FESTIWAL TEATR W PRZYJAZNYM TŁUMIE OLGIERD BŁAŻEWICZ J est już prawie noc. Godzina 22. Siedzimy lub stoimy w zwartym siedmiotysięcznym tłumie, daleko za miastem, nadjeziorem, czekając na rozpoczęcie przedstawienia. Na widowni właściwie sama młodzież. Dziewczyny, zapewne przyjezdne, bo nieodłącznie z plecakami, groźnie nocą wyglądający krótko ostrzyżeni chłopcy. A na skarpie otaczającej jezioro nastrój prawdziwego pikniku. Niemal wszyscy po upalnym dniu raczą się piwem. Oj, będzie zadyma, mówi ktoś stojący obok mnie, gdy głos z megafonu zapowiada, że spektakl zacznie się nie wcześniej niż za pół godziny, bo ta właśnie inscenizacja wymaga absolutnych ciemności. O dziwo jednak tłum przyjmuje to do wiadomości bez sprzeciwu, chociaż przed plac gry wtaczane są kolejne beczki piwa sponsorującego festiwal browaru "Lech". Ale gdy z ciemmności zaczynają wyłaniać się w świetle pochodni aktorzy-marynarze mającego tutaj dla nas zatonąć "Titanica", nad jeziorem zalega nagle absolutna cisza przerywana potem już tylko gromkimi oklaskami. Przez lata całe mówiło się o Poznaniu i pisało, że to miasto senne, ospałe i zdecydowanie nieteatralne. Wypominano mu przy okazji zdanie Witkacego, który przestrzegał w latach trzydziestych swych przyjaciół przed Poznaniem, twierdząc, że to miasto absolutnie nie rozumie i nie akceptuje artystycznego teatru. Przypominano też "list pasterski" Emila Zegadłowicza oraz okoliczności towarzyszące jego wyjazdowi z przedwojennego Poznania. Przywoływano także pamięć o jakże trudnych poznańskich doświadczeniach Horzycy i Byrskich. Ale o tym, że takie to miasto od dawna już nie jest, najlepiej można przekonać się od lat pięciu, zawsze na przełomie czerwca i lipca podczas tych szalonych dni i nocy w trakcie trwania Międzynarodowych Festiwali Teatralnych "Malta". Jakże zmieniły one obraz teatralnego Poznania i w oczach samych jego mieszkańców, i w oczach kraju. Takich tłumów jak tutaj, na tych nocnych plenerowych widowiskach, nigdzie w kraju przecież nie uświadczysz. W 1994 festiwalowe produkcje oglądało w Poznaniu 100.000 widzów, w 1995 na znacznie Olgierd Błażewicz okrojonej imprezie teatr miał 80 000 widownię. Większą niż w każdym z poznańskich teatrów w trakcie całego sezonu. I większą też dwukrotnie niż trzy jeszcze w sezonie 1994/95 pierwszoligowe kluby piłkarskie. Po tych pięciu festiwalach młodzież wyraźnie zasmakowała właśnie w teatrze. Odkryła urok obcowania z czymś tak bardzo przecież niezwyczajnym jak te nocne korowody tajemniczych postaci w maskach lub na szczudłach w blasku pochodni i sztucznych ogni nad jeziorem. Odkryła też radość przebywania w gromadzie i wspólnocie. I co ważniejsze chyba, okazało się, że taki dziesięciotysięczny tłum młodych ludzi może bawić się po małym piwie bez żadnych burd czy awantur, że możesz w tym wielotysięcznym tłumie czuć 'się naprawdę bezpiecznie, a nawet i jakoś tak przyjaźnie. Jeśli ktoś ciebie skrzywdzi, obleje wodą, poplami czy wystraszy, to na pewno będzie to nie widz, lecz aktor. I wydaje się, że właśnie uświadomienie sobie tego, że teatr może być źródłem zbiorowych przeżyć i zabaw w grupie, że bardziej inspirujące jest zobaczenie czegoś razem, w gromadzie, aby mieć potem o czym rozmawiać i spierać się ze sobą, jest największym sukcesem tego festiwalu. I może nawet nie tyle jakość artystyczna jego przedstawień (nieraz dość zresztą dyskusyjna) będzie tu najlepszym miernikiem wagi i znaczenia imprezy, lecz sama jej atmosfera. A zdaje się ona mieć swe źródło chyba właśnie w tej potrzebie zbiorowości przeżyć. Nie bez znaczenia może być tu chyba także i to, że teatr powraca jakby na tym festiwalu do swych ludycznych korzeni. Ten, z którym obcujemy na co dzień wywodzi się przecież z tradycji teatru dworskiego. Spektakl w plenerze, chcąc nie chcąc, sytuuje się w sięgającej jeszcze czasów antycznych i średniowiecza kulturze teatru masowego i plebejskiego. Szekspirowski teatr Globe był już co prawda pod dachem, ale jeszcze bez ścian i bliższy przez to wydaje się tym współczesnym widowiskom plenerowym niż dziewiętnastowiecznej scenie pudełkowej. I jak się teraz okazuje, młoda zwłaszcza publiczność wyraźnie spragniona jest takiego to właśnie a nie mieszczańskiego teatru. Wydaje się, że dwadzieścia lat pracy z młodzieżą szkolną "Proscenium" oraz Teatru N owego, a także ileś tam edycji ogólnopolskiego Forum Teatru Szkolnego oraz Biennale Sztuki dla Dziecka zrobiło swoje. Przez lata całe w mieście tym najwięcej się działo w obszarze sztuki i edukacji teatralnej dzieci i młodzieży. I to właśnie chyba teraz zaowocowało. To, że wielkie ludyczne widowiska zdobędą w Poznaniu publiczność, łatwo można jeszcze wytłumaczyć naturalną potrzebą zabawy i zwyczajną ludzką ciekawością. Jak jednak wytłumaczyć ten potworny ścisk i tłok na przedstawieniach trudnych, awangardowych i eksperymentalnych? Czym wyjaśnić ów jęk zawodu przed kolejnym przedstawieniem świetnego rosyjskiego "Dereva" w 1995 roku, gdy okazało się, że do sali teatru lalek dysponującej tylko 100 miejscami na widowni (a tylu mniej więcej było tu dziennikarzy, gości imprezy i obserwatorów), chce wejść jeszcze trzykroć więcej widzów. I że ta młodzież abolutnie nie jest gotowa zrezygnować z udziału w przedstawieniu. Bo - jak mi to tłumaczyła pewna szturmująca wraz ze mną bramy teatru dziewczyna - na ten właśnie, a nie jakiś inny spektakl, specjalnie do Poznania przyjechała. A także i dlatego, że w jej pojęciu to jest do nich, do młodych ludzi adresowana impreza. Z czymś podobnym spotkałem się podczas poznańskiego Forum Teatrów Szkolnych, gdy próbując z koleżanką przecisnąć się przez tłum młodzieży na swoje niby to zarezerwowane dla prasy miejsca, usłyszeliśmy "i czego to ci starzY tutaj szukają". I czym ów tłok, i ścisk na widowni tłumaczyć jak nie tą wielką, rozbudzoną przez lata pasją teatralną młodzieży. Festiwal poznański miał być tym naszym oknem na teatralną Europę a dla Poznania jednym, wielkim, zafundowanym mu w dniach świętych patronów miasta - festynem i teatralnym świętem. Jak się to jednak w praktyce okazało, dla młodzieży szkolnej z kraju stał się on także sposobem na wakacje. Celem masowych wręcz wędrówek do Poznania i to przede wszystkim młodzieży z tych jakże licznych teraz teatralnych zespołów amatorskich. Bo może nawet dotąd w pełni nie uświadamialiśmy sobie, że właśnie teatr w tym środowisku Olgierd Błażewiczfig I Immr.izłn. I V j 1\ \M Jap 1 i i i' Ryc. 2. Teatr Derevo, "Lunapark spełnionych życzeń". Fot. Przemysław Graf '. · - .. ' 11 . .n. ..'..'pl_. 001..-1 II Ryc. 3. Teatr Dogtroep "L'ascension du Mandarin". Fot. Przemysław Graf stał się tym najbardziej trafiającym do wyobraźni środkiem i sposobem wypowiedzi. Przestało już być nim nazbyt skomercjalizowane, tandetne myślowo i niemal bez reszty zamerykanizowane - kino. Nie wystarcza także żywiąca się niemal wyłącznie rozrywką, reklamą i polityką telewizja. A od rockowych koncertów odstręczać zaczęły towarzyszące im zadymy. Cóż więc jest takiego teraz w teatrze, że tak przyciąga on młodych ludzi? Otóż - jak sądzę - na tym festiwalu przyciąga ich przede wszystkim ogromna różnorodność form, środków wypowiedzi i gatunków. Co spektakl to jakaś inna propozycja. Festiwal to taki jeden wielki kocioł z bardzo różnorodnymi daniami, w których każdy może znaleźć coś dla siebie. I wielki show, i ubrany w kostium moralitet, i czystą zabawę, i coś z głębszym podtekstem. Jakąś zagadkę czy tajemnicę. Ten festiwal jest przede wszystkim trochę szalony i nieobliczalny. Program ma zazwyczaj aż do przesady gęsty i bogaty. W ciągu zaledwie pięciu czy sześciu dni kilkadziesiąt różnych zdarzeń, akcji, widowisk plenerowych, koncertów i spektakli. Menu jego też było nader różnorodne. A składało się ono z dań głównych, spowadzonych z zagranicy i to za duże pieniądze, wyspecjalizowanych w wielkich plenerowych produkcjach komercyjnych grup teatralnych, z wybranych przedstawień scen alternatywnych kraju oraz z festiwalowego offu. Takich drobnych ulicznych przekąsek funkcjonujących po trosze na zasadzie dania ze wspólnego kotła. Każdy mógł swobodnie z niego korzystać, a wszystko zależało po prostu od tego, co sobie z niego nabierze. I czy trafi mu się smakowity kąsek, czy tylko ziemniaki, albo i sama tylko woda. Miał ten festiwal także bardzo smakowite desery dla koneserów. Rzecz w tym bowiem, że na tym festiwalu spotkały się ze sobą i przedstawienia z ambicjami, i zdarzenia plastyczne, akcje i typowe produkcje amatorskie. A wśród nich absolutne perełki aktorskie z reguły w wykonaniu świetnych rosyjskich aktorów i tancerzy z petersburskich scen alternatywnych "Dereva" i "Licedei - 4", a także wybór najlepszych w sensie inscenizacyjnym przedstawień rodzimych scen alternatywnych. Dyrektor artystyczny Lech Raczak zadbał o to, żeby na festiwalu znalazły się czołowe polskie sceny alternatywne: Teatr Ósmego Dnia z "Sabatem", szczecińska Kana, Teatr Alberta Tisona ze Żnina, lubelski Projekt, Akademia Ruchu i poznański Teatr Biuro Podróży, któremu festiwal ten otworzył bramy do teatralnej Europy. A jak się okazało, także te trudne nieraz w odbiorze teatry alternatywne znalazły w Poznaniu swoją publiczność. Interesujące stało się także samo zderzenie ze sobą perfekcyjnych warsztatowo, ale z natury rzeczy obliczonych na masową rozrywkę, komercyjnych trup zachodnich z przedstawieniami naszych rodzimych scen ulicznych. Posługując się podobnym arsenałem środków, tak charakterystycznym teraz dla wszystkich widowisk plenerowych: maski, pochodnie, korowody postaci na szczudłach, race ogni sztucznych, starały się one jednak coś swoim odbiorcom od siebie powiedzieć. Przekazać im jakieś przesłanie, wyrazić swój stosunek do świata, do wojny, przemocy, nietolerancji czy bezprawia. Najlepszym przykładem takiego ulicznego "teatru moralnego niepokoju" mogły być tutaj jakże przejmujące spektakle poznańskiego Teatru Biuro Podróży: "Giordano" i "Carmen Fune bre", szczecińskiej Kany, T eatru Ósmego Olgierd Błażewicz Dnia. I w tym sensie polski teatr alternatwyny ma swoją specyfikę. A jest nią dążenie do zaopatrzenia spektaklu w jakieś przesłanie. Musi on być atrakcyjny wizualnie, gorący i emocjonalny, ale i musi to przy tym wszystkim mieć jeszcze jakiś głębszy sens. Nie może być wyłącznie zabawą. Musi być o czymś. I przez to właśnie budzi on takie zainteresowanie na międzynarodowym festiwalu w Edynburgu. Rok po roku Fringe First oraz N agrodę Krytyków zdobywały na nim polskie przedstawienia z "Malty". W 1994 r. szczecińska Kana za "Noc", w 1995 r. Teatr Biuro Podróży za "Carmen Funebre". Największą furorę robiły jednak na tym festiwalu wielkie widowiska plenerowe wyspecjalizowanych w tego typu produkcjach zachodnich grup komercyjnych. W 1992 roku takim największym szlagierem festiwalu były występy holenderskiego Teatru Dogtroep. Jego spektakl "L' ascension du Mandarin" to jedna wielka feeria zdających się nie mieć końca pomysłów inscenizacyjnych i ruchowych. Dziwny mariaż cyrku, baśni i świetnej plastyki. Samoniszczące się machiny jak u Tinguelly'ego. Wczorajsza jeszcze awangada w służbie komercyjnego z samej swej istoty teatru. Drugim takim przebojem festiwalu były występy francuskiej Campagnie du Hasard z "Figarem". Wielkim widowiskiem plenerowym z wkomponowaną w nie muzyką Mozarta. Było to dla masowej widowni pierwsze wielkie olśnienie przez swój tak zaskakujący ją wówczas mariaż osiemnastowiecznych arii i tercetów mozartowskich z ognistym rytmem bębnów i tam-tamów w wykonaniu czarnoskórych instrumentalistów w stylowych perukach. W rok później był to koncert podniebnych doboszów nad dachami Starego Rynku franuskiego "Transe Express Circus" oraz wielkie, nocne nad jeziorem widowisko teatru Plasticiens Volants uruchamiające w blasku rac ogni sztucznych jakieś gigantyczne, szalejące nad naszymi głowami gumowe potwory. W 1994 roku była to ogarniająca przestrzeń całego jeziora feeria rac świetlnych w spektaklu "EIs Comediants" i to w dodatku jeszcze podczas potwornej burzy i ulewy. Pioruny biły, deszcz walił, a aktorzy mimo to pozostawali na placu gry. A co najciekawsze, w tej potwornej ulewie towarzyszyli im aż do końca spektaklu zmoczeni i zziębnięci młodzi widzowie. A potem, w ostatnim dniu festiwalu, równie efektowne było premierowe wykonanie "Antygony" Sofoklesa Teatru Polskiego w Poznaniu. Nie spektakl był tu jednak najbardziej pasjonujący, ale sama jego plenerowa sceneria na polach Cytadeli. Nocny przemarsz widzów od bram Małej Śluzy do amfiteatru wśród rozpalonych ognisk i rozświetlających co chwila drogę ogni sztucznych oraz snujących się nad ziemią oparów świec dymnych. N o i potem może jeszcze kilka scen z samego przedstawienia. Ta wędrująca gdzieś w świetle reflektora wśród traw i krzaków na stoku wznoszącego się za sceną wzgórza - Antygona. Rozgwieżdżone niebo nad nią i wypełniająca cały plac pełna ekspresji muzyka Zbigniewa Kozuba. Coż to jednak znaczy magia scenerii. Po przeniesieniu przedstawienia na scenę pudełkową Teatru Polskiego nic właściwie się z niego nie ostało. Patos i koturn. W 1995 był to Teatr Titanick z Miinster. Z niemiecką precyzją zbudował on na brzegu jeziora, a na koniec zatopił, potężny statek z masztami, kominem Ryc. 4. "Le Figaro!" Compagnie du Hasard. Fot. Przemysław Grnf i całą wielką okrętową maszynerią. Potem wprawił ten statek w ruch. Z maszynowni buchnęła para, zaczęły kręcić się ogromne koła zamachowe, wytrysnął dym z komina i race ogni sztucznych. A gdy statek zaczął już płynąć, woda z sikawek tak cudownie rozpryskiwała się o jego rufę i taką pozostawiała po sobie bryzę, że ręce same składały się do oklasków. Był też, rzecz jasna, arcyzabawny chrzest statku. Był i bal kapitański. Najbardziej efektownie jednak i pomysłowo rozwiązana została sama sceny katastrofy. Orkiestra grała do końca, gdy woda zalewała już pokład i widzów, a z maszynerii buchał ogień i dym. Tak precyzyjnie jak Niemcy go zbudowali, tak samo dokładnie i perfekcyjnie na naszych oczach go zniszczyli. Została po Titanicku tylko ogromna kałuża, żelazna konstrukcja i tlące się jeszcze gdzieniegdzie zgliszcza. Dwa były jeszcze na tym festiwalu takie wielkie ludyczne widowiska. Jedno pokazała hiszpańska grupa "La Fura dels Baus" i był to perefekcyjnie "zrobiony" teatr totalny, pełen seksu, przemocy i emocji, proponujący jednakże widzom jakieś tam własne przesłanie. Ale przede wszystkim teatr nader umiejętnie wciągający widzów w uczestnictwo w zaprogramowany ciąg zdarzeń. Drugie, na zakończenie festiwalu, francuski "Generic Vappeur", a był to równie totalny koncert w przestrzeni. Przemarsz barwnego korowodu wraz z widzami wzdłuż jeziora zakończony kaskaderską sceną z eksplozją piramidy z 85 metalowych beczek i wjeżdżającego na nią samochodu. Nie zabrakło też w Poznaniu dużych siurpryz i ubranych w teatr prowokacji. Sprawcą największego na tym festiwalu zamieszania stała się francuska grupa Turbo Cacahuete, która Olgierd Błażewicz pierwszą próbkę swych możliwości prowokatorskich dała już podczas uroczystości inauguracji festiwalu w 1994 roku. Oto bowiem, gdy oficjalne przemówienia dobiegły końca i wszyscy chwytali już za kielichy, wyrwał się do mikrofonu niezapowiedziany przedstawiciel Unii Europejskiej i takie rzeczy zaczął nam opowiadać, że w powietrzu wisiał już wielki skandal. A była to przecież tylko taka mała próbka antymieszczańskich prowokacji tej francuskiej trupy aktorskiej. I dopiero gdy wyszła z nimi na ulice, zrobiła się z tego duża zabawa, a dla pozbawionych poczucia humoru działaczy ZChN - prawdziwy skandal. Nie doznania arytystyczne i widowiskowe wydają się jednak miarą tego festiwalu, lecz sama jego atmosfera. Ujawnione przez ten festiwal ogromne zapotrzebowanie młodych ludzi na takie spotykanie się w tłumie, gromadzie, wspólnocie. I po prostu na zabawę w teatr. Za 6 miliardów starych złotychzafundował sobie Poznań coś takiego, co od wielu lat już mają podobne mu miasta europej skie. Dobrym pomysłem dyrektorów tego festiwalu, Michała Merczyńskiego, Lecha Raczaka i Włodzimierza Mielcarka, było też włączenia do programu festiwalu przedstawień stacjonarnych scen poznańskich. Wydaje się jednak, że w ślad za tym jeden z nich powinien zostać zobligowany do pokazania się na festiwalu także z widowiskami plenerowymi. Przykład festiwalowej premiery "Antygony" w amfiteatrze na Cytadeli był przecież tak zachęcający. Ale po roku nie znalazł kontynuacji. Co natomiast jest swego rodzaju niedostatkiem czy mankamentem festiwalu? Przede wszystkim nazbyt krótki i do przesady aż skondensowany czas trwania imprezy. W ciągu tych pięciu czy sześciu szalonych dni i nocy masz do zobaczenia kilkadziesiąt spektakli a potem aż do końca wakacji już ani jednego. Rozumiem potrzeby widzów z zewnątrz, którzy Olgierd Błażewiczchcieliby jak najwięcej w jak najkrótszym czasie zobaczyć, rozumiem też, że taniej jest skrzyknąć wszystkich na czas krótki, zapewnić im hotele i obsługę przez tydzień, niż cedzić spektakle przez czas dłuższy. Niemniej wydaje się, że przy takim zagęszczeniu imprez ten festiwal jest po prostu nie do do skonsumowania. I wielu potencjalnych widzów dorosłych chętnie pewnie włączyłoby się do niego, gdyby nie to tak zwariowane tempo i straszliwie napięty kalendarz dnia. Za wydłużeniem czasu trwania festiwalu zdają się także przemawiać doświadczenia podobnych mu festiwali zagranicznych. Przed laty, bawiąc z Teatrem N owym na takim letnim festiwalu w Szwajcarii nad Jeziorem Genewskim, mogłem przekonać się, jak inna obowiązuje tam festiwalowa strategia. Tam poszczególne miasta starają się jak najdłużej zatrzymać u siebie turystę, proponując mu codziennie jakąś festiwalową atrakcję. I dosłownie cedzą im te teatralne wspaniałości. Nie do pomyślenia są dla nich występy tego samego wieczoru kilku różnych teatrów. Chcesz jeszcze coś zobaczyć - zostań o ten jeden dzień dłużej. I nie trudno domyślić się dlaczego, skoro hotele, lokale i gastronomia partycypują w kosztach tego festiwalu. Ten to, tak napięty na poznańskim festiwalu program dnia, implikuje też cały charakterystyczny dla niego rozgardiasz i bałagan organizacyjny. Przez pierwsze trzy dni wszystko przebiega wręcz idealnie i w typowym dla Poznania porządku organizacyjnym. Wystarczy jednak, że jakiś spektakl się opóźni, wypadnie z gry lub zmieni miejsce akcji, a już misternie ułożony program dnia się wali. Albo nie można znaleźć dla jakiegoś przedstawienia wolnego okienka, albo trzeba czekać z rozpoczęciem następnego spektaklu dopóki to spóźnione nie dobiegnie końca. I jeszcze jedno. W plenerze wszystko się jakoś toczy i nie ma problemu z publicznością. Kłopoty i to duże pojawiły się natomiast z przedstawieniami na Zamku. Wystarczy, aby więcej widzów z zaproszeniami wybrało sobie ten właśnie spektakl, a kasy wcześniej sprzedały wszystkie miejsca na widowni i od razu robi się jakaś sprawa. Dla młodzieży wchodzenie do teatru w ścisku, tłoku i niepewności czy znajdzie się miejsce na widowni to "normalka". Żadna sprawa. Ale przecież nie dla osób starszych. A z całą już pewnością nie dla festiwalowych gości. Dla nich jest to po prostu nie do przyjęcia. I jeszcze jedna, nie tyle może nawet uwaga, co pod adresem organizatorów - propozycja. Otóż wydaje się, że z pożytkiem dla samej sprawy można by poszerzyć ten festiwal o rozmaite awangardą podszyte zdarzenia i akcje plastyczne, performance z pograniczy teatru i plastyki oraz awangardowe produkcje muzyczne. A to głównie dlatego, że te tak trudne w odbiorze manifestacje artystyczne tylko na takim jak ten festiwalu, tak naprawdę mogłyby zostać zobaczone, wysłuchane i skonsumowane. Tylko na tym festiwalu jest po prostu w Poznaniu tak proawangardowo nastawiona publiczność. Dobrą formą promocji miasta jest ten festiwal. Z roku na rok z coraz większym spotyka się zainteresowaniem ze strony zagranicznych teatrów. Na razie widzą w Poznaniu interesujące dla siebie miejsce w Europie zespoły teatralne gotowe się tutaj pokazać za pieniądze lub dla sławy i promocji. Ale może z czasem, gdy fama festiwalowego Poznania dotrze na Zachód, pojawią się Ryc. 7. "M.T.M." Teatru La Fura dels Baus. Fot. Piotr Długoszw ślad za nimi także i zagraniczni turyści. Na razie jest jednak "Malta" tylko Mekką teatralną krajowej młodzieży z plecakami i namiotami. To dobrze, że młodzi ludzie mają taki swój festiwal. loby tylko nic złego się mu nie przytrafiło. Ma on za sobą cały młody Poznań, a przeciwko sobie tylko garstkę wpływowych działaczy miejscowego ZChN - u, którzy widzą w nim samo tylko awanagardowe zło i moralne zagrożenie. Tak podobno wszyscy chcemy do tej Europy, a gdy ta się tutaj pojawia, wpada ktoś od razu w popłoch, że oto jakiś goły biust francuskiej aktorki zgorszyć może naszych maturzystów i sprowadzić ich na moralne manowce. Albo co gorsze, że za dużo jest tutaj swobody, awangardy i wolności...