FESTIWAL O O O . < Z O TEATRALNE JEZIORO ALBO PRZYCnNEK DO "WIEDZY O ŻYCIU CODZIENNYM POZNANIAKÓW W LATACH DZIEWIĘĆDZIESIĄTYCH" EWA OBRĘBOWSKA-PIASECKA 7aczęło się wszystko w 1991 roku. Dokładnie 15 czerwca. Po raz pierwszy Lw życiu wybrałam się wtedy nad Jezioro Maltańskie. Pamiętam, że nie wiedziałam nawet, czym tam dojechać, jak długo idzie się od przystanku, gdzie dokładnie jest meta toru regatowego. Razem ze mną zmierzał tam jednak spory tłumek poznaniaków. Co ciekawe, oni też sprawiali wrażenie nieco pogubionych i niezorientowanych w terenie. Dość powiedzieć, że przez godzinę nadbrzeżem jeziora wędrował łańcuszek ludzi. Jedni bowiem dochodzili do miejsca przeznaczenia, inni właśnie startowali z ulicy Zamenhoffa. Nie pamiętam już, która była godzina, kiedy wszyscy skupili się w jednym punkcie. Było na pewno grubo po zachodzie słońca. Niektórzy niepokoili się, że może spaść deszcz. N ad brzegiem jeziora ustawiono krzesła, które okalały "scenę". Ludzie przyszli bowiem obejrzeć spektakl. Nie kupili biletów, nie włożyli wieczorowych kreacji. Raczej zabrali ze sobą ciepłe swetry i wygodne buty. Przedłużało się oczekiwanie na ciemność i nadciągających wciąż widzów. Teatr Nucleo z Włoch zagrał wtedy swojego "Don Quijote!" . Dla mnie było to jedno z najważniejszych przeżyć. Teatralnych, społecznych, osobistych. Ten spektakl to opowieść o Don Kichote i jego słudze Sancho Pansa. Pełno w niej widowiskowych atrakcji: główny element scenografii to wielka konstrukcja, która jest i zamkiem Dulcynei, i wiatrakiem-potworem; pan i sługa jeżdżą dziwacznymi pojazdami skleconymi na złomowisku. Pełno w tej opowieści aktorskich czy cyrkowych wręcz popisów: mamy salta i tańce z ogniem. Mnóstwo w niej rubasznego humoru: aktorzy oblewają siebie i widzów winem, kąpią się w kadziach z tym trunkiem, rozgrywają też mecz rugby, w którym rolę piłki pełni kurczak. Cały spektakl przepojony jest jednak liryką, cały jest hołdem złożonym poezji, która nie zamyka się w słowach, ale zamienia w czyny. Don Kichote nie Ryc. 1. Teatro Nucleo, spektakl "Quijote!". Don Kichote i Sancho Pansa. Fot. Piotr Długoszzostaje w pamięci widzów jako nieszkodliwy wariat, szaleniec z pomysłami spod ciemniej gwiazdy, ale jako ktoś, kto naszemu życiu dodaje kolorów i smaku, dzięki komu szybuje się czasem w chmury. Ktoś, kto spełnia swoje marzenia. Jak dzieciak, który siedzi w każdym z nas głęboko uśpiony, któremu winni jesteśmy choć odrobinę lojalności. Szczególnego smaku dodał temu spektaklowi głos narratora. Polski tekst czytał Lech Raczak. Robił to z ogromną pasją. Pasją wiarygodną i przejmującą. Kiedy po dwóch godzinach spektakl się kończył, ludzi było więcej niż na początku. Zabrakło krzeseł, więc obsiedli skarpę nad jeziorem. Takich oklasków jeszcze nigdzie nie słyszałam. I sama nigdy tak nie klaskałam. Zdarzyło się coś, co mnie przedtem w teatrze nie spotkało. Obok stało kilkaset osób. Była noc. Miałam poczucie, że przeżyliśmy razem coś ważnego, że jesteśmy bliżej siebie. Coś takiego zdarza się w kościele albo na obozie harcerskim, albo w czasie demonstracji czy strajku. Tutaj poczucie jedności dał ludziom teatr. Potem zgasły reflektory. Noc była bardzo ciemna. Coś pękło. Jeszcze przed chwilą byliśmy blisko siebie w kręgu światła. Teraz grupki osób i pojedyncze postacie wracały do miasta, do domów, do normalnego życia. Zaczęło jednak kiełkować małe ziarenko. Narastała chęć powrotu do miejsca, w którym to coś się stało. Ewa Obrębowska- Piasecka Od tego momentu zaczyna się wielka przygoda z Międzynarodowym Festiwalem Teatralnym "Malta". Nucleo zagrało swój spektakl przedostatniego dnia festiwalu, ale wcześniej nic jeszcze nie wskazywało na to, że "Malta" jest czymś szczególnym, niezwykłym. Ot, festiwal jakich wiele w Polsce. Ważny dla nas, bo pierwszy na taką skalę w Poznaniu. Mówiło się wtedy, że to festiwal teatrów plenerowych. Nie wiedzieliśmy jeszcze, co to znaczy, nie wiedzieliśmy, w którą stronę "Malta" będzie zmierzać. N ad Jeziorem Maltańskim zagrano wtedy tylko dwa spektakle, a tamta przestrzeń kojarzyła się przecież najbardziej z plenerami. Byli tacy, którzy chcieli, żeby wszystkie przedstawienia tam się rozgrywały. Byli jednak i tacy, którym marzył się inny teatr. Dopiero z perspektywy kilku lat widać, że już ta pierwsza edycja skupiała w sobie jak w soczewce to wszystko, co się z "Maltą" stało później. Już wtedy organizatorzy zgotowali nam mieszankę złożoną z teatru dla teatromanów, teatru dla miłośników widowisk i teatru dla przypadkowych widzów. Już wtedy "Malta" była różnorodna. Już wtedy nakreślono szkic, który po czterech latach rozwinął się w imponujące paneau. I już wtedy na tym obrazie widać było drobne rysy. Ale wtedy nikt się jeszcze nie domyślał, że w Poznaniu oglądać będziemy teatr najbardziej reprezentatywny dla lat dziewięćdziesiątych. Nie znaczy to wcale, że zaczęły do nas zjeżdżać najlepsze, najgłośniejsze spektakle ze świata. Owszem, było dużo dobrego teatru. Ale to, co najważniejsze, nie rozgrywało się wcale na scenie - tylko na widowni. Obejrzeliśmy więc w 1991 roku dwa spektakle Teatro Tascabile z Włoch: "Bębny nocą" i "Albatrosy". Pierwszy odbył się w Teatrze Polskim. Aktorka z Bergamo zaprezentowała pełen ekspresji taniec, a jej koledzy w technice indyjskiego teatru Kathakali opowiedzieli o złym królu, który chce zabić boga Krisznę. "Albatrosy" zaś to klasyczne przedstawienie uliczne: werble, piszczałki, szczudła, kolorowe płachty, sztandary i opowieść, której można zacząć słuchać w dowolnym momencie i w dowolnym momencie odejść, żeby zrobić zakupy, wypić kawę... Aktorzy zaś robią wszystko, co mogą, żeby jednak zatrzymać uwagę przechodniów. Zaanektowali więc Stary Rynek z przyległościami i poprowadzili widzów w radosnym korowodzie, co jakiś czas serwując im drastyczniejsze sceny walk na kopie lub cyrkowe popisy polegające na zjeżdżaniu po linie z okna kamienicy. Wtedy po raz pierwszy w Poznaniu odbyły się gonitwy, żeby zająć dogodną pozycję w kolejnym miejscu akcji. Wtedy dzieci z piskiem uciekały przed postaciami na szczudłach. Wtedy poczuliśmy, jak to jest w tłumie. I mieliśmy obraz tego, czym jest teatr uliczny. To była pierwsza lekcja czytania symboliki kolorów. Na ulicy czarnejest złe, a białe dobre. To była pierwsza lekcja czytania symboliki wielkości. Pozytywny bohater to zazwyczaj postać wzrostu normalnego człowieka. Często przeciwstawia się nieczystym siłom wielkości kamienicy. Z pomocą przychodzą mu jednak czasem olbrzymy dorównujące rozmiarami potworom. Wtedy wystąpił też Teatr Ósmego Dnia z akcją "Mięso". Tu widzom przyszło zdać egazmin cierpliwości i zrozumienia. Większość scen działa się nabruku Starego Rynku i tłumnie zgromadzonym ludziom ciężko było cokolwiek dojrzeć. W mojej pamięci zostały więc raczej pokrzykiwania pijaczków, wyzwiska i kąśliwe uwagi, którymi obdarzano siebie i aktorów, niż spektakl. Kiedy nagle na tle nieba pojawiała się postać na wysokich szczudłach czy też postać na kilkunastometrowej drabinie, ciężko było ją osadzić w jakimś kontekście, nadać jej znaczenie. "Ósemki" minęły się wtedy z widzami. Zagrała też Scena Plastyczna KUL Leszka Mądzika. Teatr, który paradoksalnie zyskał miano najbardziej plenerowego na plenerowym festiwalu. Paradoksalnie, bo spektakle Mądzika rozgrywają się zazwyczaj w klaustrofobicznej wręcz przestrzeni, która jednak za sprawą światła rozrasta się do niezwykłych rozmiarów. Pełno tam mgieł bezkresnych, pełno powietrza i oddechu. Na pierwszej Malcie zobaczyliśmy "Pętanie". Festiwal zwieńczył występ hiszpańskiej grupy La Burbuja, która tłum na Malcie porwała do karnawałowych korowodów i tańców. Ci, którzy koniecznie chcieli dorabiać sensy do widowiska "Mascarada Medieval", byli bardzo rozczarowani. Przyszło im bowiem biegać za ubranymi w bajecznie kolorowe stroje postaciami na szczudłach, przepychać się w tłumie, narażać na poturbowanie - po to tylko, by na koniec zostać z niczym. Ci jednak, których cieszyły sztuczne ognie, ci, którzy wyłączyli guzik z napisem "myślenie" a włączyli "zmysły" - byli zachwyceni. Poszczególne spektakle miały swoich przeciwników i swoich obrońców. Wszystkich jednak połączył Teatr Nucleo, który został w pamięci jako absolutne wydarzenie festiwalu. Dla mnie do dziś jest też symbolem tego, czego na "Malcie" szukam, za czym tęsknię. Genialnym połączeniem sztuki wysokiej i niskiej. Sztuki, która nikogo nie dyskryminuje, nie schlebia niczyim gustom, a dla wszystkich jest zrozumiała. Już ta pierwsza "Malta" uświadomiła mi, że możliwy jest teatr zupełnie nowy. Teatr na miarę lat dziewięćdziesiątych. Teatr, który może być ważny dla ludzi oderwanych od klawiatury komputera czy pilota wideo. Wiedziałam, że będę chciała w tym uczestniczyć. Żeby oglądać spektakle, żeby poznawać ludzi i żeby o tym pisać. Bo na moich oczach rodzi się coś ważnego. W fachowych miesięcznikach przebąkiwano wtedy o kryzysie teatru. O tym, że traci on swoją rangę po okresie bycia sumieniem rodaków, że stracił politycznego przeciwnika i nie jest w stanie zintegrować ani porwać widzów. Że szacowne budynki z pudełkowymi scenami zamieniają się w skanseny z manekinami zamiast ludzi. A tu, proszę! Kilka setek współczesnych mieszczan idzie pieszo dwa kilometry, żeby obejrzeć przedstawienie. Tu pojawią się głosy protestu, że te tłumy wcale nie szukały teatru, że szły raczej zobaczyć sztuczne ognie za darmo. Przyszłość pokaże jednak, że za sprawą takich zespołów jak Nucleo ci ludzie będą stać w długiej kolejce, żeby kupić bilety na przedstawienie w sali. Że będą się bardzo złościć, kiedy zabraknie tam dla nich miejsca. Że będą zarywać kolejne noce, żeby zobaczyć większość festiwalowych spektakli, że będą do nich przyjeżdżać znajomi z całej Polski, żeby uczestniczyć w tym święcie. Ewa Ob ręb owska - Piasecka W mediach i na prywatnych spotkanich mówiło się już wtedy, na początku, że Poznań doczekał się wreszcie ważnej kulturalnej imprezy. Że nie tylko z Targami będzie kojarzony. Już "Malta'91" postrzegana była jako wielki festiwal. Jako wydarzenie sezonu. Na razie w poznańskiej skali. Ta "Malta" sprzed czterech lat jawi się z dzisiejszej perspektywy jako osesek jeszcze. Ale tęsknię za nią. Ogarniała ją jedna para oczu. Jedna para nóg była w stanie dobiec wszędzie. Niemal ze wszystkimi można się było zaprzyjaźnić. Z kolejnej edycji w pamięci zostanie na pewno "Giordano" Teatru Biuro Podróży. Młody poznański Teatr został obdarzony przez organizatorów dużym kredytem zaufania i zaproszony do głównego programu. Świetnie pamiętam, że w 1992 teatromani kręcili nosami. Obejrzeli "Życie jest cudem" Teatru Janusza Wiśniewskiego i wzruszyli ramionami. Potem posłuchali Mozarta połączonego z afrykańskimi rytmami w wydaniu Compagnie du Hasard Ryc. 3. "Giordano" Teatru Biuro Podróży. Fot. Przemysław Grafi powiedzieli, że to przyjemna zabawa, ale czegoś w niej brakuje. Teatr KTO z Krakowa uraczył ich "Apokryfem" - widowiskiem, które mogło robić wrażenie długością przedsięwzięcia, ale na pewno nie zachwycało odkrywczością przesłania czy świeżością teatralnych pomysłów. Spędzili wreszcie dwie godziny wspinając się na palce przed Teatrem Polskim. Próbowali dojrzeć coś z kabaretowych popisów grupy Witz Orchestra, która używała sobie na wszystkich nacjach wymyślając coraz to nowe gagi do narodowych piosenek. Teatromani marzyli wtedy o tym, żeby spektakl rozgrywał się w przestrzeni bardziej rekreacyjnej, pozwalającej rozłożyć obolałe członki na zielonej trawce i popijać sztukę piwkiem. Wreszcie przedostatniego dnia festiwalu spotkali się na Starym Rynku, gdzie Biuro Podróży wysypało na bruku prostokąt z kredy i tym samym powiedziało: tu jest scena. Na niej pojawił się orszak ubranych w jednakowe pokutno-parciane habity postaci ciągnących wóz. Ich zgodny, pełen trudu i znoju marsz przerywają poszukiwania heretyka. Wywlekają jednego spośród siebie. Zdzierają z niego suknię i pozostawiają tylko w przepasce na biodrach. Zaraz zacznie się sąd. Oskarżonemu zarzuci się to, że w dzieciństwie ukradł jabłko z sadu sąsiadki, że później zabraniał wieszania wizerunków świętych i oddawania im czci, że wierzył w bezkres wszechświata. Ci, którzy formułują oskarżenia nie mają już habitów. Wyglądają jak współcześni nam bliźni. Jak Ewa Obrębowska- Piaseckamy sami stojący wokół krawędzi usypanej wcześniej przez aktorów. Zaraz spoza niej wjedzie do scenicznego świata Wielki Inkwizytor. Z wysokości swego dwumetrowego tronu rozsypie cukierki dla gawiedzi. Potem rozetnie owoc arbuza. Pęknie zielona skorupa i pokaże się czerwone soczyste wnętrze. Zapadł wyrok skazujący. Będzie jeszcze celebrowanie prawa, będzie manifestacja władzy. Będzie też walka: Inkwizytor podcina tasakiem nogi Giordano wydłużone o szczudła. Będzie też próba wybłagania łaski. I będzie scena miłosna: przepiękny taniec na szczudłach. Będą tortury. Próba ognia i wody: nagi prawie aktor skacze przez płonącą skakankę, potem na ukrzyżownanego wylewać się będą strumienie lodowatej wody. Wreszcie zapłonie stos. Giordano zagrał nieżyjący już Andrzej Rzepecki. Był wielkim aktorem. To przede wszystkim za jego sprawą ten spektakl nie stał się jednym z wielu ulicznych przedstawień. Rzadko się zdarza bowiem, żeby na ulicznym bruku wyrazista ekspresja połączona była z taką głębią. "Giordano" kończył się sceną rozsypywania puchu przez dwie anielskie postacie na szczudłach. Widzowie stali jak zaczarowani. Wysłuchali poematu o wolności, o świętości, której nie zmierzą kościelne hierarchie, której kościelne hierarchie nie zakwestionują. I było im pięknie, dobrze, świątecznie. I byli tak blisko jak przed rokiem na Nucleo, a może nawet bliżej, bo nie śmiech ich połączył, ale wzruszenie. I nie wstydzili się łez. Ostatniego dnia festiwalu nie pojechałam na Maltę, żeby oglądać spektakl Holendrów z Teatru Dogtroem. Jeszcze raz przyszłam na "Giordano". Trzecia edycja festiwalu należała chyba do najbardziej udanych. "Malta" miała wtedy bardzo bogaty program, ale nie rozrosła się jeszcze do rozmiarów, których nikt już nie jest w stanie ogarnąć w całości. Wtedy obejrzeliśmy chyba najwięcej dobrych przedstawień. Poznaniacy do dziś pamiętają wielkie, nadmuchiwane, kolorowe smoki, które przywiózł Teatr Plasticiens Volants. Ich "Gigantomachia" pozostawiała wiele do życzenia, jeśli chodzi o dramaturgiczne napięcia. Kręcili nosami ci, którzy chcieli głębokich przesłań. Ale dzieciaki były zachwycone, kiedy gigantyczne, bajecznie kolorowe stwory goniły się tuż nad ich głowami. Kiedy trzeba się było rozstępować, żeby kolosy nie powaliły tłumu. Mnie zamarzył się wtedy teatr, który używa podobnych środków, ale za ich pomocą opowiada prawdziwe baśnie, a nie komiksowe historyjki o tym, jak jeden smok goni drugiego. Szczególnie pamiętam z tego roku warszawską Akademię Ruchu, która pokazała aż trzy akcje. Ich "Uczty duchowe" widziałam potem jeszcze kilkakrotnie i uważam, że to jedno z najciekawszych działań Akademii. Na Starym Rynku artyści rozłożyli wielki, kilkumetrowy obrus. Na nim ustawili paterę z owocami, karafkę z jakimś trunkiem, lichtarze ze świecami, półmisek z pieczonym kurczakiem. Przy czterech krawędziach tego stołu, na czterech wygodnych fotelach usiadło czterech eleganckich mężczyzn. Zaczęła się teatralna konferencja. Mężczyźni kolejno odczytywali ze swoich notatek setki frazesów na temat moralności, postępu, demokracji, etc. Robili to w śmiertelnie poważnym tonie. Słowom towarzyszyły jednak dość dziwaczne czynności. Każdy z nich siedział daleko od zastawy. Za pomocą niewidocznych wcześniejlyc. 4. Teatr Plasticiens Volants. Spektakl "Gigantomachia". Fot. Przemysław Grafi.......:i » :o: ", I Ryc. 5. "Gigantomachia". Plasticiens Volants. Fot. Przemysław Graf (widzowie zasypani kolorowym confetti)fi* Ewa Obrębowska- Piasecka OAT"'£**"*%»*"" "*\m?"**\a*g? .£.., Ryc. 6. Scena z "Polskich głosów" Akademii Ruchu. Fot. Przemysław Graf Ryc. 7. Silence Teatro. Spektakl "Figurazione" . Fot. Przemysław Graf sznureczków manipulowali więc karafką nalewając alkohol do kieliszków, zapalali świece, podzielili kurczaka. Widzowie w niesamowitym skupieniu obserwowali te działania, sekundowali im. N a finał przez stół przejechał zdalnie sterowany maleńki czołg, potem coś wybuchło. Wreszcie w pole akcji wjechał samochód dyrektora festiwalu, a do niego zapakowało się całe towrzystwo i odjechało w siną dal. Widzowie rzucili się na resztki uczty. Akademia genialnie zaistniała także na torze narciarskim pokazując "Polskie głosy". Po ogromnym stoku sturlała się najpierw czerwona kula. Potem jej śladem podążyły postacie w kolorowych strojach, przypominających sutanny. Baraszkowały na górze. Wydawały się maleńkie, śmieszne, figlarne. Widzowie oglądali wszystko z dołu. Kiedy bohaterowie działań stanęli na wysokości ich oczu, bylijuż monstrualnie wielcy. Powagi dodawały im sztandary. Postacie przemaszerowały w szpalerze widzów i zniknęły w ciemności jeziora. Całej akcji towarzyszyły głosy wzmocnione przez megafon: słowa świeckich modlitw codziennych, nieustająca litania próśb i żalu. "Ojcze, twój palec nie jest mostem" - powracał refren. Na tej "Malcie" Biuro Podróży zagrało też "Carmen Funebre". Spektakl nie zyskał wtedy najlepszych recenzji, ale po dwóch latach i po ewolucji przedstawienia Biuro Podróży otrzymało zań prestiżową nagrodę krytyków na festiwalu w Edynburgu. Na tej "Malcie" po raz kolejny wystąpił Teatr KTO. Tym razem miał więcej zwolenników, ale też głośniej krytycy obnażali mierność ich "Wieży Babel". Za sprawą spektaklu "Cinema" tego zespołu odbyła się przed Teatrem Polskim pierwsza festiwalowa "dyskusjo- kłótnia". Bronił spektaklu Lech Raczak. Krytykowali przekrzykując go recenzenci "Poznańskiego Przeglądu Teatralnego". Drugą dyskusję spowodował teatr Derevo z Petersburga. Wtedy wzbudził kontrowersje. Dziś jest jednym z ukochanych zespołów poznańskiej publiczności i często zagląda do naszego miasta. Zobaczyliśmy też "Sabat" Teatru Ósmego Dnia, który podzielił widzów na tych, którzy ulegli czarowi wielkiej teatralnej karuzeli oraz takich, którym w maszynerii zabrakło serca. Ogromne wrażenie zrobił na widzach "Figurazione" włoskiego Silence Teatro. Aktorzy umalowani na biało, przemienieni w gipsowe rzeźby, w absolutnej ciszy oprowadzili widzów po zakamarkach Starego Rynku. Zaglądaliśmy do warsztatów, sklepików i ogrodów. Znane świetnie miejsca nabrały nagle mistycznego wymiaru. Poznawaliśmy magię upływającego czasu, tajemnicę przemijania. Sekret pozostawiania śladów na ziemi. Najlepsze recenzje krytyków zebrał "Merlin" Towarzystwa Wierszalin. "Malta'94" to festiwal kontrowersji i burzliwych dyskusji - najczęściej niedokończonych. Paradoksalnie, na festiwalu pomyślanym jako plenerowy, przeznaczony dla dużej ilości widzów, najbardziej mogły się podobać spektakle niemal kameralne, takie, które obejrzało niewiele osób, spektakle, których trzeba było szukać - nie zaś te reklamowane jako wydarzenia, sensacje... Ludzie przypadkiem znajdowali coś, co ich oczarowało. I równie przypadkowo trafiali na rzeczy nieciekawe. Organizatorzy zaserwowali nam bowiem sto przedstawień. Wszystkiego nie był więc w stanie obejrzeć nikt. Ewa Obrębowska - Piasecka Turbo Cacahuete zelektryzowało całe miasto. Wszędzie ich było pełno. A to przemierzali z trumną w "Pogrzebie mamusi" ulice wokół Starego Rynku, a to pakowali się do tramwaju, a to zaanektowali trawnik do erotycznych uciech, żeby wreszcie sterroryzować stoisko z wędlinami w osiedlowym sklepie. To oni dokonali przewrotnego otwarcia festiwalu (" L'inauguration bidon"): zaczęło się od "pomylonego" przemówienia sugerującego otwieranie mleczarni, wygłoszonego w zupełnie przyzwoitym wnętrzu Teatru Nowego, potem były już bankietowe przysmaki - plasterki kiełbaski wprost z nagiego pośladka artysty lub łyk wina z bidonika, którego wężyk perwersyjnie oplatał nieco pulchną kibić innego aktora. Jedni pokochali Francuzów i biegali za nimi po mieście przez wszystkie dni festiwalu, inni oburzeni odwracali głowy, a dwóch napisało list protestacyjny do Rady Miejskiej, w którym odsądzili od czci i wiary bezbożnych komediantów, którzy za "nasze pieniądze" robią "nam" wodę z mózgu. Z listu, który opublikowały wszystkie chyba poznańskie gazety, ewidentnie wynika, że za te same "nasze pieniądze" autorzy protestu chętnie zaserwowaliby mieszkańcom Poznania inne "atrakcje" - takie, które bardziej odpowiadają ich gustom, światopoglądowi. Tak to już w demokracji bywa, ale trudno spierać się rzeczowo w trybie - mnie się to nie podoba, a mnie owszem... Niemniej wyglądało na to, że w prasie, niejako przy okazji, zacznie się autentyczna dyskusja dotycząca problemu finansowania kultury w nowej rzeczywistości. Skończyło się jednak na kilku komentarzach. Kilku zamiłowanych teoretyków cała sprawa zainspirować mogła. Ale nie zainspirowała do kolejnej dyskusji o drogach i bezdrożach awangardy. O tym, na ile przemiany w sztuce obecne są w świadomości masowych odbiorców. A za sprawą "Malty" okazuje się, że współczesna sztuka trafia do widzów. Długo trwało oczekiwanie na nowy spektakl Lecha Raczaka już bez Teatru Ósmego Dnia. Przedpremierowe pokazy pozwoliły się nieco wcześniej zorientować, jakie tematy interesują obecnie Raczaka i jego Sektę. Ale trudno było formułować sprecyzowane sądy. Spektakl sprawiał wrażenie niedokończonego. Wielu widzów, wychodząc, mówiło - nie rozumiem, nie obeszło mnie. Ale równie często pospektaklowe milczenie znaczyło głębokie zamyślenie, zaczarowanie, poddanie się specyficznemu rytmowi przedstawienia. Krytycy - powściągliwi w ocenach - twierdzili, że to materiał na piękne i ważne przedstawienie. Pozostawał jakiś niedosyt. Kij w mrowisko wsadziła recenzja Romana Pawłowskiego zamieszczona w "Gazecie Wyborczej". Jeśli uzasadnieniem do pisania tego tekstu była chęć zdobycia sławy, to Pawłowskiemu się udało. Był na ustach wszystkich. Lech Raczak zaskoczył tematem. Tak odległym, zdawałoby się, od codziennej rzeczywistości, tak zaskakującym dla fanów "Ósemek". Trzeba się było oswoić z nowym zespołem-nie-zespołem, nie-teatralnością czy wręcz anty-teatralnością tego przedstawienia. W gruncie rzeczy najlepiej przyjmowali ten spektakl ci, którzy nie wychowali się na "Ósemkach", którzy z premierą nie wiązali specjalnych oczekiwań. Raczak postanowił mówić o sprawach ostatecznych, sięgnął do wielu literackich i teatralnych źródeł. Wpisał je w sytuacje z demonstracji, wiejskiej zabawy, pielgrzymki... N ad jego spektaklem unosi się duch "Apocalypsis cum figuris" Grotowskiego i poezji Eliota, teksty Borgesa. Postacie są "wydrążonymi ludźmi", próbującymi odgrywać mity w "innym królestwie ,. ." smlerCl . Z perspektywy kosmosu trudno uzasadnić, uprawomocnić, znaleźć sens dla ich ludzkich działań. Cały czas powraca motyw książki, która staje się powodem zbrodni. Wraca też motyw zabitego króla. Wiele erudycyjnych zagadek do rozwiązania i bardzo mało komfortu dla widza, który może mieć poczucie, że nic się na jego oczach nie dzieje, że żaden spektakl się nie zaczął, że to tylko zarys, początek... Interpretacje? Tu, na ziemi jest "inne królestwo śmierci", tu nic się nie zaczyna i nic nie kończy... Jeśli zderzać "Tertius orbis" z "Apocalypsis cum figuris" Raczak zdaje sie mówić, że koniec świata dokonał się bez naszego udziału i naszej wiedzy. Ewa Obrębowska- Piasecka Ryc. 9. Teatr Turbo Cacahuete. Inauguracja "Malty ' 94" w Teatrze Nowym. Fot. Przemysław Graf Nie dziwi mnie powściągliwość krytyków, przemawia za nią, jak sądzę doświadczenia sama widziałam już, jak rozwijała sie "Ziemia niczyja" Te , atm Osmego Dnia, jak rozwijały się "Anaglify" Teatru Wie rzb ak, jak ewoluowała "Carmen Funebre Biura Podróży, jak zmieniały się inne spektakle. Jakie ciekawe jest obcowanie z takim dojrzewaniem przedstawienia, oswajanie się z nim. Teatry nazywane umownie alternatywnymi tym się przede wszystkim roznią od tych tradycyjnych czy dramatyczno-repertuarowych, że każde przed , 7 StaJe f ePOSZUkiWaniemnoWe s o J ęz ka t t l N . t w. rn w , y ea ra nego. le ma go owego tekstu sztuki nie ma ustalonych konwencją ram. W przypadku "Sekty" pracował nad przedstawieniem zupełnie nowy zespół ludzi wywodzących sl\ę z rożnych teatrów obdarzonych różnymi teatralnymi doświadczeniami. Jak -+- + ,7 w Ż y d U , t 3 k t r U d fi o S P ° t k a Ć S i e n a S C e n i e P r z z 1\ . . ze- fi(lf{tuje się uczciwie, poważnie. - y zenlU, Mógł się stać tekst Pawłowskiego przyczynkiem do dyskusji o krytyce teatralnej w ogóle. Ale się nie stał, bo... N o właśnie - czy temat zbyt błahy, czy nikt nie chciał (nie umiał) go sformułować... I ostał się po wszystkim jakiś kac, jakiś niesmak, jakaś pustka... Francuzi z Atelier Quazar odgrodzili się od świata parawanami. Zbudowali na Starym Rynku knajpkę, która świetnie prosperowała przez cały festiwal. Przysiadali w niej krytycy, starsze panie, eleganccy panowie, pokrzykiwali awangardowi chłopcy w skórzanych kurtkach, hałaśliwie śmiały się ostro umalowane dziewczyny, biegały dzieci, na darmowy kieliszek Martini wielokrotnie przychodzili kloszardzi. Za tiulowymi zasłonami czas się zatrzymywał, jakby zaczynały działać czary. Aktorzy roznosili wino i soki, przysiadali się do gości, ktoś kogoś pogłaskał, ktoś kogoś ofuknął, ktoś zaśpiewał rzewną, francuską piosenkę, tęsknie zawodził akordeon. Ludzie rozmawiali. Zdawkowo albo nagle głęboko, jak nigdy. Wszyscy czekali na bilet, żeby pojechać w nieznane zdezelowaną ciężarówką. Co jakiś czas kolejna grupa widzów wsiadała do samochodu. Tam w klaustrofobicznej przestrzeni, wtuleni w siebie albo najeżeni, oglądaliśmy kukiełkowy teatrzyk okrucieństwa. Rzęził silnik, samochód toczył się po kamieniach Rynku postawionego na głowie. Na ekranie zamontowanym z tyłu przyczepy rozpoznawaliśmy znajomych, budynki - wszystko odkształcone, jakby zwielokrotnione, ale też odległe, nierzeczywiste , bezgłośne. Po tej podróży dookoła Ratusza, dookoła świata, trochę się kręciło w głowie, trochę się robiło smutniej, tęskniej za nieuchwytnym, niezrozumiałym, nienazwanym, zapomnianym. Na dziedzińcu zamku cesarskiego, w zupełnych ciemnościach, w podmuchach chłodnego wiatru, w posępnym szeleście liści oglądaliśmy latające maszyny Teatru En Vol. Po muzeum Nino Rotella oprowadzała jego asystentka Margareta Radomski oraz sam Mistrz - wielki, natchniony konstruktor z rozwianą siwą czupryną. Po zamkowych krużgankach błądził duchy Leonarda i Ikara, snuły się wspomninia zwyczajnych, choć tragicznych ludzi. Mieszały się metafizyka i jarmarczność. Widzowie wsiadali do jednej z piekielnych maszyn, by za drobną opłatą zakosztować latania. Para bohaterów rozstała się w gniewie, by się wreszcie pokochać. Nastąpiło uroczyste odsłonięcie ostatniego eksponatu. Konstruktor i asystentka zajęli w nim miejsca. Wybuchały sztuczne ognie, snuły się dymy. Wreszcie w górę wzleciał maleńki model machiny, z maleńkimi postaciami ludzi. Wspinał się po lince i zniknął w ciemności. Realny i ulotny jak marzenia. To bodaj najładniejszy spaktakl festiwalu. Widowiskowy na tyle, żeby zatrzymać przypadkowych widzów, wruszający na tyle, żeby ich pozostanie na dziedzińcu stało się świadomym wyborem. Stonowany, czysty, dowcipny. Teatr Prób założony w liceum w Wągrowcu przez Jana Kaspra działa już ponad dziesięć lat. Przez małą salkę przewinęło się kilka roczników uczniów tego niezwykłego polonisty, poety, reżysera. Wągrowiec ma kilkanaście tysięcy mieszkańców i trzy teatry. Najciekawszym jest właśnie Teatr Prób. Zaczynali jako szkolny teatrzyk poezji. Fascynowała ich Poświatowska i Cohen. Przez lata dorobili się własnego, rozpoznawalnego języka, wielu nagród. Zagrali Ewa Obrębowska- Piasecka Ryc. 10. Teatr En Vol. Scena ze spektaklu "Tam, w górze skrzydła nie rdzewieją". Fot. Przemysław Graf kilkakrotnie w sali Teatru Ósmego Dnia. Ich przedstawienia są mocno osadzone w poetyce teatru studenckiego lat siedemdziesiątych, dotyczą problemów, które wynikają ze społecznej rzeczywistości. Najnowszy spektakl "Okna" zaskoczył nawet fanów tego teatru, sprawił, że tłumy ludzi pielgrzymowały do Wągrowca. Przedstawienia nie da się bowiem zagrać nigdzie poza tamtejszym liceum. Gra w nim blisko stu pięćdziesięciu uczniów, zaanektowane są szkolne korytarze, sala gimnastyczna, dziedziniec. Okna dwóch szkolnych budynków - starszego z czerwonej cegły i ohydnej betonowej przybudówki - są polem działania w pierwszej części. Na jednej ze ścian zamontowany jest ekran, na nim wyświetlany "Pancernik Patiomkin" Eisensteina. Symultanicznie w oknach i przeszklonych korytarzach toczy się dynamicznie życie, towarzyszy mu ostra, pulsująca muzyka. Prywatne, rodzinne ceremonie, intymne dramaty i zbiorowe klęski, wojny, demonstracje, upokorzenia. W tym wszystkim jest też miejsce na życie zwierząt. Na ich śmierć - w okanch pojawiają się szkielety z gabinetu biologii. Pulsujące obrazy nikną we mgle, w dymie. W części drugiej widzowie w rytm gregoriańskiego chorału i ministranckich dzwonków idą w szpalerze bohaterów okiennych działań. Aktorzy ubrani są Ryc. 11. Scena ze spektaklu "Okna" Teatru Prób. Fot. Piotr Długoszw znane już kostiumy, trzymają świece. Patrzą na widzów albo w podłogę, albo w ścianę. Czasem nie potrafią ukryć śmiechu. Ta wędrówka trwa długo, jakbyśmy oglądali wszystkie twarze świata. Kończy się w sali z zakrytym ołtarzem, który okazuje się ścianą zbudowaną z telewizorów. Pali się mnóstwo świec. Młodzi ludzie mówią wiersze. Nagle spada zasłona z ołtarza. Z ekranów patrzą na nas oczy. Dwadzieścia par, kolejna dwudziestka, kolejna. Mętlik. "Kościelny" tej świątyni gasi śwece. "Requiem" Mozarta. Widzowie wychodzą. Widzą samotną, siedzącą postać ubranego na czarno chłopca pochylonego nad świecą, jak żebrak nad pudełkiem na datki. Ten tryptyk z człowiekim w tabernakulum poraża rozmachem i autentycznością. Zachwyca, by uświadomić pustkę - jeśli nie własną, indywidualną, to czającą się przecież, to nieuchronną. Niezależnie od tego czy jest się wągrowieckim licealistą, czy zupełnie kim innym. Ewa Obrębowska- Piasecka Fenomenem był występ hiszpańskiej grupy EIs Comediants, która zaanektowała całe kilometry przestrzeni. Zasypała widzów ogniem i głośną muzyką, wciągnęła w taneczny trans. Zaprosiła do demonicznego karnawału. Orgii sił nie czystych nie wytrzymało niebo - rozszalała się ulewa. Niektórzy tańczyli dalej, niektórzy chowali się pod nielicznymi daszkami, niektórzy klęli, że dali się namówić na tę wariacką wyprawę, inni kontemplowali sytuację zderzenia sztuki i natury, ludzkiego i boskiego porządku. Przyczynek do rozważań był . . ImponUJący. Z przebogatej "Malty '94" wybrałam te przedstawienia, których trzeba było szukać, które nie wszyscy widzieli, które nipokoiły , kazały stawiać pytania o nasze tu i teraz, a czasem o nasze wszędzie i nigdzie. Oraz te, które spowodowały dyskusje, spory, które były kontrowersyjne. Myślę bowiem, że był to festiwal twórczych kontrowersji właśnie. Bez jednego, ewidentnego wydarzenia. Trochę rozproszony, szukający nowego oblicza po wykonaniu skoku na głęboką wodę. Z największej poznańskiej imprezy rodzi się wydarzenie na europej ską skalę. Jaka jest cena takiej przemiany? Jak się uchronić przed niebezpieczeństwami, jak zachować własne oblicze, jak utrzymać to przedsięwzięcie - to zadania organizatorów i temat niejednej dyskusji. Do tych rozważań przyszło wrócić i po tegorocznej edycji. Nie będę jej szczegółowo opisywać. Ciągle jest obecna w pamięci. Wiele miejsca poświęciły jej gazety: lokalne i ogólnopolskie. Najwięcej zamieszania i reklamy zrobiła oczywiście telewizja. Myślę, że to za jej sprawą do Poznania ściągają młodzi ludzie z plecakami i przez kilka dni koczują nad teatralnym jeZIorem. Chciałabym jednak postawić kilka pytań, podzielić się paroma wątpliwościami. Znajomi studenci odbyli podróż do Francji i Hiszpanii, zahaczyli o Lozannę w czasie, kiedy trwał tam teatralny festiwal. Mówią, że drogo piekielnie, większość spektakli odbywa się w salach i trzeba kupować bilety, w mieście grają tylko kuglarze i to wcale nie rewelacyjni. Raczej ci, którzy w kumpelskim gronie wpadli na pomysł, że wystąpią i w dwa dni później są już "renomowanymi" cyrkowcami. Smutno. Moi znajomi tęsknili za "Maltą". N asz festiwal odbył się dopiero po raz piąty, ale nie można już sobie wyobrazić przełomu czerwca i lipca w mieście bez nocnych, teatralnych wycieczek nad jezioro. N a szczęście, choć brzmi to paradoksalnie, festiwal nie zamienił się jeszcze w imprezę o światowej renomie. Chociaż zdecydowanie zmierza w tym kierunku. Jeszcze trochę i będzie jak w Awinionie, Lozannie czy Edynburgu. Dobrze to i niedobrze. Coraz więcej festynu, budek z kiełbaskami, cyrku i kuglarzy - coraz mniej prawdziwego teatru. I coraz więcej widzów, którzy tego teatru pragną. W tym roku mnóstwo było biegania, żeby zdążyć chociaż na część przedstawień. Było ich wszystkich ponad sto. Często żałowało się wyboru - może gdzie indziej byłoby, jeśli nie piękniej, to chociaż ciekawiej. Włodek Mielcarek - dyrektor otI-u - tłumaczy mi wciąż, że to nie jest festiwal dla dziennikarzy i bardzo się cieszy, kiedy nie nadążam biegając po mieście. Twierdzi, że Ryc. 12. La Fura dels Baus "M.T.M.". Największe wydarzenie "Malty ' 95". Fot. Piotr Długoszimpreza się rozwija. Coś w tym jest, ale... Ale tzw. zwykli widzowie też chcą sobie jakoś zaplanować wakacyjny dzień, a przejazdy znad Jeziora Maltańskiego na Stary Rynek i z powrotem, bieganie po placach, ulicach i dziedzińcach niekoniecznie im to ułatwia. Wielu z nich chciałoby zobaczyć wszystko, albo przynajmniej wszystko, co najciekawsze. Może warto ułożyć spektakle tak, żeby cały weekend dało się spędzić nad Jeziorem Maltańskim albo dla odmiany krążyć wokół centrum, przysiadając od czasu do czasu w kawiarnianych ogródkach... Mało który widz trzyma się uporczywie głównego programu, raczej ogląda wszystko po kolei. Dlatego trzeci" taki sobie" spektakl z off-u rzutuje na obraz całej imprezy. Dyrektorzy zachodnich festiwali, którzy gościli na "Malcie", twierdzą jednak, że artystycznego teatru jest na niej - proporcjonalnie - najwięcej i za to właśnie cenią Poznań. Warto by ten kurs utrzymać, nawet przy świadomości, że na artystyczne przyjemności i doznania potrzebne są przede wszystkim pieniądze. Warto się w europejskim tyglu wyróżniać i nie wydaje się to niewykonalne. Chodzą słuchy, że "Malta" zmierza w stronę multimedialności. Że chce łączyć teatr, muzykę, plastykę. Fakt, że granice między sztukami mocno nam się pozacierały, ale mnie trochę szkoda. Wolałabym, żeby "Malta" została festiwalem teatralnym, żeby integrowała ludzi. Żeby była spotkaniem. Na tym polu jest jeszcze mnóstwo do zrobienia. Ewa Obrębowska- Piasecka Mi TM m m WSm mwm Ryc. 13. Przez kilka dni w Poznaniu rządzą aktorzy. Fot. Piotr Długosz Wymagania widzów rosną. Po czterech latach poznaniacy nie są już tłumem przypadkowych przechodniów. Świetnie pamiątają, co widzieli, co im się podobało, a co nie, za czym tęsknią, czego im brakuje. Na ulicznym bruku, w kawiarenkach na Starym Rynku odbywają się poważne, teatrologiczne niemal dyskusje. Myślę sobie, jaki byłby Poznań bez tego festiwalu. Bez tych czterech lat, które nauczyły nas nie tylko teatru. Wiele osób mówiło mi, że tylko na "Malcie" spotyka niektórych swoich znajomych, że czekają cały rok na te spotkania. Wiele osób po raz pierwszy ruszyło się wieczorem z domu, a potem już nie mogło przestać wychodzić. Wielu rodziców po raz pierwszy zabrało do teatru swoje dzieci. Wielu z nimi potem rozmawiało, bo droga znad jeziora do domu daleka. Ani razu nie zdarzyły sie jakieś niesmaczne ekscesy. Nikt nikogo nie pobił. Nigdy nie było skandalicznych pijackich wybryków. Teatr łagodził obyczaJe. Uwielbiam patrzeć, jak magia dobrego przedstawienia działa na tłum. Cieszę się, kiedy moje oceny pokrywają się z ocenami widzów. Lech Raczak powtarza często, że mało kto potrafi pisać o tym nowym teatrze, który nam się na "Malcie" urodził. Uważa, że do widowisk, w których uczestniczy tłum, trzeba przyłożyć zupełnie nowe kryteria. Ryc. 14. Teatr Turbo Cacahuette w akcji "Pogrzeb mamusi". Fot. Przemysław Graf · 'HilIlIj "IA&"&m* JP «I Ryc. 15. Na Malcie zacierają się granice między widzem i aktorem. Fot. Przemysław Graf Ewa Obrębowska - Piasecka Jest pewnie tak, że na naszych oczach dokonuje się jakaś teatralna rewolucja. U czestniczymy w niej . Jest naszą codziennością. Nie wiem czy mamy tylko taki teatr na jaki sobie zasłużyliśmy, czy też teatr, który spełnia nasze marzenia. Wiem, że już dziś czekam na kolejną "Maltę". Wiem, że w przyszłym roku będę psioczyć, narzekać i dyskutować. Ale wiem też, że będę się zachwycać, płakać, śmiać... Bo to mój festiwal. Nie chce mi się jeździć do Jeleniej Góry ani do Torunia, ani do Radomia... Czasami to robię, ale zawsze chętnie wracam tutaj: do teatralnego tłumu. Do zbiorowej ciszy i zbiorowego śmiechu. Wracam do tego miejsca, gdzie po raz pierwszy poczułam, że z tłumem przeżyłam w teatrze coś ważnego. KL. *ee ... . Ifjtr: . I Ryc. 16. Stary Rynek - MALTA OFF: Teatr Te-Oka "Stół to stół" Fot. Przemysław Graf