ŚLEDZIE, MYDŁO I POWIDŁO. O Annie Grząślewiczowej z Chwaliszewa MAGDALENA KACZMAREK - Ten wywiad jest o 20 lat za pozno - twierdzi Wacław, wnuk Anny Grząślewicz, która w międzywojniu prowadziła na Chwaliszewie kolonialkę. - Gdyby nasze babcie żyły, to by naopowiadały. Myśmy za małe knajdry byli. Jakby sobie jeszcze człowiek mógł pochodzić, popatrzeć, poprzypominać... Ja to czuję, ale teraz to już zupełnie nie to samo. Rodzina Grząślewiczów prowadziła sklep, czy - jak mówią starzy Poznaniacy - skład kolonialny przy ulicy Wenecjańskiej (dawniej Wenecka). Stąd pochodzi ich cała rodzina. N azwa ulicy wzięła się od warsztatów figurek gipsowych, które mieli tu w XVII wieku przybysze z Wenecji. U babci było w dechę Jedna babcia (ze strony matki) mieszkała na drugim piętrze, a babcia Grząślewicz - na parterze. Kolonialka Grząślewiczów mieściła się w parterówce od strony starego koryta Warty. - Do babci się fajnie chodziło, bo się chodziło na wyżerkę - roztkliwia się wnuk, Mieczysław. - A parapet był bardzo nisko, tak że jak się z Warty przyleciało, to tylko na parapet i lunę chleba ze smalochem. Albo jak babcia bekę z ogórami otworzyła, to było w dechę. Takie wielkie beczki z ogórami były w składzie na boku. - Mieszkali w domu na Wenecjańskiej 11/12, - wspomina starszy wnuk Anny, Wacław Grząślewicz. - To była właśnie ta słynna gesztrajcha. Takie dwa duże domy magistrackie, dzisiaj śladu nie ma po nich. W czworoboku stały tam dwa duże bloki na Wenecjańskiej, z tyłu magazyny i z frontu skład. Podwórze z kocich łbów, a na środku po jednej i po drugiej stronie - wy Magdalena Kaczmarek Fot. 43. Wejście do sklepu kolonialnego przy ul.Wenecjańskiej 11/12. W drugim rzędzie od lewej właściciel sklepu Franciszek Ksawery Grząślewicz i jego żona Anna z synem Tadeuszem, ok. 1911 rchodki. Latem każdy w oknie sobie elegancko siedział, a tam ktoś sobie ze swoim kluczem paradował przez całe podwórze pod serduszko. - Ten blok miał taki balkon na całą długość z barierkami - dodaje Mieczysław Grząślewicz. - Latem się ludzie o te barierki opierali i patrzyli. Tylko te serduszka i ten zapach. Niesławna Wenecjańska To właśnie ulica Wenecjańska przyczyniła się przede wszystkim do złej sławy Chwaliszewa. W charakterystycznych, koszarowych kamienicach (nr 11 i 5) mieszkało tu kilkudziesięciu bezrobotnych, zawodowych złodziei i zabijaków. Fot. 44. Wnętrze sklepu kolonialnego przy ul. Wenecjańskiej 11, fot. ok. 1914 r. - Były takie dzielnice w Poznaniu - przyznaje Wacław. - Piaskowa miała swoich ejbrów, Kościelna miała swoich, Chwaliszewioki to byli też wybijokna ładne. Ale Chwaliszewo było zgrane. Tych swoich nigdy nie ruszali. Tylko obcych. A że tam różne wojny sie zdarzały - ulica na ulicę z kneblami, z łańcuchami chodzili, to inna sprawa. Taki był Kaziu z Wenecjańskiej, co z lolą chodził, ale był nieszkodliwy. Albo Franek Szrama - znany w środowisku w Poznaniu. Nawiasem mówiąc, chodził z naszą ciotką - matki siostrą. On był taki mały knajder, ale takie ubranie miał szerokie, że od samego widoku już się można było przestraszyć. I nożownik pierwszej wody był. Wszyscy go się bali. Jak słyszeli krzyk, że Franek idzie, to wszyscy uciekali. Taka była chwaliszewska szajka. W grudniu w 1932 przez Wenecjańską żeśmy wracali z ćwiczeń "Sokoła" ze Środki i widzieliśmy pełno policji na koniach, bo wtedy tego księdza Masłowskiego zabiło dwóch zbrodniarzy - Grelka i Bronisław Bednarczyk. Myśmy się potem straszyli - idzie Grelka, idzie Bednarczyk! Wszystko na sprzedaż Anna Grząślewicz urodziła się w 1875 roku. - Na przełomie 1900 roku, jak miała 25 lat, już tam z dziadkiem urzędowała - mówią wnuki. Nie znali dziadka. Franciszek Ksawery Grząślewicz zmarł wcześnie i Anna musiała radzić sobie sama. Pomagał jej kilkunastoletni syn, Kazimierz. Magdalena Kaczmarek Fot. 45. Rodzina Grząślewiczów, mieszkańców domu przy ul. Wenecjańskiej 11/12. Od lewej Kazimierz, Irena i Tadeusz z opiekującą się nimi babcią p. Paszkowiak, fot., ok. 1912 r. - U babci było wszystko - opowiada Wacław. - Taka typowa kolonialka. Szkuciarze zaopatrywali się tylko u babci, bo z portu rzecznego było do jej składu najbliżej. Babcia opowiadała, że miała osiemnaście rodzajów kawy. Pełno tego towaru było. Maggi nie maggi, nawet Knorra i doktora Oetkera - to przecież takie jeszcze przedwojenne firmy. Wszystko można było kupić. - Jednym słowem śledzie, mydło i powidło, dosłownie dostało się wszystko - dopowiada Mieczysław. - W takiej kolonialce, to dostała pani i pastę do butów i korzenie wszelkiego rodzaju. Dzisiaj się szumnie nazywają "delikatesy", a to, co u babci pamiętamy, jest nie do porównania. Zaopatrzenie było o wiele lepsze niż dzisiaj w tych całych delikatesach. Kiedyś, jak babcia opowiadała, to nawet ręcznym wózkiem z dyszlem jechała do hurtowni, a dostawała wszystko, co potrzebowała. A jeśli zamówiła telefonicznie (rzadko, bo Fot. 46. Dzieci z ochronki na Chwaliszewie. Krzyżykiem zaznaczeni: Irena i Tadeusz Grząślewiczowie, fot. 1913 r. telefonów nie było), to za godzinę miała towar. Albo konikiem wozili i wszystko sprawniej szło niż dzisiaj. Kolonialek było kilka, piekarzy, rzeźników ze trzech, restauracje. Ale z konkurencją musiała sobie dać radę. Dowód, że wszyscy szkuciarze tylko do babci przychodzili. Bliżej mieli - to fakt, ale inna sprawa, że gdyby mieli parę groszy taniej, to by szli do konkurencji. Bo babci chodziło nie tyle o to, żeby się za wszelką cenę dorobić, jak to się dzisiaj dzieje, tylko dawała jak naj niższą marżę, żeby klienta utrzymać. I to była dla niej podstawa handlu. Dlatego miała pełno i towarów i klientów. Klient to był gość Babcia nie mogła się pogodzić z tym, że tak wszystko upada - twierdzi Mieczysław. - Dla niej klient, to był naprawdę ktoś. Ona uważała, że handel jest dla klienta, a nie odwrotnie. Takie było podejście. Myśmy się przyzwyczaili przez te czterdzieści parę lat, że klienta się traktowało jak intruza. Spod lady, jak ktoś znajomy, to dostał, jak nie, to nie... Dzisiaj to są tylko szumne nazwy, ładne opakowania i na tym koniec. Do dzisiejszego dnia nie mogę pojąć na przykład jednego: jak czarny pieprz może mieć datę przydatności do spożycia. Czy goździki, czy cynamon, imbir, gałka... Rozumiem: masło, mleko, śmietanka. Ale wszystkie korzenie, przyprawy kiedyś nie były paczkowane, w worecz Magdalena Kaczmarek Fot. 47. Anna Grząślewicz z córką Ireną i synem Tadeuszem, fot., ok. 1915 r. kach stało i - pół deko, deko, gra muzyka, na wagę się kupowało, nikt nie kontrolował, że potrzeba tam jakiejś daty przydatności. A jakoś nikt się nie otruł. Wyjątkowo nieluksusowa rodzina W wyjątkowo nieluksusowej rodzinie żeśmy się urodzili. Było nas dużo, więc musieliśmy sobie sami pokombinować - opowiada Wacław. - Jak babcia miała sklep, to nam było lżej. Ale musiała potem zlikwidować wszystko i gdzieś w połowie lat trzydziestych dostała rentę po mężu. - Zbierało się każdy kawałek szkiełka, nie mówię już o całych butelkach, pudełkach po paście do butów, czy do zębów i starych żyletkach - mówi Fot. 48. Tadeusz Grząślewicz podczas I Komuni Św., fot., ok. 1916 r. Fot. 49. Irena Grząślewicz podczas I Komuni Św., fot., ok. 1916 r. Mieczysław. - Za dziesięć sztuk dostawało się jedną nową. Za pięć pudełek od pasty dostawało się mniejsze pudełko pasty. I wtedy to się wszystko opłacało. Czemu się dzisiaj nie opłaca? - Pamiętam jak dziś, jak polowaliśmy na flachy - wspomina Wacław. - I na Chwalisz ewie - tam, gdzie teraz jest motoryzacyjny - była restauracja i skupowali butelki. Za taką bombkę dawali dwa grosze. A za kwaterkę trzy grosze. Kupowało się za to przechodzoną sznekę z glancem. Świeża kosztowała dziesięć groszy, a wczorajsze za to samo były dwie. Magdalena Kaczmarek Fot. 50. Fotografia grupowa żołnierzy armii niemieckiej we Francji. W pierwszym rzędzie drugi z prawej Franciszek Grząślewicz (poległ w bitwie pod Hattenville 17 II 1916 r.) - Wszystko się przydawało - mówi Mieczysław. - Jak wysadzili most Chwaliszewski, żeby Niemcy nie weszli, to ja tylko miech pod pachę i po te trociny. Cyk, cyk, cyk. Z miechem do chałupy i fest ognisko było. - W czasie okupacji pracowałem w magazynie warzyw przerobionym z fabryki zapałek przypomina sobie Mieczysław. - Byłem młody chłopak i nic więcej z tego okresu nie zapamiętałem, jak tylko zgniłą kapustę. Musiałem ją obierać i w skrzynki ładować. Ten zapach to ja czuję jeszcze dzisiaj, bo przecież cały ofąflany z tego wszystkiego wychodziłem. N adwarciańskie życie - Całe lato myśmy spędzali nad Wartą - opowiada Wacław. - Nie wszędzie było bezpiecznie. Pamiętam, jak ktoś z pierwszego przęsła mostu Chwaliszewskiego skoczył prosto w wymborek. Wyciągnęli go z wiadrem na głowie. Przy tamie Garbarskiej był specjalny badymajster i ograniczenie dla dzieciaków. Obok szkuty normalnie płynęły, przeładowywali towar, życie wrzało - zawsze był duży ruch. Czasem takim fajnym stateczkiem się jeździło na wykę do Rogalina, Czerwonaka, Puszczykowa. - Latem ubierało się w badejki, szło się z pudełkiem od zapałek na muchy, a potem na fikoty - przypomina sobie Mieczysław. - Teraz byś z Warty nie zjadł fikota. Przy moście Chwaliszewskim schodziło się na dół tam były budki z rybami i rybak przy rybaku. - wtóruje mu Wacław. - Taki słynny Borowicz był - miał w Kiekrzu wydzierżawione jezioro. Ryby u niego zawsze można było kupić. Ryby takie tam wisieli jak te drzwi - sumy, szczupaki. To wejście na dół przy krzyżu chwaliszewskim jest zamurowane, zresztą nie ma po co na dół schodzić, bo to wszystko jest zasypane. Babcia była bystra Za babci młodości w tych letnich porach robili wenty na błoniach wspomina Wacław. - Bo sto metrów od Wenecjańskiej już była Warta (tam teraz jest zasypane). Modne były strzelnice. Wyścigi w workach. Dzisiaj mamy radia, telewizje, dyskoteki... Ale dla nas, takich młodych bobli, to to była atrakcja, jak mogliśmy sobie w niedzielę postrzelać z wiatrówki. Znany w Poznaniu rzeźnik, Mieczysław Waberski, któremu ojciec prowadził księgowość, na wenty kocioł przywoził, a w nim grochowa z takimi wkładkami była. Ileśmy razy do niego poszli, to nie od frontu, tylko tam od tyłu na parówę na ciepło. Tomiak, słynny cukiernik, piekarz też na wszystkie święta robił jakieś konkursy dla publiczności. N a Boże N arodzenie nasz ojciec wygrał tort ze swoim nazwiskiem. N a Marcina był rogal i konkurs - kto zgadł, ile rogal waży, ten go dostał. Okazało się, że ważył 16 kilo. I taką sobie reklamę przez konkursy robili. - Babcia chętnie jeździła na wenty, do samego końca była bystra - mówi Wacław. - Jeszcze sobie wódeczkę wypiła, jeszcze sobie paróweczkę zjadła. Grała w przedstawieniach i była bardzo dobrą śpiewaczką. W chórze w Tumie śpiewała całe lata przed wojną, w czasie wojny i po wojnie. Myśmy już robili komitet taki, żeby stówkę babci wyprawić. I nagle, momentalnie zmarła. Żyła 97 lat.