OD ELEWA DO DYREKTORA BANKU z długoletnim dyrektorem Narodowego Banku Polskiego w Poznaniu Bolesławem Drogomireckim rozmawia PIOTR BOJARSKI BOLESŁAW DROGOMIRECKI - długoletni dyrektor Narodowego Banku Polskiego w Poznaniu. Urodził się 29 listopada 1918 r. w Turylcu nad Zbruczem. Absolwent Gimnazjum 00. Marianów w Warszawie, od 1940 r. pracownik Banku Spółdzielczego "Społem". Powstaniec warszawski. Po wojnie, w latach 1945-46 współorganizował oddział Banku Społem w Poznaniu. Był zastępcą dyrektora tej delegatury, przemianowanej następnie na oddział Banku Gospodarstwa Spółdzielczego. Od lutego 1949 r. zastępca dyrektora, od marca 1952 r. do 1992 r. dyrektor oddziału NBP w Poznaniu. W latach 1992-94 prezes Invest- Banku w Poznaniu. Żonaty, dwie córki, czterech wnuków. Jego hobby to numizmatyka. T o zastanawiające, dlaczego zostałem bankowcem. W rodzinie nie mieliśmy bowiem żadnych bankowych tradycji. Mój ojciec był urzędnikiem państwowym, matka zajmowała się domem. Drogomireccy nie są poznaniakami z dziada pradziada. Pochodzimy z Ukrainy, spod Płoskierowa. Urodziłem się 29 listopada 1918 r. w Turylcu nad Zbruczem, w miasteczku położonym przy późniejszej granicy polsko-radzieckiej. W 1918 roku moja rodzina przeniosła się stamtąd i zatrzymała w Horodence w Tarnopolskiem, aż ojciec dostał pracę w Warszawie i ściągnął rodzinę do stolicy. Ojciec służył w Legionach Piłsudskiego, a legioniści z reguły dostawali później dobrą pracę. Pracował w wojskowym biurze, wiodło się nam nie najgorzej. W Warszawie uczyłem się w Gimnazjum 00. Marianów na Bielanach. To było liceum matematyczno-fizyczne, cieszyło się w stolicy dużym prestiżem. Ojcowie kładli główny nacisk na matematykę. Mnie to bardzo odpowiadało, tym bardziej że akurat czułem zamiłowanie do matematyki, a nie do przedmiotów humanistycznych. Z tamtych czasów w pamięć zapadł mi najbardziej fizyk Half te. Po latach, tu, w Poznaniu spotkałem mojego kolegę z gimnazjum - Jasia Fichnę, byłego naczelnika na poznańskich targach. Razem chodziliśmy do jednej klasy, razem kończyliśmy gimnazjum. Ryc. 1. Zespół pracowników Banku Społem w Warszawie - fotografia z lat okupacji. Bolesław Drogomirecki - ósmy od prawej w górnym rzędzie. Początki w Banku Społem W Gimnazjum 00. Marianów zdałem maturę. Po wybuchu wojny pracowałem w prywatnym biurze. Dzięki znajomościom moich sąsiadów dostałem w 1940 roku pracę w Banku Spółdzielczym "Społem". Bank mieścił się na Krakowskim Przedmieściu, nieopodal łaźni miejskich, naprzeciwko kościoła św. Krzyża. Nie był duży - zatrudniał około pięćdziesięciu osób. W bankowości zaczynałem od samego dołu hierarchii. W Banku Społem byłem typowym elewem bankowym. Przynosiłem i odnosiłem dokumenty, korespondencję. Rano dostawałem różne prace do wykonania od kierowników poszczególnych referatów, roznosiłem na przykład teczki do innych banków, na pocztę. Pamiętam, że nosiłem je nieraz do Osóbki-Morawskiego, który był wtedy dyrektorem większej spółdzielni księgarskiej. Moim szefem był wówczas dyrektor warszawskiego oddziału banku, pan Franciszek Dederko, mój sąsiad na Bielanach. To on zaproponował mi start w Banku Spółdzielczym, choć wcześniej nie miałem ku temu żadnych skłonności. Prezesem w centrali banku był Daniel Kuszewski - osoba znana w Warszawie, powiązana z wieloma ludźmi na stanowiskach. Choć w czasie okupacji Niemcy sprawowali nad bankiem nadzór, zachowali polskie kierownictwo. Nie wiem zresztą dokładnie, na czym polegał ten niemiecki nadzór. Na pewno prezes zdawał władzom okupacyjnym sprawozdania z tego, co robimy. Niemcy kontrolowali też podział zysków. Ale w gmachu Piotr Bojarskibanku nie było widać ich obecności. N awet strażnicy pozostali polscy. Tyle że ze ścian musiały zniknąć symbole narodowe - godło, flaga. To nie były spokojne czasy. Od czasu do czasu zdarzały się napady. Raz na Krakowskim Przedmieściu zamknęli nas w szatniach i zabrali pieniądze. Myślę, że na nasz bank napadały organizacje niepodległościowe. Kiedy podjąłem pracę w Banku Społem, złożyłem wniosek do Miejskiej Szkoły Handlowej II Stopnia, którą kierował prof. Edward Lipiński, wybitny ekonomista. Po wojnie, w 1951 roku ukończyłem Szkołę Główną Planowania i Statystyki w Warszawie. Magisterium zrobiłem już w Poznaniu, w Wyższej Szkole Ekonomicznej w 1962 roku. W Banku Społem ulokowałem się w dziale kredytów dla jednostek gospodarczych. Pamiętam, że płace mieliśmy wtedy średnie, nie były to wielkie sumy. Zresztą podczas okupacji po prostu nie można było dużo zarobić. Myślę, że Niemcy kontrolowali te sprawy. Tak naprawdę, banki płaciły dobrze przed wojną - i płacą nieźle dopiero teraz. Pracowałem teraz więcej na miejscu, w biurze. Poza pracą jeździłem prywatnie do Krakowa i przywoziłem artykuły spożywcze, które potem sprzedawałem. To najlepszy dowód, jak niewiele zarabialiśmy. Musiałem sobie dorabiać. Ale robili to również inni pracownicy banku. Choć pracowaliśmy w banku, nie byliśmy pewni dnia ani godziny. Do pracy jeździłem z Bielan aż na Krakowskie Przedmieście, a to przecież kawał drogi. Musiałem uważać, żeby nie zostać złapanym w trakcie łapanki. To zawsze była kwestia szczęścia. N asze legitymacje bankowe nie dawały żadnej gwarancji, a już zwłaszcza w sytuacji niemieckich akcji odwetowych za zastrzelenie Niemca. W tym czasie nasz bank przeniósł się do "Prudencjalu" przy ulicy Świętokrzyskiej - do jednego z wyższych budynków w Warszawie. Między bankiem a partyzantką W czasie okupacji utrzymywałem kontakt z tajną jednostką wojskową - przechodziłem między innymi przeszkolenie zorganizowane przez siły zbrojne związane z PPS. Byłem członkiem Gwardii Ludowej - wtedy była to organizacja PPS-owskiej prawicy. Gdy wybuchło powstanie warszawskie, wziąłem w nim udział, nasza jednostka podporządkowała się bowiem Armii Krajowej. Walczyłem na Żoliborzu w zgrupowaniu AK "Żyrafa I". Ostatniego dnia powstania uciekaliśmy poprzez Marymont nad Wisłę, bo chcieliśmy się przedrzeć na Pragę. Wtedy dostałem postrzał w nogę i trafiłem do niewoli. Opatrzył mnie kolega, lekarz - na szczęście rana okazała się niegroźna. W drodze do obozu jenieckiego w Pruszkowie wykorzystałem fakt, że Niemcy słabo strzegli wiozące nas ciężarówki i wyskoczyłem. Nikt za mną nie strzelał. Podczołgałem się do pobliskiego domku i przez dwa, trzy tygodnie mieszkałem u starszej pani, która mnie ukryła. Potem pojechałem do rodziny do Krakowa. Tam zgłosiłem się do krakowskiego oddziału Banku Społem. Pracy jednak nie podjąłem, bo Bank był jeszcze pod niemiecką kontrolą. W Krakowie przeżyłem moment wejścia wojsk radzieckich. Razem z kuzynami spędziliśmy ten czas w piwnicy. Długi czas baliśmy się wrócić na górę do mieszkań, bo wtedy nie było na zewnątrz bezpiecznie. Misja w Poznaniu Przez krótki czas pracowałem w Banku Spółdzielczym w Krakowie. Potem skontaktowałem się z centralą Banku Społem, która tymczasowo mieściła się w Łodzi, i zgłosiłem się po dyspozycje. Otrzymałem od razu zadanie współdziałania w tworzeniu nowego oddziału Banku na zachodzie kraju. Ponieważ mogłem wybrać, zdecydowałem się wyjechać do Poznania... Do stolicy Wielkopolski przyjechałem w marcu 1945 roku. Przybyłem tu razem z moim dawnym szefem z Warszawy, panem Dederką. Nowe miejsce zamieszkania potraktowałem jako podstawowe miasto mojego życia. Bank Spółdzielczy "Społem" nie miał przed wojną swojej delegatury w Poznaniu, dlatego wszystko musieliśmy tworzyć od podstaw. Siedziba banku mieściła się początkowo przy ulicy Mielżyńskiego, w podwórzu, w którym znajduje się obecnie Gospodarczy Bank Wielkopolski. W tym samym budynku otrzymałem mieszkanie. Wtedy mogłem sprowadzić swoją rodzinę - siostrę i rodziców. Ryc. 2. Zespół pracowników Banku Społem w Poznaniu w 1946 r. W środku prezes Franciszek Dederko, po jego lewej stronie Bolesław Drogomirecki. Piotr Bojarski Ryc. 3. Bolesław Drogomirecki w gabinecie Banku Społem Dyrektorem Banku był Franciszek Dederko. Ja - uznany już wtedy za doświadczonego bankowca praktyka - zostałem po roku pracy jego zastępcą. Kadrę dobieraliśmy z przedwojennych fachowców. Dawaliśmy ogłoszenia do prasy, w poszukiwaniu ludzi chodziłem też do innych banków. Obsługiwaliśmy wtedy nie tylko spółdzielczość. Nasz bank otwierał rachunki, lokaty, udzielał kredytów - choć na początku w małym zakresie. Równocześnie we wszystkich miastach powiatowych otwieraliśmy kolejne oddziały. Proces organizacji Banku trwał do jesieni 1946 roku. Wtedy nasz Bank połączył się z Centralną Kasą Spółek Rolniczych. Z tej fuzji powstał Bank Gospodarstwa Spółdzielczego z centralą w Warszawie. Oba banki porozumiały się i uznały, że skoro obsługują ten sam teren, byłoby słusznie połączyć siły. To był proces podobny do tego, jaki obserwujemy obecnie i co doradzamy - małe banki łączą się w większe, silniejsze. N owy bank dysponował teraz większym kapitałem. W jego wojewódzkim oddziale w Poznaniu zostałem jednym z wicedyrektorów. Było nas trzech: Henryk Rakoczy, Wiesław Majewski i ja. Majewskiego rekomendował nam sam szef z Warszawy - Daniel Kuszewski. Pod czujnym okiem partii To były czasy walki o władzę w kraju. W naszym Banku z PPS wywodzili się Dederko i ja. Z Polską Partią Socjalistyczną związałem się w czasie pracy w Banku Społem. W tym okresie wstąpiłem do Organizacji Młodzieżowych Towarzystw Uniwersytetów Robotniczych (OMTUR). To z ramienia OMTUR brałem udział w pracach pierwszej Miejskiej Rady Narodowej w Poznaniu. W 1948 roku w wyniku połączenia PPR z PPS, powstała Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. Już na wstępie z PZPR wyrzucono Dederkę, bo wcześniej działał w warszawskim PPS-Wolność, Równość, Niepodległość, był też przyjacielem Osóbki-Morawskiego, a to się w tamtych czasach nie podobało. Oskarżono Dederkę o "odchylenie prawicowe" i w partii nie było nad tym większej dyskusji. Po zmianach w 1956 roku Dederkę zrehabilitowano i zaproponowano mu ponowne wstąpienie do PZPR. Ale nie skorzystał z zaproszenia. Wrócił natomiast do bankowości. Przez pewien czas był dyrektorem Banku Inwestycyjnego, który funkcjonował przy placu Wolności. Pamiętam, że później sam zrezygnował z tej funkcji - mówiło się wtedy w Poznaniu, że nie oparł się naciskom z góry. Wtedy zabrał go do kierowanego przez siebie Zjednoczenia Uzdrowisk Osóbka- Morawski. Dederko został dyrektorem jednego z uzdrowisk państwowych. Ja zostałem członkiem PZPR, ale głównie zająłem się działalnością gospodarczą. Zawsze uważałem siebie raczej za zawodowca oddanego bankowości aniżeli działacza. W tym czasie byłem już żonaty. Ożeniłem się z Haliną Celler, pracownicą naszego banku. Poznałem ją w Warszawie i ściągnąłem do Poznania. W1947 roku wzięliśmy w Warszawie ślub kościelny. W 1953 roku urodziła się nam pierwsza córka, pięć lat później przyszła na świat druga. Propozycja nie do odrzucenia W lutym 1949 roku do Poznania przyjechał Bronisław Piotrowski, wiceprezes Narodowego Banku Polskiego, i zaproponował mi stanowisko zastępcy dyrektora NBP w Poznaniu. Znał mnie dobrze z czasów pracy w BGS. NBP również rozbudowywał struktury w terenie i poszukiwał pracowników. Wprawdzie w BGS również byłem wicedyrektorem, ale ranga NBP sprawiła, że nie zastanawiałem się długo. Przeniosłem się na Aleje Marcinkowskiego. Dla mnie był to prawdziwy awans. Czy więcej zarabiałem? Tak, ale mimo wszystko nie były to wielkie pieniądze. Na przykład, jeszcze bardzo długo nie mogłem sobie kupić samochodu. Dyrektorem NBP w Poznaniu był w tym czasie Bronisław Zakrzewski, długoletni bankowiec, niegdyś jeden z szefów Banku Ziemstwa Kredytowego - jednego z dużych banków w Poznaniu. Z tego względu, a również z racji swojej bezpartyjności, dyrektor Zakrzewski był zagrożony przez niechętny stosunek władz partyjnych do jego osoby. Myślę, że naczelny dyrektor NBP Witold Trąbczyński (który wywodził się nota bene z Wielkopolski) doszedł do wniosku, że ze wspomnianych przyczyn nie uda mu się dłużej utrzymać na stanowisku Zakrzewskiego i szukał kogoś na "podpórkę". Piotr Bojarski Jak długo mogłem, "podpierałem" Zakrzewskiego. Byłem członkiem partii, miałem kontakty. Jeśli do Komitetu Wojewódzkiego PZPR proszono kogoś z NBP, to - o ile nie uzgadniano czegoś z samym dyrektorem - z reguły chodziłem tam ja. Starałem się pomagać szefowi, bo KC w Warszawie naciskało, by go zmienić. A Zakrzewski był naprawdę dobrym szefem. Posiadał wszelkie zalety potrzebne dyrektorowi banku. Był rozsądny, kompromisowy, kompetentny - po prostu znał się na rzeczy. I taką opinię o nim zawsze w KW utrzymywałem. Wiele się przy nim nauczyłem. Zakrzewski miał dwóch zastępców - mnie i Kazimierza Ciesielskiego. Ja kierowałem pionem kredytowym, Ciesielski - pionem operacyjno-kasowym. Przez pewien czas miałem nawet swój osobny lokal przy ul. Paderewskiego - w budynku, w którym mieści się dzisiaj Bank Gdański. Zakrzewski pracował i mieszkał na Marcinkowskiego. Kadrę NBP tworzyli wtedy w dużej mierze ludzie z przedwojennego Banku Polskiego - np. pan Ciesielski - ale także z innych banków okresu międzywojennego: Banku Cukrownictwa, Banku Związku Spółek Zarobkowych. To byli bardzo poważni panowie. Wtedy wydawało mi się, że w ich zachowaniu było dużo przesady. Ale sztywno było tylko do momentu, aż nie poznaliśmy się. Oni, jak mnie się zdaje, uważali mnie za człowieka zdolnego, ale jeszcze bardzo młodego i niedoświadczonego. I mieli wiele racji, bo ja z boku przyglądałem się ich pracy i uczyłem się. Najwięcej zawdzięczam Zakrzewskiemu i Ciesielskiemu. To nie był wtedy tak duży bank, jak obecnie. Ale z czasem się rozrósł. I był bardzo ważny w strukturze bankowej regionu. W ówczesnych realiach, przy znacjonalizowanej gospodarce, do NBP należała cała gospodarka kasowa, czyli zaopatrywanie innych banków w gotówkę. Banki korzystały też z kredytów refinansowych udzielanych przez naszą centralę. W Poznaniu kredyty te były kontrolowane. W latach 50. NBP kontrolował obieg pieniężny na terenie kraju. To była mrówcza praca: musieliśmy zbierać dane z wszelkich jednostek gospodarczych, opracowywać je i przesyłać do Warszawy. Z drugiej strony były to inne czasy niż dzisiaj. Wtedy nie było praktycznie obawy, że ktoś nie spłaci kredytu. Owszem, trzeba było uważać, by jakiegoś przedsiębiorstwa nie przekredytować, ale nie mieliśmy kłopotów z rewindykacją należności. Czas na Drogomireckiego Jak już wspominałem, brałem udział w zebraniach PZPR. Wiedziałem, że partii nie w smak zwłaszcza ziemiańskie pochodzenie Zakrzewskiego. Mojego szefa usiłował bronić dyrektor NBP w Warszawie Trąbczyński. W rozmowie ze mną stwierdził kiedyś, że dyrektor Zakrzewski jest wartościowym i kompetentnym pracownikiem. Ale z drugiej strony obawiał się zapewne konsekwencji utrzymywania na stanowisku w Poznaniu człowieka bezpartyjnego, z ziemiańskimi koneksjami. Początek łat 50. charakteryzował się ostrym kursem narzuconym przez PZPR. W marcu 1952 roku naciski partii na prezesa Trąbczyńskiego okazały się silniejsze. Do Poznania przybył dyrektor kadr, z którym utrzymywałem poprawne kontakty. Byłem zaskoczony jego wizytą, nikt mnie o niej nie uprzedził. Dyrektor kadr powiedział mi w zaufaniu: - "Słuchaj, bardzo mi przykro, ale Trąbczyński dał mi wyraźne dyspozycje i nic już nie mogłem zrobić". "Należy się jeszcze odwołać do KW" - powiedziałem. - "Decyzja prezesa była szybka: proszę odwołać Zakrzewskiego, a pełnienie jego funkcji proszę powierzyć Drogomireckiemu" - stwierdził gość z Warszawy. Byłem w bardzo trudnej i głupiej sytuacji. No i niewdzięcznej, bo Zakrzewski mógł sobie pomyśleć, że biorę w sprawie jakiś udział. Mnie było dotąd wygodnie być zastępcą - główna odpowiedzialność za bank spoczywała na Zakrzewskim. Pamiętam, że po rozmowie z dyrektorem kadr nie wytrzymałem i pobiegłem do Komitetu Wojewódzkiego partii. I sekretarzem był wtedy Baranowski, dawny PPS-owiec. Powiedziałem im, że nie rozumiem tej decyzji, że u nas wszystko jest w najlepszym porządku, że współpraca z KW układa się pozytywnie, więc nie widzę podstaw do podjęcia takiej decyzji. Baranowski tylko rozłożył ręce i westchnął: - "Wiecie, ja też niewiele mogę". I na tym to wtedy polegało: jak coś już Warszawa zdecydowała, nie było odwołania. Jakiś czas potem spotkałem prezesa Trąbczyńskiego i rozmowa zeszła na temat Zakrzewskiego. - "Panie prezesie, tak prawdę mówiąc, mógł pan jeszcze trochę utrzymać pana Zakrzewskiego" - zagadnąłem. - "Mam już tego wszystkiego dość. Już nie wytrzymuję nerwowo" odpowiedział krótko. Trąbczyński postępował wyjątkowo bojaźliwie. Był typem asekuranta. Układy i komitywa Myślałem, że obowiązki szefa NBP w Poznaniu przyjdzie mi pełnić kilka miesięcy. Tymczasem po pewnym czasie zostałem wezwany do Warszawy. Tam Trąbczyński oświadczył mi, że zbadał sytuację w Poznaniu, że rozmawiał z poznańskimi władzami i wszyscy mówili mu, że nie ma potrzeby przysyłać tu nikogo nowego. Wobec tego zdecydował się zatwierdzić mnie na tym stanowisku. Zostałem dyrektorem NBP w Poznaniu właściwie przez przypadek. Miałem wtedy 34 lata, mój awans został więc odebrany bardzo różnie. Sam nie czułem się jeszcze dostatecznie przygotowany do tej roli. Trąbczyński mi obiecywał, że pomoże, ale w rzeczywistości musiałem sobie radzić sam. Życie to potwierdziło. Piotr Bojarski Ryc. 4. NBP w Poznaniu, lata 70. W okularach po prawej stronie prezes NBP Stanisław Majewski, po jego lewej stronie ówczesny minister fmansów Jerzy Albrecht, pielWszy z lewej - Bolesław Drogomirecki. Z czasem wyrobiłem sobie dobre stosunki z wieloma ważnymi osobami w centrali w Warszawie, na przykład z wiceprezesem Bronisławem Piotrowskim, a także z pochodzącym z Poznania wiceprezesem Leopoldem Gluckiem. Ten drugi był na pewien czas zdjęty ze stanowiska, bo partia miała do niego różne zastrzeżenia - potem jednak wrócił na swój fotel. Z tymi ludźmi utrzymywałem kontakty typowo służbowe. Zdobyłem sobie ich zaufanie. To było bardzo ważne - także z innego względu. Dzięki temu udało mi się uratować cały szereg ludzi, do których partia miała różne zastrzeżenia - na przykład, że ktoś był przed wojną starostą. Takich ludzi poszukiwała w naszym środowisku bezpieka. Antoni Pietrzykowski był w banku szefem kadr. I w stosunku do niego niektórzy związkowcy zgłosili zatrzeżenia. Nie były słuszne, bo to właśnie Pietrzykowski pomagał mi w ratowaniu wielu ludzi. Nawet tych zarzutów nie sprawdzałem, bo stawiane wtedy ludziom zarzuty były często absurdalne. Kiedy spoglądam na tamte lata z perspektywy czasu, jaki upłynął, dochodzę do wniosku, że szalenie ważna jest sprawa dobrego współżycia z ludźmi. Niektórzy mówili, że się spoufalam z ludźmi. Ale to nieprawda. Trzeba po prostu wiedzieć, kiedy do kogoś powiedzieć coś dobrego, porozmawiać z nim, a nawet współczuć, jeśli trzeba. Tak więc żyłem w dobrej komitywie z pracownikami, ale wódki z nimi nigdy nie piłem, bo uważałem, że pewna granica nie powinna zostać przekroczona. Owszem, bywały jakieś okazje, uroczystości, kiedy wszyscy wypiliśmy po kieliszku. Ale na tym koniec. Moja rodzina utrzymywała bliższe kontakty min. z rodziną Pietrzykowskiego. To przyjemny, sympatyczny, mądry człowiek. Uważam go za swojego ucznia. Spotykaliśmy się też z rodziną mojego zastępcy, później prezesa WBK, Franciszka Pospiecha. Szkoda, że kiedy został szefem WBK, nasze kontakty stały się rzadsze. Siadajcie, towarzyszu W tamtych latach bywało, że wypisywano na mnie rozne, niestworzone historie, donosy do U rzędu Bezpieczeństwa. W końcu lat 60. pisano o mnie bez ogródek, że jestem Żyd, co przyjechał z Warszawy. Bo to był taki czas, że wszędzie widziano Żydów. Wezwano mnie kiedyś do UB na rozmowę. Przychodzę, patrzę: jest ich dwóch, na stole stoi wódka. - "Siadajcie, towarzyszu" mówią do mnIe. U siadłem. - "To co, wypijemy?" - pytają. To była taka metoda rozmowy i badania. Ale skończyło się to śmiesznie, bo oni nie wzięli pod uwagę, że ja mogę wypić dużo alkoholu. Mam jakieś takie wrodzone umiejętności w tym zakresie. Mocną głowę. Więc oni pili ze mną - i wychodzili. Ciągle się zmieniali. I cały czas pytali - o to, gdzie kiedyś mieszkałem i inne takie sprawy. W pewnym momencie powiedziałem: - "Bardzo miło się rozmawia, tylko szkoda tej wódki, bo ja się nie upiję, a wam do tego już niedaleko. U siądźmy może wszyscy, niech każdy wypije swoje i powie, co chce". Odebrali to tak, że skoro nie boję się pić, to znaczy, że jestem w porządku. Potem dowiedziałem się, że bezpieka jeździła do Warszawy, tam, gdzie mieszkałem, na Bielany, i wypytywali o mnie u dawnych moich sąsiadów. Sprawdzali mnie, ale jednego nie udało im się ustalić - że byłem wychowankiem ojców marianów. Z czasem wyrobiłem sobie z funkcjonariuszami UB dobre stosunki. To był najlepszy sposób załatwiania różnych trudnych spraw. Pietrzykowski może poświadczyć, ilu żeśmy ludzi wyciągnęli spod podejrzeń UB. Ilu było zagrożonych przez jakieś plotki, ludzką zawiść, donosy! To było zresztą ratowanie nie tylko ludzi, ale i dobrej atmosfery w zespole. Kiedy moi podwładni mogli polegać na tym, co im powiem, mogłem żądać od nich wszystkiego. Pietrzykowski bardzo mi w tych kwestiach pomagał, miałem do niego pełne zaufanie. Pracownicy NBP chyba się zorientowali, że na nas można polegać, że nie jesteśmy malowanym kierownictwem. Że staramy się o nich dbać. Mój awans na dyrektora NBP w Poznaniu został zaakceptowany przez egzekutywę KW. Byłem więc akceptowany, ale czy ci ludzie mi wierzyli - to już zupełnie inna sprawa. Mam powody sądzić, że nie. Bo gdy co roku Piotr Bojarskimm. R 5, J e d ? a Z " f r a d k i e r o w n i c t w a NBP P . t k 1 t 70 w , dku rw . W oznamu pocza e a . sro B. Drogomirecki, po lewej stronie jego zastępca Stanisław Woda, po prawej - zastępca Henryk Bemacik. organizowano wyjazdy aktywistów do Warszawy, mnie w tym wszystkim pomijano. Pamiętano, że wywodzę się z PPS. Nie było to zresztą jasne W tym czasie byłem kilkakrotnie wybierany na radnego Rady Miejskiej a potem Wojewódzkiej Rady Narodowej. Zajmowałem się w niej sprawami budżetu j inansow. Aktywność w dziedzinach gospodarczych bardzo mi Mistrz ustawia uczniów Stanowiliśmy w NBP rozumiejący się zespół. W latach 50. w większyml\odwładnt 2na m6CZe Warty, Na 1\ 1\ Z n i k a l y róż n i c e d yr e kto r W końcu lat 80. widziałem pierwsze wielkie zmiany w bankowości I zacząłem się zastanawiać, jak rozdzielić moich zdolnych wychowanków. Na prezesa dużego, coraz mocniej liczącego się banku, jakim stawał się WBK widziałem Franciszka Pospiecha. Pospiech pracował ze mną 18 lat. Przyszedł do NBP z Banku Inwestycyjnego w Opolu. Zadzwoniło wtedy do mnie kierownictwo z Warszawy z sugestią, by zrobić z niego jeszcze jednego zastępcę. Dałem mu szansę i ją wykorzystał. Przez te wszystkie lata nie było między nami żadnych niepo Ryc. 4. Uroczystość z okazji 4O-lecia pracy Bolesława Drogomireckiego na stanowisku dyrektora - 1992 r. PielWszy z prawej wojewoda Wł. Łęcki. Wszystkich moich bliskich współpracowników delegowałem do różnych banków, m.in. Jerzemu Kepelowi zaproponowałem kierowanie PKO, Antoniemu Pietrzykowskiemu kierowanie okręgowym oddziałem NBP. Na szczęście były to już czasy, kiedy spoglądano przede wszystkim na fachowość kandydatów. N areszcie liczyły się kompetencje. Myślę, że przez te wszystkie lata pracy w NBP ludzie mi ufali. Miałem też szczęście i nie można tego bagatelizować. Tym bardziej że zdarzały się złe, nerwowe chwile, nie przespane noce... Mało czasu mogłem poświęcić rodzinie. Dzieci wychowała żona. Różnie się nam układało - na pewno jako mąż nie byłem ideałem... Kiedy przyszły nowe czasy - zmiany 1989 roku - nie odczułem żadnych nacisków na swoją osobę ze strony nowych władz. Może dlatego, że miałem już tylko trzy lata do emerytury. Przeszedłem na nią w 1992 roku. Przy pożegnaniu pani prezes Hanna Gronkiewicz- Waltz powiedziała szczerze: - "Proszę pana, wydałam dyspozycje do kadr, by wszyscy dyrektorzy, którzy kończą 65 lat, przechodzili na emeryturę". Prezes Koziński proponował mi inne zajęcie w NBP, ale odpowiedziałem, że mnie to nie interesuje. Kończąc pracę w NBP, zgodziłem się zostać na dwa lata prezesem Invest-Banku. Nie kryję, że chciałem zarobić, a przy tym pomóc w organizacji nowego banku. Zabrałem ze sobą jednego z moich czterech zastępców - Ludwika Domagałę. Pracuje w Invest- Banku do tej pory, zdaje się, że jest tam doradcą. Piotr Bojarski Dzisiaj jestem zadowolony, że szybko stamtąd wyszedłem. Prezes Rady N adzorczej Piotr Bykowski jest operatywnym, inicjatywnym człowiekiem, ale nie mogłem sobie jakoś ułożyć z nim współpracy. Mieliśmy odmienne poglądy na niektóre decyzje bankowe. Żyję teraz z emerytury za 54 lata pracy. N adal jestem jednak aktywny - choćby jako członek Rady Nadzorczej Agrobessu. Czuję, że nadal wykorzystuje się moje kontakty, słucha się moich porad i jest mi z tym dobrze. W domowych pieleszach Starsza z moich córek, Ewa, skończyła studia chemiczne, wyszła za mąż za syna profesora Hasika. Niestety, jej mąż zmarł. Ma dwóch chłopaków, wysokich, po metr dziewięćdziesiąt dwa każdy. Sportowcy niesamowici! Ewa pracuje w szkole. Bieduje, ale całe szczęście, że mogę jej pomóc. Druga moja córka, Joanna Jaroszyk, ukończyła studia na Akademii Ekonomicznej i jest kierownikiem filii WBK w Swarzędzu. Wyszła za mąż za lekarza. Zawsze chciałem, by któraś z moich córek pracowała w bankowości. I udało się. Joanna też ma dwóch synów. Moje wnuki bardzo interesują się sportem. Zresztą tak jak ich dziadek. Sam byłem w ich wieku lekkoatletą, biegaczem. Teraz pozostaje mi kibicowanie, zwłaszcza piłka nożna. Kibicuję Lechowi, dawniej kibicowałem Warcie. Żal mi tego klubu. Smólski, Gendera, Kaźmierczak - wszystkich tych zawodników dawnej, wielkiej Warty znałem... Jestem numizmatykiem. Przywilejem mojej pracy było to, że mogłem dobierać sobie wszelkie monety, jakie pojawiały się w obiegu. Mam też nareszcie czas na poznawanie świata. Ostatnio byłem na Krecie, w Tunezji, Hiszpanii, na Cyprze. Staram się jak najwięcej zobaczyć. Lubię filmową sensację - ale tylko filmy, które zawierają jakąś ciekawą i mądrą intrygę. W dalszym ciągu czytam dużo prasy ekonomicznej, w związku z tym mam mało czasu na czytanie książek. Pomagam natomiast dzieciom i wnukom. Z wnukami zwykle rozmawiamy o sporcie. Kiedy do mnie zaglądają, zaraz włączają wiadomości sportowe z telegazety. Czy naciągają" ustawionego" dziadka? Nie, ale ja dobrze wiem, kiedy czegoś potrzebują. Nie mam się w życiu czego wstydzić. Kiedy wychodzę do miasta, kłaniający się ludzie sprawiają mi prawdziwą przyjemność.