jest niekiedy nużąca i bardzo obciążająca psychicznie. Mimo że teraz są już nowoczesne urządzenia, dalej wstępne liczenie trzeba robić niezastąpionymi paluszkami, bo maszyna nie jest w stanie jeszcze wyłapać wszystkich złych banknotów. Podróbki też są tak precyzyjne, że trzeba oka znawcy, by wyłapać falsyfikat. Maszyna może się dać nabrać. Próba uczciwości Jak uwierzyć pracownikowi? Nie można bowiem wykluczyć kradzieży. W grę wchodzą przecież zwykłe ludzkie przypadłości. Czasami wynik nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Bank zatem sprawdza swoich ludzi. Nie Roman St. Zielińskimamy innych możliwości, jak zastosować prowokacje. Być może nie jest to zbyt etyczne. Ale jakie są sposoby, by dowiedzieć się, czy można danego pracownika obdarzyć zaufaniem? Pamiętam przypadek sprzed wielu lat. Dla mnie był to szczególnie przykry incydent, bowiem rzecz wydarzyła się w czwartym oddziale, którym właśnie kierowałem. Krótko przed sylwestrem urządziliśmy "próbę uczciwości". Rutynowo. Chcieliśmy zwyczajnie sprawdzić kilku pracowników, którzy już od pewnego czasu mieli do czynienia z pieniędzmi. Nie posiadaliśmy żadnych konkretnych podejrzeń. Pragnęliśmy jedynie uzyskać pewność, że ktoś, komu powierzamy bankowe fundusze, jest osobą uczciwą. Niespodziewanie "połakomiła się" jedna z pracownic, dotąd raczej o dobrej opinii. Suma nie była, jak na tamte czasy, duża. Coś ją podkusiło, żeby schować banknoty do kieszeni. Oczywiście zaraz odbyła się rozmowa kierownictwa z ową pracownicą. W pewnym momencie kobieta poprosiła, że chciałaby wyjść na chwilę. N a ogół tego typu "wyjścia" kontrolujemy, wiedząc z doświadczenia, że w takich sytuacjach na przykład może się komuś zrobić słabo itp. Ta biedaczka w ubikacji podcięła sobie żyły, a potem jeszcze wsadziła głowę w stojący tam piecyk gazowy. Ledwo zdążyliśmy. I tak na koniec roku mieliśmy w banku i karetkę pogotowia, i prokuratora na głowie. Kobieta wyszła z opresji. Potem interesowaliśmy się, co się z nią dzieje. Nigdy nie potrafiła wyjaśnić, dlaczego sięgnęła po te pieniądze. Kanty z pomyłkami Niekiedy bywały sytuacje wręcz komediowe. Pamiętam taki przypadek, kiedy kantować próbowali sprzedawcy ze sklepu mięsnego. N a dziennym utargu. Ale tak fatalnie to robili, że w momencie kiedy mieli nadwyżki, to wysyłali całą sumę do banku. A kiedy rzeczywiście wszystko miało trafić do sejfu, wtedy akurat brali do swojej kieszeni. Po prostu nieudolnie liczyli albo w ogóle nie chciało im się robić dokładnego podsumowania. Bywało też tak, że do banku trafiały dowody wpłaty świadczące o tym, że w danym sklepie odbył się zwyczajny" bal", a nie porządne liczenie. W banku, jak w soczewce, skupiał się cały obraz działalności ówczesnego handlu. N a podstawie odczytywania dokumentów, tego, jak zostały złożone pieniądze, można było bardzo trafnie wnioskować, gdzie się co wyrabia i jakie cuda niekiedy dzieją się w sklepach. Walka fair? Czy baliśmy się nowego systemu? Oczywiście, że przemiany w 1989 roku wiązały się z obawami. Po prostu nie było wzorców. Nie było możliwości dokonania porównań na rodzimym gruncie. Nie byliśmy też przyzwyczajeni do nowego funkcjonowania. A zmiany dokonywały się zadziwiająco szybko. Sam niekiedy zdumiewam się, jak dajemy sobie z tym radę. Siła tkwi w chęciach pracowników. Dobrze się też stało, że uczelnie wcześnie zabrały się dokształcenia nowych kadr. Z pewnością na terenie Poznania pod tym względem wyróżnia się Akademia Ekonomiczna. Teraz trwa nieustanna walka o klienta. Wszystko się odmieniło! Kiedyś klient przychodził jak pokorny sługa do NBP. Nawet na początku do banków komercyjnych przybywał w proszącej pozie. Po niespełna ośmiu latach od przemian to banki biegają za dobrym klientem, czasami twardo konkurując z kolegami z innych banków. Nie zawsze fair? Tego nie chciałbym tak powiedzieć. Ale pozyskaniu dobrego klienta służą, delikatnie mówiąc, różne działania. Czy można działaniem fair nazwać posunięcie, kiedy oferuje się komuś niższą stopę procentową od kredytu? Jeżeli dany bank na to stać, to dlaczego nie? Ale jeżeli to jest kalkulacja tego typu: dzisiaj daję mu mniej, ale za chwilę coś zmienię albo za wszystkie usługi, które bank wykonuje, wezmę taką prowizję, że wszelkie ewentualne straty szybko zniweluję? Nie jest to zupełnie uczciwe. Niestety, tak się zdarza. Rządzi zasada, że bank musi przynosić zysk. Wiara w pieczęcie Skąd afery? Nie byliśmy do brze przygotowani do takiego starcia. Zapłaciliśmy po prostu frycowe dokonujących się zmian. Banki komercyjne i spółdzielcze, które trzymały się swojego regionu, znanego klienta, i które wiedziały, że np. Franek czy Józek ma takie a takie gospodarstwo, i jeżeli weźmie kredyt, to na pewno go spłaci (nawet jeżeli trzeba będzie spłatę odroczyć), jakoś sobie wstępnie radziły. Znali człowieka, wiedzieli, że jest rzetelny. Aż tu nagle pojawili się nowi biznesmeni. Znikąd. Przyszli do banków i roztaczali nieprawdopodobne wizje, że przyjechali robić w okolicy wielkie interesy. Do tego zawsze odpowiednie rekwizyty: ładne, drogie auto, garnitur przyzwoicie skrojony i nieodłączna pewność siebie. I tak naciągali różnych dyrektorów na kredyty. Potem wychodziło na jaw, że nie było odpowiedniego zabezpieczenia albo dokumenty okazywały się po czasie fałszywe. Fakt, że padły niektóre banki, temu nie ma się co dziwić. Oszuści stali się bowiem także profesjonalistami. Zazwyczaj dysponowali świetnie podrobionymi dokumentami, na przykład aktami notarialnymi nieruchomości podbitymi odpowiednimi pieczątkami. Dopiero później okazywało się, że to wszystko lipa. Podrobione. Lecz trudno było nie dawać wiary. Myślenie tych dyrektorów było proste, jak za dawnych lat: jeżeli jest pieczęć i jest podpis urzędnika, to znaczy, iż wszystko jest w porządku. Byliśmy przyzwyczajeni do wiary w pieczęcie. Czy był taki przypadek, żeby w poprzednich latach ktoś nie spłacił kredytu? Albo żeby ktoś zrobił przekręt z fałszywymi papierami i wyłudził pieniądze z banku? Wówczas praktycznie nie było takiej możliwości. Przychodziła najwyżej rewizja i posarkała, że nie ma takiej lub owakiej analizy. Coś tam wymyślali, żeby się doczepić. Ale z punktu widzenia zabezpieczenia banku były to zupełnie bezprzedmiotowe kontrole. Teraz, gdy przychodzi klient, to pierwsze zadanie: należy go bardzo dokładnie rozpoznać. Istniejąjuż kolportowane w bankach listy niewiarygodnych dłużników wekslowych. System jest zdecydowanie bardziej rozwinięty. Roman St. Zieliński Fenomen do powtórki? Czy oscylator Bagsika i Gąsiorowskiego mógłby się powtórzyć? Do końca nie byłby taki pewien. Oscylator w formie, w jakiej ci dwaj panowie go wymyślili, na pewno nie jest do skopiowania, ponieważ istnieje już szybka wymiana informacji pomiędzy bankami. Nie daliby zatem rady ich objeździć. Ale pomysłowość ludzka nie zna granic. Nie tak dawno w jednym z banków odkryto przestępstwo komputerowe. Z pewnością jest to nowe zagrożenie. Możliwość wdarcia się do systemów bankowych. Ostatecznie ponoć przez wszelkie zabezpieczenia można się przedrzeć. Bankowcy nie mogą sobie zapewnić monopolu na gwarantowane bezpieczeństwo. Choć systemy zabezpieczeniowe są rzeczywiście bardzo rozwijane i unowocześniane, na przykład obecnie nie jedna osoba, ale co najmniej trzy są potrzebne, zanim ktoś dostanie się do systemu. Dlatego na razie nie spodziewam się większych afer komputerowych z nadużyciami w bankowości. Nie jest to jeszcze ten etap. Najpierw musielibyśmy przejść z pieniądza papierowego na pieniądz elektroniczny. Ale wtedy systemy zabezpieczeń będą znowu doskonalsze. Zagrożony prestiż Poznań jest w kraju jednym z największych skupisk banków. Chyba na drugim miejscu po Warszawie. Ale też pierwszym regionem, gdzie następowały spektakularne upadki. Pierwszy poległ Bank Spółdzielczy w Śremie. Potem przyszła kolej na Stęszew, Bank Rzemiosła, Bank Posnania. Ta lawina spowodowała, że prestiż banków w Poznaniu w pewnym momencie był bardzo zagrożony. Wtedy mieliśmy mnóstwo telefonów. Podstawowe pytanie brzmiało: czy jak zaniosę pieniądze do tego a tego banku, to czy on za chwilę nie upadnie? Wszyscy tu dzwonili, bo kojarzyli NBP nie tyle z bankiem, który pilnuje ich pieniędzy, a bardziej z tym, że stąd są ci, którzy przychodzą i zamykają bank. W konsekwencji ludzie mają kłopoty z odzyskaniem swoich pieniędzy. Obserwuję, że na szczęście teraz lepiej rozumiane jest funkcjonownie nadzoru bankowego. Klienci dokładnie studiują gazety, inaczej patrzą na zachęty banków, na oprocentowanie itd. Już nie "lecą jak w dym", jak to bywało na początku, kiedy ktoś oferował nierealne wręcz oprocentowanie wkładów. Trzeba pamiętać, że altruistycznej działalności bankowej nie ma. Sentyment spółdzielczy Mam duży sentyment do banków spółdzielczych. Niektórzy mOWlą, że aż za duży. Ale to jest kawał polskości na tych ziemiach. Nie zawsze dało się je uratować. Bardzo się cieszyłem, kiedy odrodził się wspomniany bank w Śremie. Pierwszy padł i pierwszy się odrodził. Z dużymi trudnościami. Ale społeczność lokalna bardzo mocno go popiera i nie pozwala zginąć. Ksiądz Wawrzyniak, który spogląda tam z portretu, na razie może być zadowolony, że ten naj starszy bank podźwignął się. N aszym zadaniem jest integrować te banki. To jest drugi etap reformowania. One są za małe i kapitałowo nie wytrzymują. W świetle obowiązujących zasad do roku 2000 muszą osiągnąć określony pułap. Nie jest to takie łatwe. Ale z drugiej strony, jeżeli taki bank spółdzielczy istnieje 100-120 lat jako samodzielna jednostka, nietrudno zrozumieć, że lokalna społeczność broni się przed integracją. Można zatem to robić na dwa sposoby. Albo owe banki trochę mocniej przydusić kolanem, żeby integrowały się zdecydowanie szybciej, albo przeprowadzać całą operację dłużej, żeby tylko nie prowokować napięć. Jestem zwolennikiem tego drugiego systemu. W Wielkopolsce mamy duży szacunek dla tradycji. Nikomu nie dajemy odczuć, że jest gorszy czy lepszy. Choć nacisk nadzoru bankowego, taki zewnętrzny, jest na ogół odbierany jako nacisk kogoś obcego. Zwłaszcza przez małe społeczności. Jeżeli jednak prowadzi się długie rozmowy, podczas których przekonuje się ludzi, że osiągną dzięki połączeniu lepsze rezultaty, to w końcu działają wspólnie. Wtedy inicjatywa wychodzi bardziej z ich strony, a w efekcie wypada na to samo. Ludzie z "małych ojczyzn" lubią, kiedy szanuje się ich tradycje. Osłabione więzi Środowisko bankowe rzeczywiście nie jest jeszcze zintegrowane. Były próby zadzierzgania owych więzi. Sam inicjowałem nieformalne spotkania bankowców z wojewodą Łęckim. Powstał nawet Klub Bankowca. Ale wszystkie te poczynania nie spełniły swojej roli. Trzeba szukać więc nowych form integracji środowiska. Być może te pomysły nie spodobają się potentatom. Duże spustoszenia bowiem w myśleniu integracyjnym poczyniła konkurencyjność pomiędzy bankami. Wyobrażenia są bowiem takie, że jeżeli jest się silniejszym, to po co mam szukać kontaktu ze słabszym i mniejszym? Zrozumiałe: każdy musi orać ten swój zagon, żeby mieć duże plony. Nikt nie chce się dzielić nowymi propozycjami dla swoich klientów z innymi bankami. Jeszcze niedawno kredyty samochodowe były na przykład domeną Invest- Banku, a dzisiaj weszli w to prawie wszyscy. W sprzedaż ratalną też wchodzi sporo banków, a jeszcze niedawno interesowało to tylko nielicznych. Jeden z największych banków realizuje zadanie, żeby być jak najbliżej klienta. Otwiera tak małe placówki, o których przed laty nikt by nie pomyślał. Bank to zawsze musiało być coś dużego. A dziś nie potrzebne są wielkie oddziały. Dlatego ten pomysł się sprawdza. Dzisiaj trzeba maksymalnie obniżać koszty i przyjąć klienta jak najlepiej: zaoferować mu gamę propozycji, odebrać od niego bez problemów i kolejek dokumenty oraz odpowiednie zabezpieczenia. N astępnie dzięki doskonałej technice wszystko to idzie sprawnie trasmisją do centrali, a tam rozstrzygają sprawę, czy przyznać kredyt. Dzięki temu klient szybko dowiaduje się, jaka jest decyzja i może działać. Roman St. Zieliński Z krwi i kości Jako poznaniak z krwi i kości zawsze chętnie działałem na rzecz miasta. A bank mógł dużo zrobić. Posiadał wszelkie informacje o rozwoju gospodarczym. Mógł pomóc w zarządzaniu finansami. W tym przypadku także przeszedłem prawie wszystkie stopnie wtajemniczenia działacza samorządowego: od radnego z dzielnicy staromiejskiej, poprzez przewodniczącego Komisji Rozwoju w Miejskiej Radzie Narodowej, aż po wiceprzewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej. Gdy idę niektórymi ulicami, to mogę wskazać, z sentymentem, miejsca i budynki, na które pieniądze wywalczyłem między innymi razem z byłym prezydentem miasta Andrzejem Wituskim. Wtedy to były wydzierane pieniądze. Odbywało się to często na zasadzie zahaczenia się o plan. Zadaniem głównym było uzyskanie podpisu prominentnej osoby, która gwarantowała, że pieniądze na dany cel przyjdą. A to wcale nie było łatwe! Ileż niekiedy trzeba było użyć zabiegów i wręcz forteli, by uzyskać konkretne fundusze. Ale przynajmniej coś w tym mieście pozostało. Za tę pracę zostałem uhonorowany odznaką Zasłużonego dla Województwa i Miasta Poznania, Krzyżem Kawalerskim i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski. Pokochać miasto I nadal próbuję pomóc Poznaniowi, z którym cała moja rodzina jest bardzo związana. Pamiętam, jak z moim ojcem braliśmy łopaty i ruszaliśmy odgruzowywać miasto. Zaczynaliśmy od Starego Rynku, bo tutaj, niedaleko stał nasz rodzinny dom. Nie było niedzieli ani żadnego powszedniego dnia, żebyśmy nie chodzili na odgruzowywanie. Nie można więc nie kochać miasta, które przywracało się do życia. Ciągle uważam, że muszę dla niego robić wszystko, co tylko jest w mojej mocy. Teraz niezwykle cenię sobie współpracę z wojewodą Włodzimierzem Łęckim i z prezydentem miasta Wojciechem Szczęsnym Kaczmarkiem, którzy, w moim przekonaniu, dużo dobrego robią dla Poznania. Bardzo oddani sprawie. Nigdy nie będzie brakowało tych, którzy są krytyczni. I rzeczywiście może nie wszystko się udaje. Ale potknięć unika tylko ten, który nic nie robi. Bardzo również chwalę sobie kontakty z poznańskimi uczelniami. Szczególnie związany jestem z Akademią Ekonomiczną, choć nigdy nie zapominam o mojej macierzystej uczelni i Wydziale Prawa U AM. Dzieci po śladach Mam dwójkę dzieci. Też są bankowcami. Rozpoczęła się więc tradycja rodzinna. Syn jest bankowcem i prawnikiem. Pracuje w GBW. Córka zaś jest psychologiem i ekonomistą. Myślę, że dobrze wybrała. Psychologia jest w bankowości dyscypliną coraz bardziej pożądaną. Choć może nie w takim jeszcze nasyceniu. Jednakże w kontakcie z klientem czy w marketingu wskazówki Ryc. 4. Ten uroczy, śliczny maluch to Bartek, jedyny wnuk swojego dziadka I mm iiilip mfachowca są bardzo pomocne. Przyznaję, że kiedyś wydawało mi się, iż to nie bardzo pasuje. Ale nowe doświadczenia, zdobyte szczególnie w kontaktach z niemieckimi bankami, potwierdzają, że niezbędne stanie się wkrótce zatrudnianie całych rzesz takich specjalistów. Niemcy, jak zaobserwowałem, idą bardzo szeroko. Stawiają nie tylko na psychologów, ale w ogóle na przedstawicieli nauk humanistycznych, m.in. politologów i socjologów, uznając, że ich obecność w banku jest potrzebna. Dzieci idą zatem w ślady ojca. Jedynie na działce, której jestem pasjonatem, pozostaję coraz bardziej samotny. Choć muszę przyznać, że mojej pracy wśród grządek zazwyczaj przyglądają się wnuk i żona. Osiągnięcia? Pewnego roku wsadziłem 50 sztuk krzewów pomidorów, które urodziły mi jeden owoc! Klęska! Ale jaka radość, gdy naprawdę coś rośnie!