MOJA PRZYJAŹŃ Z ARKADYM FIEDLEREM BOLESŁAW SROKA H enry Adams, historyk i literat amerykański, uważał, że prawdziwa przyjaźń potrzebuje pewnej równoległości życia, wspólnoty myśli i współzawodnictwa celu. Cechy takie miała moja przyjaźń z Arkadym Fiedlerem. Kiełkowała ona, gdy jako młokos z zapartym tchem pochłaniałem jego "Kanadę pachnącą żywicą", kiedy jako 16-letni wyrostek w 1947 roku pedałowałem z pod poznańskiego Swarzędza do Krakowa i za każdym zakrętem drogi, za każdym wzgórkiem czekała na mnie fiedlerowska "Wielka przygoda", kiedy w latach 1947-1949 przychodził Arkady Fiedler na spotkania autorskie do auli poznańskiego Gimnazjum i Liceum im. Karola Marcinkowskiego, do którego uczęszczałem po drugiej wojnie światowej, i opowiadał o swoich podróżach. Wysoki, o ogorzałej, pociągłej twarzy, w zgrabnej kanadyjce (która była marzeniem wszystkich sztubaków) urzekał mnie, jak jakaś daglezja z Kolumbii Brytyjskiej czy wysłannik świetny samego Wielkiego Manitou. Gdy ptak jakiś w pobliskim ogrodzie zoologicznym skrzeczał, jakby go z piór skubali, mnie przy słowach Arkadego Fiedlera nawiedzały wizje: Odżiowejów śniadych nad jeziorem Huron, a szczupaków-gigantów w Jeziorze Górnym, katedralnego misterium kniei hen w północnej Abitibi, czy stad bawołów i łanów pszenicy na bezkresnych preriach. W sierpniu 1949 roku na osi pod rosyjskim wojskowym pociagiem dojechałem do Berlina; w miesiąc potem, znów jako pasażer na gapę, przefrunąłem z berlińskiego lotniska Tempelhof do Frankfurtu nad Menem w historycznym Moście Powietrznym czteromotorowym Douglasem; rok później, po miesiącu w Legii Cudzoziemskiej i sześciu miesiącach w Kompanii Wartowniczej, dopłynąłem do Kanady. W 1974 roku w czasie jednej z moich wizyt w Macierzy, zziajany po wdrapaniu się na piąte piętro kamienicy przy placu Wolności 7 w Poznaniu, do drzwi zapukałem. "Arkady Fiedler" - widniało na nich, pod numerem 13. Przebóg, mimo prawie osiemdziesiątki, ten sam co w "Marcinku" - może tylko ciut, ciut pochylony - rogaliński dąb; w starym długim swetrze spowitapostać legendarnego Grey Owla. Ta sama energia, pogoda ducha i swoisty polot. Spokojne, ale humorem i elan vital' cm skrzące się oczy. I wyciągnięta, dziarska dłoń. I ten sam gromki głos. "Proszę! Ależ proszę do środka! Z jakich stron w Kanadzie?" Pokój pełen książek, kartotek, kartonów i egzotyki: bambusów, kokosów, masek afrykańskich, totemów indiańskich; tu jajo strusia, tam hebanowa pięknoŚĆ z tropików; tu zdjęcia znad Amazonki, tam gablota z całą tęczą motyli. W mig znalazła się na stole mapa Kanady. I butelka Napoleona. "Sault Ste. Marie, mówi pan? W prowincji Ontario? Bo jest coś takiego w Quebecu. O tu! U zbiegu jezior Górnego i Huron. Byłem tam, nie tak daleko od pana - w Marathon, Heron Bay, nad Pic River. Tęgie szczupaki, muskellungi. Wcale sobie strony..." "To tam ta prawdziwa Kanada pachnąca żywicą", podchwyciłem. "Ale i ludzkim potem. I gdyby tylko zimy mniej srogie. o.. Tak, udała się Panu Bogu tamta część Kanady..." "A gdyby tam tak raz jeszcze, panie Arkady? Jest w okolicy Sault Ste. Marie ładna, nie zaludniona wyspa - Batchawana Island na Jeziorze Górnym. Jest obok godziwy las, Indianie... Wyspa wcale sobie. A gdyby tak kilka dni pod namiotami? Co pan na to?" Promienna, pełna zapału i polotu twarz skupiła się nagle. Bladoniebieskie oczy patrzyły na mnie przenikliwie, badawczo..,.,A gdyby - co, panie Bolesławie?" Jak Bonaparte, Arkady Fiedler decydował się błyskawicznie. I nie bez borykania się z przeciwnościami. "Tylko co ja zrobię z cholerną Mongolią?" mruczał. "Miałem tam jechać." ,,00 Mongolii?! Co tam pana ciągnie?" "Dżengis Khan. Jeszcze są tam jego ślady, echa..." ,,1 piachy ogromne a suche. I wiatry nieprzychylne. Oj, ani ślady, ani echa nie uciekną. A w Sault Ste. Marie przyroda bujna, woda jak kryształ, tęgie szczupaki - i gorące polskie serca". Arkady Fiedler wpatrywał się we mnie intensywnie. Wreszcie się zerwał. "Ma pan rację. Diabelską czuję do tej Kanady sympatię... Więc jeszcze raz pachnąca Kanada! Pod nią tego Napoleona, panie Bolesławie!" W odstawkę poszła Mongolia i kilka miesięcy później Arkady i jego synowie, Arkady Radosław i Marek, witani byli, jak dawno zgubieni bracia, przez Polonię w Sault Ste. Marie. I zaraz następnego dnia była wyprawa na ryby i piknik na skalistej wysepce na Jeziorze George, gdzie gorliwość i żywotność Arkadego tylko na chwilę przygasły, gdy poślizgnął się i wpadł do wody. "Wszystko tu, psiakość, tęższe niż u nas w Puszczykówku", burczał pod nosem, wychodząc z topieli jak jakiś przedhistoryczny stwór. "Niebo bardziej niebieskie, skały bardziej śliskie..." ,,1 kobiety gorętsze", dodał pan Kwitek, wiarus artyleryski spod Monte Cassino. Jednak ani ta przygoda, ani sypiące się zaproszenia i przyjęcia, ani czołobitność pań z klubu "Kopernika" i bankiet urządzony przez tę organizację na Bolesław Srokacześć dostojnych gości nie odwróciły uwagi Arkadego Fiedlera od celu podróży. I jak konia koszarowego zew trąbki wzywa do bitwy, tak Arkadego kanadyjskie powietrze ciągnęło do lasu. "Jedziemy, panie Bolesławie!", przynaglał. "Na Batchawana Island! Do Indian!" Pojechaliśmy " krążownikiem" , jak Arkady zwał mój wóz, z motorówką po brzegi wypełnioną sprzętem obozowym, którego spora część pochodziła ze sklepu sportowego w sąsiedztwie Arkadego na placu Wolności w Poznaniu, wędkarskim i fotograficznym, i czółnem z pagajami, i bronią sportową, i siatkami na motyle, i prowiantem, i butelką wody ognistej z Polski. "Toż to Jezioro Górne jest czyste jak łza", żachnął się Arkady, gdy chciałem zabierać wodę do picia i gotowania. "W drogę!", huknął, gdy łodzie były spławione i furażerka, nieodłączna towarzyszka podróży, powędrowała dziarsko na jego głowę. Ranek był typowo północny: chłodne, rześkie powietrze, namiętne, gorące słonko. Z Markiem i Arkadym Radosławem w czółnie na holu, z W-letnim synem moim Jasiem za kierownicą w motorówce, z Arkadym przy nim i mną za nim, pomknęliśmy poprzez wyjątkowo gładką taflę Jeziora Górnego w stronę odległej o około kilometr wyspy Batchawana. Raz po raz zerkałem na Arkadego. Biły od niego kojąca pogoda i spokój, co po podnieceniu w Sault Ste. Marie stanowiło nie lada kontrast. Był skupiony i niezwykle cichy; gadatliwość potrafi być cechą i słabością starszego wieku. Gdy mijaliśmy zalesione wybrzeża kolejnych zatok wyspy, którą musieliśmy wpierw sporo opłynąć, przyglądał im się w wielkim skupieniu i z zainteresowaniem. "Ładnie tu", szeptał z nabożeństwem, jakby obcował duchowo z otaczającą nas naturą. Po trzech kwadransach dziób łodzi trącił piaszczyste wybrzeże obozowiska. Mieliśmy całą, dziesięciokilometrową wyspę dla siebie. Kiedyś był na niej wyrąb drzewa, teraz jednak blizny tego gwałtu były już zagojone i wyspa witała nas całym swoim zielonym wonnym majestatem świerków, sosen, wiązów i brzóz. W zatoce o fioletowej głębi kilka maleńkich wysepek, jak doniczki kwiatów, dotrzymywało nam towarzystwa. Dalej, na horyzoncie, Ille Parisienne migotała w słońcu. Obozowisko nasze, położone nad samą wodą, było rozległą polaną-łąką wysłaną trawą, mchem i krzewami przyziemnych jałowców i karłowatych cedrów, wygodną i dostatecznie wielką na namioty i ognisko. Delektowaliśmy się wszyscy i powietrzem, i widokami. "Do roboty, łobuzy!", przynaglał Arkady. "Wpierw rozbicie obozu, potem podziwy!" Za wyspą, po przeciwnej stronie szerokiej zatoki, leżała wioska Batchawana. Większość jej mieszkańców stanowili Indianie; tylko garstka była biała. Zawinęliśmy tam wkrótce i zatrzymaliśmy się na obiad w Buckye Resort położonym na skraju wioski. Motel, domki kampingowe, restauracje, hydroplany, głównie dla turystów ciągnących tu na ryby i łosie. Prowadziła całą rzecz, sprawnie a ochoczo, rodzina austriacka: Ralph Elsigan z miłą żoną Anną i czterema gładkimi jak łanie córami. Restauracja czyściutka; obsługa nadzwyczaj miła, posiłek smaczny. "Chociaż raz bez peanut butter" (masło orzechowe, za którym Fiedlerowie przepadali i które z chlebem było nieodzowną częścią naszego ,..... .....,. . \. .'. > I":;"; ''''' ;'<' , . "':t-; u .... T f "; .'i' ,':, ., . II"; . ,: :r.:'" "'r:,',:f; .I F I . \, <' 1" I ',.., i:J '. ł ,. ."!', i J ;; ."" l :"?!. L>i,:._:' "' Ryc. 1. Arkady Fiedler z synami - Arkadym Radosławem i Markiem - w Kanadzie. Fot. B. Sroka obozowego jadłospisu), zauważył Arkady po pogawędce z panią Anną i komplemencie dla zwinnej kelnerki. Po obiedzie zaczęło się poszukiwanie indiańskich wyrobów dla Muzuem w Puszczykówku. Drzwi większości małych, jednorodzinnych domków stały otworem; do innych pukaliśmy, otoczeni zwykle swawolną gromadą umorusanych dzieciaków indiańskich i szczekających psów. W jednym domku zbudziliśmy młodą kobietę. Dalibóg śpiąca królewna - czarnooka, czarnowłosa, cudna jak cnota. Okazało się, że była to bawiąca na wakacjach u krewnych w Batchawana artystka z Montrealu. Miło jej było spotkać gości z Polski. Niestety, nie było u jej gospodarzy żadnych artefaktów, ale być może były u sąsiadów. Sąsiadami okazali się państwo Waboose, sędziwy naczelnik Henry i jego ujmująca, gościnna żona Angeline. Nie było i u nich na sprzedaż żadnych indiańskich przedmiotów; ale była owa miła pogaduszka, pole do działania na fiedlerowski Rolleiflex (z Henrym chętnie pozującym w splendorze swoich insygniów urzędu wodza), akordeon i skrzypce, na których nasz gospodarz w mig zaczął wygrywać skoczne melodie. Niebawem zjawiła się córka gospodarzy z mężem i małym ich papoose'm (dzieckiem w tradycyjnych indiańskich powijakach, noszonym zwykle na plecach matki). Należał się rewanż za całą serdeczność i gościnę, więc popłynąłem z młodą parą do odległego o kilka kilometrów sklepu z piwem. Nie wróciliśmy z pustymi rękoma. Po powrocie Bolesław Srokazastaliśmy ciekawy widok: na obszernym podwórku domostwa naczelnik dzierżący akordeon, a jego połowica - Arkadego. Tańczyli jakiegoś ognistego fokstrota czy boogie-woogie. "Panie Bolesławie!", jęczał do mnie po polsku dostojny gość. "W sukurs! Ta baba chce mnie wykończyć!" Mniej przyjemną okazała się następna nasza wizyta w domostwie państwa Waboose. Zastaliśmy tym razem ich syna, żylastego młokosa, szeroko rozpostartego łokciami na stole kuchennym. Wyraźnie miał w czubie i wpierw łypał na nas nieprzychylnie mętnymi oczami, a potem chciał się nawet kłócić i bić. Na nic zdały się pokojowe wysiłki rodziców wyrostka. Na interwencję kawalerii amerykańskiej nie można było również liczyć. W sukurs przyszedł nam wszystkim zmysł samozachowawczy Arkadego - i wycofaliśmy się do naszej łodzi. Orle oczy Arkadego obserwowały, a bystry umysł analizował i katalogował wszystko wokół niego. Interesował się mrówkami, robakami, chrząszczami, motylami ("Najładniejsze jednak są nad Amazonką", twierdził), ptakami, kwiatami, liśćmi i korą. Najbardziej dla zwykłego śmiertelnika banalna rzecz dla niego była cudem, przedmiotem afektacji, kryła w sobie sekret istnienia i szczęścia. "To mój ojciec uczył mnie kochać rzeczy takie, obok których inni ludzie przechodzą obojętnie", mawiał. Albo: "Przyroda jest dla mnie najważniejszym źródłem życia." Wszystkim tym urzekał Jasia. "Ten pan Fiedler to gąbka, która wszystko w siebie wchłania", zauważył chłopak. Łowił ryby, ale bez szczególnego przekonania. "Niech młodzi się zmagają z tymi potworami", twierdził, gdy w niedalekich szuwarach wykryliśmy ich ławicę. Klepał z uznaniem Jasia po plecach, gdy ten wyciągnął szczupaka. I z wielkim entuzjazmem czyścił rybę, zanim powędrowała na patelnię. Zbierał i zabrał ze sobą do Polski stos kory brzozowej. "Na prawdziwie indiańskie kanu w naszym Muzeum w Puszczykówku" , wyjaśnił. Uwielbiał zachody słońca. Pod wieczór, po kolacji, przechodziliśmy na drugą stronę wyspy i, przejęci ognistym misterium rozciągającym się przed naszymi oczyma i czasami wsłuchani w żałosno-szyderczy krzyk samotnego nura, trwaliśmy w bezruchu i ciszy wsparci o drzewa. "Chodźmy", otrząsał się wreszcie Arkady. "Czas na jakieś pogodne pogwarki". Zbliżał się wtedy najuroczystszy czas dnia na Wyspie Batchawana - czas czarów. Urzekający był z Arkadego Fiedlera gawędziarz. Choć towarzyski, niezbyt był wylewny w liczniejszym zgromadzeniu. Za to w małym gronie serdecznych przyjaciół ożywiał się, perorował z niepohamowaną pasją, z ogromną siłą przekonywania i mistrzostwem właściwego wyrażenia i gestu elektryzował słuchaczy, stawał się duszą towarzystwa. Przy ognisku, gdy, za wyjątkiem Jasia, każdy dostał ceremonialne i precyzyjnie przez naszego barda-czarnoksiężnika wymierzoną szklaneczkę Wyborowej, czar ten przybierał szczególnie na sile. Wirtuozeria słowa Arkadego rozjaśniała nam wtedy pogłębiające się mroki i przenosiła nas znów do światła i słońca, hen nad Wartę czy Amazonkę. Zdawało się, że i drzewa wyspy Batchawana się wsłuchiwały. Gawędził nam wtedy o Polsce, którą kochał gorąco. O Thoreau i Rousseau i Grey Owlu - Szarej Sowie - kanadyjskim pisarzu, wykładowcy i obrońcy bobrów, którego podziwiał głęboko. O życiu, młodości, starości, śmiercio swoim ojcu, którego uwielbiał, kobietach, wojnie, podróżach, przygodach. O Polinezji, planach, pracy. O tym, jak to trzeba dużo dawać od siebie, jak to trzeba pisać od serca - gorąco, a dziarsko, dobierając najtrafuiejsze słowa. O uwiecznianiu się - w książkach, nie w gazetach. ("Książka i sto lat przetrwa, a czasopismo nawet nie sto dni", mawiał.) O muzyce Chopina i Griega, którą miłował. O grubych i nie tak grubych rybach w Związku Literatów Polskich. O miłości, zawiści, zazdrości, strachu. O tym, jak się w Pekinie zgubił w labiryncie zupełnie podobnych ulic i morzu zupełnie podobnych żółtych twarzy i o przerażeniu, które go pierwszy raz w jego wyprawach obezwładniło. O wspólnych znajomych - Andzi Czartoryskiej z Puszczykówka czy Jerzym Gołasie, który mnie w Toronto do brylantów w Gujanie Brytyjskiej jak do grzechu namawiał i kark przy ich gromadzeniu skręcił. O amerykańskim prominencie, który w ekskluzywnym klubie nowojorskim zapierał się swoich ciemnych pigmentów - i zdradził się typowo murzyńskim krzykiem, gdy go na polowaniu w Afryce nosorożec zaatakował. O tym, jak to przed wojną w Kościanie czy Mosinie dziewuchy jakieś zdeterminowane spisek zrobiły na cnotę porządnego faceta - i osaczyły go w polu i zgwałciły... Oj, szczodrze dzielił się z nami Arkady na tej wyspie Batchawana swoim smakiem życia, swoją pogodą ducha, swoją fantazją i humorem najprzedniejszej próby! Zbliżał się październik, z nim słota i chłody, a przed nami przeprowadzka i jeszcze tydzień obozowania nad jeziorem George, i potem dla Arkadego i jego synów kilka dni w północnym Quebecu. Z żalem żegnaliśmy Batchawana Island. "Nie znajdziemy takiej drugiej wyspy jak ta", mruczał Arkady. "Znajdziemy, znajdziemy", uspokajałem. l na Lake George urocze są zakamarki a wysepki. "Tak, ale pełne amerykańskich hałaśliwych psubratów", gderał Arkady. Rzeczywiście, lesista i skalista uroda tej odnogi jeziora Huron, jaką jest jezioro George, przyciąga jak magnes opiłki roje Amerykanów, często bogatych, którzy wykupują tu ziemię i budują letnie rezydencje, często okazałe, ładnie zlewające się w harmonijną całość z otoczeniem. Doris Day podobno kiedyś tu w swoim pałacyku spędzała wakacje. Tęgi Horst (Dan Blocker) z serialu "Bonanza" również miał tu swoją letnią kryjówkę. Istotnie, początek na nowym miejscu nie wróżył dobrze. Było po południu, gdy dotarliśmy do spławiska i godzinny rekonesans pośród okolicznych zakątków i porohów nie dał zadowalających rezultatów. Zbliżał się wieczór, a z nim konieczność przygotowania się do noclegu pod namiotami. Wylądowaliśmy na obszernym trawniku przy starym i ponurym jednopiętrowym domu. Drewniane molo tu i ówdzie się waliło, drzwi i okna domostwa były pozabijane deskami. Posępna pustka panowała wokół. "Straszny dwór", ktoś mruknął. "Ciekawe, czy straszy tu", podchwycił Jasiu. "Zobaczmy", zachęciłem i wciskając się do środka przez luzem w jednym oknie wiszącą deskę, nakłoniłem moich kompanów do pójścia w moje ślady. Półmrok, jaki panował wewnątrz i ogromna skóra białego niedźwiedzia na podłodze zagłuszały nasze kroki w salonie, w którym się znaleźliśmy. Szkliste ślepia wiszącej na jednej ze ścian równie ogromnej łepetyny łosia łypały na nas niezbyt gościnnie. Spod bestii Bolesław Sroka 'tj, .. ;;:;",.. .... 1r' . '-' .......t'," ł.""' .......;.,. . ","o' ,_ III ;. ; .., ":':""'$>. "Q> m'».,;" .< '.... ".;. ........ \.:":'.V_;'_oiio -- ..c.. t '_7 "' . ...,... r' . . . _.. - '--',',. . :ar . ... .. ",' .,!L. "-. " .. .. ...,'. \: .l:/: : .... ..i '" ..... '''o ......... .....'"... \ .. .rńt, .Vy.....,.:,. . > .-;,.. ...:,ą;'",. ..".,,__,W¥ Ryc. 2. Kanadyjskie przygody Arkadego. Fot. B. Srokaziała pieczarowata wnęka kamiennego kominka. Naprzeciwko automatyczny fortepian, ze zbiorem zwojów przeróżnych melodii przy nim, jak jakichś papirusów egipskich, dumał w bezdźwięku. Obok pojemne półki uginały się pod brzemieniem niezliczonych książek. Zbliżyliśmy się z Arkadym do nich i wyciągnęliśmy jedną. Okazały, artystycznie wydany tom: Tales ot Unrest and Other Stories ot the Sea by Joseph Conrad! "To świętokradztwo. Wynośmy się stąd!", półgłosem zakomenderował Arkady, zwracając bibliotece jej konradowską świętość. Ja jednak, pędzony ciekawością, odbiłem się od grupy i pobiegłem na pierwsze piętro. W jednym z pokoi, zapewne sypialni, drewniany kufer podejrzliwie zaczajony w kącie za nagim łóżkiem przyciągał moją uwagę. Podniosłem wieko. Jak rozpryskująca się chmara nieczystych duchów, z przenikliwym piskiem z legowiska na stosie pościeli rozpierzchło się :;tado szczurów. Nie! Tu nie dla nas nocleg, pomyślałem, ze wstrętem rzucając wieko skrzyni. "Straszy tu, oj straszy!", odpowiedziałem na pytające oczy Jasia. Na trawniku, na którym rozbiliśmy teraz namioty, nie obeszło się też bez fiedlerowskiej przygody. Przygotowywaliśmy w świetle latarni Coleman kolację, gdy usłyszeliśmy zbliżającą się w ciemnościach motorówkę i głos wzmocniony przez megafon oznajmił nam, że jesteśmy na prywatnej posiadłości i że mamy sobie szukać innego locum. "A to ci licho!", mruczał Arkady. "My tu tylko na nocleg, pod namiotami", tłumaczyłem. "Więc proszę rano się wynosić", ogłosił megafon. "Właściciel pan MacCarthy nie życzy sobie, by ktokolwiek przebywał w jego posiadłości bez jego pozwolenia" . "To może zadzwonimy do pana MacCarthy'ego po pozwolenie?", upierałem się. "Pan MacCarthy mieszka w Chicago i jest obecnie na polowaniu na Alasce. Więc do jutra!" z nutą ostateczności oznajmił głos i motorówka oddaliła się. "Na pohybel tym Jankesom!", żołądkował się Arkady. "Panoszą się wszędzie jak smród po portkach". "Cóż", mruknąłem, "obcym tu jesteśmy ciałem". Nie byliśmy za to, ani się czuliśmy obcym ciałem na wyspie, którą następnym rankiem w mig znaleźliśmy około kilometra od "strasznego dworu". Uroczo, bogato zalesiona i bezludna zapraszała już swoją naturalną przystanią w sam raz na naszą łódź i czółno. Na wybrzeżu, tuż przy przystani, była polana na ognisko i namioty, a za nią - malownicze skały, krzewy i drzewa. Po jednej stronie, odległa o jakiś kilometr, rozciągała się wabiąca Wyspa Świętego Józefa, a z drugiej wieczorami mrugała do nas filuternie latarnia morska. Wyspę ochrzciliśmy Fiedler Island. "Ładnie tu", zgodził się Arkady. Dobrze nam było na Wyspie Fiedlera. Były znów miłe, ochocze gawędy przy ognisku. I połowy ryb. (I nieomylna nocna wizyta wydry - gdy wieczorem zostawiliśmy połów dnia w wodzie przy brzegu na łańcuchu, a rano pływały na nim tylko rybie szkielety.) I przysmaki z patelni. I pływanie. I wyprawy w głąb wyspy. I misterium wschodów i zachodów słońca. I katedralna cisza bezgwiezdnej nocy północnej. I bliskość dusz bratnich i łączność z nimi duchowa... Zleciał tydzień jak z bicza i znów było ciężkie uczucie zostawiania za sobą przyjaznych obozowych pieleszy i przykra perspektywa rozłąki z przyjaciółmi. W Sault Ste. Marie, do którego wróciliśmy, trzeba jeszcze było zobaczyć, jakie w Kanadzie są nowości wydawnicze o Indianach. "Niech no pan nam jeszcze raz powie", zagadnął Arkady w przeddzień wyjazdu, "jak to do tej księgarni trafić, o której była mowa na Batchawana lsland." "Ależ podwiozę!", zaproponowałem. "Broń Boże!", żachnął się osiemdziesięciojednoletni Arkady Fiedler. "Toż to prawie dziesięć kilometrów, w tę i we w tę!" "No co, nie mamy nóg?!" Arkady nigdy nie zgadzał się z tym, co o jego wieku mówiła metryka urodzenia. Zawsze był pełen energii, swoistego polotu, zawsze było w nim coś młodego, cennego, z czym się nie chciało rozstawać. Ale nieubłagany czas naglił. "Do zobaczenia w Kraju!", rzucił mi Arkady, już z zachłannej czeluści autobusu Greyhound, gdy nadeszła chwila pożegnania. W dwa dni później Fiedler dotarł z synami do Obedjiwanu, maleńkiej wioski indiańskiej w północnym Quebecu, w której był prawie pół wieku przedtem. "To kupa czasu", zwierzał mi się później. "Kto mnie tam pamiętał?!" Obawy jego okazały się słuszne. Ciekawi, ale niezbyt przyjaźni mieszkańcy wioski patrzyli nieruchorno szeroko otwartymi oczyma na trzech intruzów, Bolesław Sroka którzy nagle wylądowali wśród nich hydroplanem, jak jacyś przybysze z Marsa czy Wenus. Wtem myśl przyszła Arkademu do głowy. Ukląkł na piasku przystani i otworzył swoją walizkę. Była w niej "Kanada pachnąca żywicą", w której sporo było o Obedjiwanie z 1935 roku! "Czekajcie, coś wam pokażę", powiedział, przerzucając strony książki. ,,0 tu!" Z ilustracji w otwartym tomie twarz starego Algonkina spokojnie spoglądała na zebranych mieszkańców wioski. Choć Indianin umarł jakieś dwadzieścia lat przedtem, niejedni wśród zebranych go pamiętali. Książka powędrowała z rąk do rąk z okrzykami radości. Razem z okrzykami ulotniły się obawy Arkadego. "Witali nas nagle hultaje jak swoich bliskich krewnych", mówił mi. Pięć lat później Obedjiwan leżał na wspólnej naszej trasie. W tym czasie przyjaźń moją z Arkadym potwierdzały i pogłębiały książki, które mi - zawsze z serdeczną dedykacją - przesyłał oraz listy śmiałą ręką i gorącym sercem pisane. Arkady był zawsze przyjacielem w potrzebie. Gdy na przykład konsulat polski w Toronto zainteresował się pewnego razu moim wyjazdem na osi i nagle były trudności z uzyskaniem wizy na przyjazd do Polski. Tylko mała wzmianka, że tam też i Arkady mnie wyczekuje - i wiza była. No i ożywiały naszą przyjaźń wizyty moje w Poznaniu i Puszczykówku. Przy poznańskim placu Wolności 7, w mieszkaniu pod szczęśliwym numerem na poddaszu, przyjemne znów były dyskusje, wspomnienia, marzenia, plany... Ostatnie z tych ostatnich, o wspólnej wyprawie do i poza Obedjiwan, zrodziły się tuż po Arkadego jubileuszu sześćdziesięciolecia pracy twórczej w 1978 roku. Wówczas do galerii pamiątek, afiszy i obrazów na jednej ze ścian doszedł portret Jana Pawła II. "Tęgi Polak, wspaniały człowiek", mówił z dużym ładunkiem uczucia Arkady, patrząc na obraz. "Nadzwyczajna, dominująca postać... Chcemy o Nim z Arkadym Radosławem książkę napisać... Oj, ciekawe rzeczy w świecie się dzieją!" W podpoznańskim Puszczykówku Pracownia-Muzeum Pisarza - "Najbliższe, najpotrzebniejsze miejsce mego życia", jak mawiał Arkady - przyciągała mnie jak setki tysięcy innych gości. Witały tam w gościnnych progach urocze panie: Maria - żona Arkadego, z pochodzenia Włoszka, w której płynnej, melodyjnej mowie polskiej zdaje się słyszeć rozkoszną muzykę z "La Gioconda" Pontichielli' ego, i egzotyczne, szampańskie synowe Beata i Krystyna. Placówka piękna, nader pożyteczna społecznie, mająca ogromne powodzenie, w okazałej willi, w bujnym ogrodzie-parku bogatym w srebrne świerki, sosny, tuje, wielkie lipy i kanadyjskie sumaki, z totemami kanadyjskimi i rzeźbą wielkiego wodza indiańskiego Szaleńczego Konia przy wejściu. Wewnątrz willi blask, tęcza barw, egzotyka - uroczy obraz życia-legendy. Tu gablota z wieloma odznaczeniami tego zasłużonego Kawalera Orderu Uśmiechu, tam fotogramy bajeczne z wypraw i podróży do bezkresów Afryki, Azji, obu Ameryk, Europy, Oceanii. Tu kusze kampuczańskie, łuki indiańskie, krokodyle nilowe i z Ameryki Południowej, tam jaja strusie, skóry .1 \ ";.r:'>+-: .. :" ;. ,H , . .' .";",-,,,"_.;'!'::::f"-':=':-,: _-':=:.i1 ' ---'-:'-o..' "'\co; .. =:. : .,. ..' ,. ., .!::-. ,::-:- - _:.- :--. --::- -- -- -- .,:'j,''Y :",:. ".':"łI".", .- :: "''''1:' ł . ';<: . ." .1 t: :< .>::;ff?""" ::....,,,;: .- ::......,i!. ". .' ." . :':!: ,,,> :< < :.;::-: ,\.'. t "*,,,t, \\' ., :, . J. <1#. . ,,., '1: .. \l' .1 .,. Ryc. 4. n' wyłonił się nagle z dżungli z ogromnym płatem kory brzozowej i łobuzerskim uśmiechem na twarzy no (s. 278). Fot. B. Srokał .. ,f-i--j{h; :; ".'!' . "'< $,: : : ""'L..:.:: ł \:' <. ... .... '" . '/;;'0 (ijV' ?:,..:, '<1 'l '.. ..;::" . .. - ...: . . .: . > . .: .....',- '". ;.. -:!_łłr:' .- :. ;r :- . ' " , '' . ;!;"'' : ., . 1 j;:; . . : . ' , : . . . : , ' . . , ' . . . : , : . : , ;;' , " ' : . " . . . . . . . ' . - . . . - . ' . _ . . . . . " : .: . : . ' . . . . . .. ;. . . . :..: , \ .. .:;,;.>:: :;, ,'" < -., - - , ::::.1't \'>t' N " .:\ .' . ... '\ ., ., .. . .:\ ,; , 'i ";":';,': . -»". ogromnym mieście: do biur firmy Hudson's Bay, u której kierownika w Obedjiwan chcieliśmy się zatrzymać; do sklepów po uzupełnienie naszego sprzętu i prowiantu obozowego; do banku. W wędrówkach tych Arkady - w furażerce, brązowej koszuli, z torbą zwieszającą się na pasku z ramienia - bynajmniej nie zostawał w tyle. "A co to, leniuchy? Czas, czas!", wypędzał nas z przytulnego zakonu o ósmej rano. "Szybciej, gałgany!", poganiał nas na ulicy czy w sklepie. Montreal, zwłaszcza śródmieście, było dla niego niejako miejscem pielgrzymki. Był tutaj lata temu, w swoim wieku męskim-zwycięskim. I mnie, gdy patrzyłem na świat przez pryzmat Arkadego, Montreal nagle zdawał się dziwny i uroczy. Ale czasami i trochę hałaśliwy, nerwowy i nie domieciony. Na jednej z ulic natknęliśmy się na mnóstwo parówek rozrzuconych po jezdni. ,,0, jak im się w tej Kanadzie powodzi", komentował Arkady, wymachując podniesioną kiełbaską. Ale były i szczęśliwsze odkrycia. W zgiełku śródmieścia, tuż przy głównej ulicy Świętej Katarzyny, Arkady, który nas, jak kapral swój pluton, tyralierą prowadził, nagle stanął jak wryty i o mało co się nie udławił waflem od lodów. Przed nami, na chodniku, były gabloty, gablotki, pełne barwnych jak kwiaty, małych jak muszki lub ogromnych jak ptaki motyli. Wpatrzony w jednego z nich, zaniemówił. I chyba nie zauważył uroczej dziewczyny, która prowadziła stoisko. "T-toż t-to T-trogonoptera Brookiana!", wyjąkał wreszcie, z namaszczeniem dotykając, jakby relikwiarza, gablotki z owadem. Motyl ten, rzadki i cenny, z Sumatry czy Borneo, czarny ze strzelistymi zielonymi trójkątami na skrzydłach, tajemniczy a urzekający, nie był jeszcze w puszczykowskim zbiorze Arkadego. Nie był jednak na sprzedaż. I teraz Arkady zauważył śliczną dziewczynę i czar swój na nią skierował. l po kilku minutach gawędy, w której wyszło, że i w dziewoi żyłach płynie trochę polskiej krwi, motyl opuścił stoisko, by wnet udać się w daleką podróż do Polski. Przed jednym wyjściem z klasztoru Arkady wręczył mi sfatygowaną książeczkę bankową i wskazując na widniejący na niej adres, powiedział: ;,Idziemy do tego miejsca. Leży tam kilka dolarów; może się przydadzą". Przyglądnąłem się książeczce. Canadian Bank ot Commerce. "Ależ tego banku już nie ma!", zauważyłem. "Kupę lat temu połączył się z Imperial Bank ot Canada - i teraz zowią się Canadian Imperial Bank ot Comerce" . "AJe budynek jest!", żachnął się Arkady. "W drogę!" Ale budynku nie było. Na jego miejscu był obszerny plac parkingowy. Nie leżały na nim żadne dolary, i było chodzenie "od Annasza do Kajfasza", zanim znaleźliśmy bank, któremu rząd oddał pod zarząd powierniczy nieaktywne, zaniedbane konta, takie jak Arkadego. Ze smutkiem żegnaliśmy zawsze uśmiechnięte, o złotych sercach zakonnice. "Prosimy do nas w drodze powrotnej", kilkakrotnie powtarzały gościnne niewiasty. "Szerokiej, szczęśliwej drogi i przyjemnej przygody!" Droga okazała się nie tyle szeroka, co długa. Wpierw była pociągiem - przez całą noc, do maleńkiej stacyjki Oskelaneo około czterysta kilometrów na północny zachód od Montrealu. Potem ciężarówką - po około dziesięciu okropnie wyboistych kilometrach - nad jezioro, na którym mieliśmy nadzieję znaleźć dalszy środek lokomocji. Potem jednomotorową Cessną 152 z pontonami, około półgodzinnym lotem nad bezkresną mozaiką lasów, rzek i jezior, do Obedjiwan. Wreszcie, po krótkim postoju w tej wiosce Algonkinów i uzupełnieniu w jej składzie handlowym Hudson' s Bay Company naszego prowiantu, ostatni etap drogi pokonaliśmy towarowym czółnem indiańskim. Z jednym czerwonoskórym w dziobie łodzi i drugim przy motorze po około godzinie dotarliśmy do celu naszej wyprawy - zatoki jeziora Marmette, miejsca, do którego Arkady dotarł w 1935 roku i które tak uroczo upamiętnił w Kanadzie pachnącej żywicą. "Nie do zdarcia ten chłop", myślałem, obserwując Arkadego poprzez wszystkie niewygody tej drogi, poprzez kaprysy losu, poprzez nasze nie kończące Bolesław Srokasię pakowania, ładowania do i z pociągu, ciężarówki, samolotu i łodzi, poprzez wszystkie niepewności, targi i ugody. Znów podziw budzić musiała jego żywotność, energia, pewnoŚĆ siebie, pasja dążenia naprzód, pozytywne nastawienie do wyzwań życia, prostota i spartański styl. Znów uwidaczniała się dominująca jego cecha: to, że choć był zagorzałym marzycielem i romantykiem, potrafił - poznaniak z krwi i kości - realizować swoje marzenia i plany. I znów było to prawie religijne skupienie, gdy dobijaliśmy do celu. Krystyna pewnie nie podzielała moich myśli, że z Arkadego chłop nie do zdarcia. Troskała się o jego zdrowie i emocje, jaką był powrót nad jezioro Marmełte, i z apteczką pełną leków zawsze w pogotowiu - nie spuszczała go z oczu. Gdy krótko po rozbiciu obozu znikł bez śladu w przyległej kniei, wszyscy wznosiliśmy okrzyki nawołujące go do powrotu, biegaliśmy po plaży i sondowaliśmy gęste poszycie lasu. Przez trwogą nabrzmiałe dwadzieścia minut trwał ten alarm i ponure wizje - Arkadego dogorywającego w niedostępnym dla nas zakątku matecznika - zanim wyłonił się on nagle z dżungli, z ogromną płachtą kory brzozowej w ręku i łobuzerskim uśmiechem na twarzy. "Jak mogłeś!", prawie z płaczem w głosie wymawiała mu Krystyna. "A co wy, hołota, taki harmider uprawiacie?! Ani człowiekowi myśli zebrać!", perorował. "A to miał być mój ostatni testament na tym papirusie", wyjaśniał, wymachując korą. Nie było obawy, by nastroje nie dopisały. Było to pewnie też zasługą kobiety wśród nas, że prym przez całych dziesięć dni wiodły kolorowe myśli, błogie fantazje i wesołe odkrycia. Czy to przy połowach, czy przy ognisku, czy to mowa była o tajmieniach syberyjskich czy o tajnikach thesaurusa czy miłości, zawsze była wesołość wielka a radość serdeczna. Nawet gdy przewalała się nad naszymi namiotami burza tęga, pełna oślepiających błyskawic i gromkich grzmotów. Arkadego pasja życia i niepohamowany, niepowtarzalny esprit górował nad wszystkim. "Czy trzeba być starszym, by życie tak kochać"?, zastanawiałem się nieraz. Nie mogłem się nacieszyć cennym darem, który mi Arkady przywiózł z Poznania. Był to komplet kampingowy - siekierka, łopatka, piłka i dłutko - spoisty, w małym pokrowcu, jakże dla mnie, niespokojnego ducha, praktyczny. Nadszedł dzień powrotu. Przed nami był kawał drogi - towarowymi łodziami indiańskimi, szlakiem nie kończących się jezior i rzek - do kolei. Mimo że do naszego bagażu doszła skóra niedźwiedzia dla Muzeum w Puszczykówku i pomiędzy żeglowymi wodami musieliśmy przeciągać łódź, po kłodach i pod górę, i przenosić nasze ciężary - czemu Arkady bynajmniej się nie przyglądał - lekko było nam na duszy, ciepło w sercach. W Montrealu czekały na nas gościnne, kochane siostry zmartwychwstanki - i wieści o strajkach na Wybrzeżu i narodzeniu się "Solidarności", jak i o naglących moich obowiązkach w domu. l nadeszła znów ciężka chwila rozłąki. Jak chory do nadziei powrotu do zdrowia, tak jak 19nąłem do pożegnalnych słów Arkadego "Do rychłego zobaczenia w Kraju!" poprzez długie kilometry i godziny powrotnej podróży do Sault Ste. Marie. W rok później przyszło nam uginać się pod ciosami losu. Arkady doznał zawału serca w zachodniej Afryce, ja w pięć miesięcy później straciłem Matkę w Swarzędzu. Przez te ciężkie miesiące dochodziły do mnie wstrząsające wiadomości: "Fiedler sparaliżowany", "Arkady nie może chodzić, pisać, ani mówić", "Koniec twórczości Arkadego Fiedlera". Boże, ten duch wielki, to dynamo, ten dąb - powalony?! Cierpiałem razem z nim, przeżywałem śmiertelny niepokój, sny koszmarne miałem. Niejedną zdrowaśkę za przyjaciela odmówiłem. Arkady nie poddał się. O tężyźnie jego ciała i ducha przekonałem się w dzień pogrzebu Matki. Przyjechałem z Kanady w wielkim pośpiechu i nie bez opóźnienia i dopiero po powrocie z cmentarza mogłem zadzwonić ze Swarzędza. "Arkady śpi", poinformowała mnie Krystyna, która odebrała telefon. "Zechcesz przedzwonić później?" Dzwoniłem z budki telefonicznej, jakieś dwa kilometry od domu Ojca, gdzie przebywałem. "Oczywiście, za godzinę czy półtorej". "Dobrze", powiedziałem Krystynie. Jakieś dwadzieścia minut później, kiedy podchodziłem do domu. Ojca, zauważyłem małego fiata podjeżdżającego pod bramę i z niedowierzaniem patrzyłem, jak Arkady Fiedler, Arkady Radosław i Krystyna się z niego wyłonili. Krystyna podbiegła mi naprzeciw. "Arkady uchwycił koniec naszej rozmowy", wyjaśniła, "i kiedy odkładałam słuchawkę, on już wciągał buty. Nic go nie powstrzymało od spotkania się z Tobą i Twoim Ojcem w tę Waszą chwilę żałoby" . Nie opuszczało mnie zdumienie. Przez chwilę straciłem mowę. Fiedlerowska trójka pokonała 15 kilometrów w czasie krótszym niż zabrało mi przejście dwóch kilometrów od budki telefonicznej! 1...! Łapałem oddech, nagle sobie przypominając, że mieszkanie Arkadego na poznańskim placu Wolności jest na piątym piętrze w starej kamienicy bez windy! Toż to ten człowiek miał zawał pięć miesięcy temu! "Ile schodów z jego mieszkania do ulicy?" pytałem, odzyskując głos. "Sto dziesięć", odparła Krystyna. Kiedy, 7 marca 1985 roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat odszedł w ostatnią wielką podróż Wielki Włóczęga, straciłem przyjaciela - uroczego, wzniosłego charakterem, barwnego duchem, bogatego w przymioty umysłu i serca. Z nim coś i we mnie zmarło.