LOSY PEWNEJ KOLEKCJI SŁAWOMIR LEITGEBER K amienica przy alei Marcinkowskiego 21 sąsiadująca przez ścianę z dawnym pałacem Anderschów z jednej, a z dawnym hotelem Rzymskim, będącym za lat mego dzieciństwa siedzibą wydawnictwa świętego Wojciecha, z drugiej strony, jest tym domem, z którego okien z sercem ściśniętym grozą i smutkiem obserwowałem na początku września 1939 r. wkraczanie do Poznania pierwszych oddziałów niemieckich. Dla mnie urodzonego po 1920 r., a więc w wolnej, odrodzonej Polsce i po odparciu nawały bolszewickiej, wychowanego przez znakomitą polską szkołę, był to wstrząsający do samej głębi jestestwa, szok, duszę rozdzierający ból i przerażenie. Byliśmy wtedy w mieszkaniu mojej babki sami we dwójkę z moim przyjacielem Tomaszem Karwowskim, wnukiem prof. Stanisława Karwowskiego, autora Historii Wielkiego Księstwa Poznańskiego. Jego brat, dużo od nas starszy, lekarz, dobrze zapowiadający się uczony idący w ślady swego ojca, profesora medycyny UP, walczył w tym czasie pod Kutnem, a niebawem miał się stać jeńcem wojennym i w roku następnym zginąć w Katyniu. Mieszkanie mojej babki stanowiło świetne pole obserwacyjne, gdyż z okien doskonale widać było z jednej strony hotel "Bazar", natomiast z drugiej strony wzrok ogarniał całą długość ówczesnej ul. Podgórnej aż do placu , Swiętokrzyskiego, dziś Wiosny Ludów. Myśl moja biegła w tych dramatycznych chwilach pełna niepokoju i rozsterek ku przyszłym losom Ojczyzny, ku toczącym się zmaganiom bitewnym. Tymczasem, co oczywiste i zrozumiałe, nawet przez chwilę nie pomyślałem, jak wiele, po części nieodwracalnych zmian i wydarzeń czekało nas już w najbliższym czasie. Zresztą nie tylko kraj rozsypywał się na moich oczach w gruzy i zapadał w nicość. Nie zdawałem sobie sprawy i z tego, że nawet to mieszkanie, w którym się właśnie w tymmomencie znajdowałem, miało zniknąć, gdyż w pięć lat później nikt już nie byłby w stanie jego wnętrza w dawnej postaci odtworzyć. Cenne zbiory malarstwa polskiego i obcego zgromadzone przez mego dziadka ze strony matki, zapalonego miłośnika sztuk pięknych i kolekcjonera, a także liczne pamiątki rodzinne, dziedzictwo wielu pokoleń miały ulec zagładzie, bądź rozproszeniu. W tamtej chwili, gdyby nawet taka myśl miała w mojej głowie zaświtać, nie byłaby nawet ważna. Chodziło o rzeczy daleko bardziej się liczące, o losy całego kraju. Dopiero dziś w pełni zdaję sobie sprawę z tego, że tak jak ja, chociaż byłem dopiero kilkunastolatkiem, myśleli wszyscy dorośli Polacy wychowani w duchu patriotyzmu. Znalazłem potwierdzenie tego poglądu w jednej z książek ostatniego z Raczyńskich, wówczas ambasadora RP w Londynie. Napisał on, że w czasie gdy Niemcy tak bezlitośnie niszczyli w 1944 r. obleganą przez siebie powstańczą Warszawę dotarła do niego do Londynu wieść o tym, że pociski zapalające spowodowały gigantyczny pożar i zniszczenie pałacu Krasińskich przy Krakowskim Przedmieściu. To on był jego właścicielem. Znajdowały się tam skarby kultury narodowej i bezcenne pamiątki, archiwa Krasińskich i Raczyńskich, nieporównywalne ze skromną kolekcją mego dziadka. Powiedział on mniej więcej tak - niech giną moje zbiory i pamiątki, byleby Polska znów była wolna i niepodległa. A jednak jest sposób na uratowanie jeżeli nie samych zbiorów, to przynajmniej pamięci, chociażby niepełnej wiedzy o tym, co wówczas przepadło. To właśnie zamierzam uczynić. Mój dziadek, Władysław Boricza Tomaszewski dyrektor naczelny największego w ówczesnym zaborze pruskim banku, to jest Banku Związku Spółek Zarobkowych mającego aż do 1939 r. swoją centralę w Poznaniu, zmarł nagle na serce w wieku 48 lat w 1914 r., tuż po wybuchu I wojny światowej. Do śmierci zajmował bardzo duże mieszkanie służbowe w należącej do banku kamienicy przy alei Marcinkowskiego 26. Po jego śmierci moja babka przeniosła się do wynajętego mieszkania przy al. Marcinkowskiego 21 , znacznie już mniejszego. Liczyło ono tylko 5 dużych pokoi, w których kolekcję liczącą około 150 obrazów niełatwo było pomieścić. Nie wszystkie płótna zawisły w związku z tym na ścianach. Nie mniejszy kłopot stworzyło rozmieszczenie mebli i innych przedmiotów. Nie powstał w nowym mieszkaniu w ogóle pokój biblioteczny, a książki częściowo aż do września 1939 r., nie zostały nigdy rozpakowane. Pozostawały zapakowane w skrzynie stojące na poddaszu i duże paki przez cały okres od 1914 aż po 1939 r., a później podobnie jak reszta zbiorów powędrowały do Puszczykówka do letniej siedziby moich dziadków i tam uległy rozproszeniu bądź zniszczeniu. W moim posiadaniu uchowało się z obszernego księgozbioru dziadka jedynie kilkanaście tomów. Niemałą część biblioteki stanowiły książki z dziedziny spółdzielczości, bankowości, ekonomii, historii, w kilku zachodnioeuropejskich językach. Encyklopedia Orgelbrandta w czerwonych oprawach stała w pokoju jadalnym, w oryginalnym półokrągłym, narożnikowym regaliku. W mieszkaniu istniejącym do końca 1939 r. w Poznaniu, w pokoju jadalnym wisiała duża lampa ze złoconego brązu, rodzaj żyrandola, przypomi Sławomir Leitgebernająca sporych rozmiarów wieniec z dębowych liści (nieco przypominała wieniec dożynkowy lub kość winogron), gdzie wśród liści były proporcjonalnie rozmieszczone elektryczne świece. W salonie, umeblowanym kompletem mahoni w stylu biedermeyer, wisiał żyrandol kryształowy w stylu MarieTherese. W mniejszym salonie wisiał żyrandol w stylu Księstwa Warszawskiego ze złoconego brązu. Z tego samego tworzywa (brąz złocony) były dwa zegary kominkowe. Jeden z nich, w mniejszym salonie, stojący pod dużym kloszem, przedstawiał postać kobiecą, wspartą o cyferblat zegara. Był to tak zwany zegar roczny. Drugi w dużym salonie, pochodzący ze znanej paryskiej firmy zegarmistrzowskiej, wykonany w XIX w., przedstawiał postać małego chłopca siedzącego okrakiem na delfinie. W dużym salonie, nieco ścieśnione, stały dwa komplety mebli, to jest komplet eklektyczny składający się z dużej kanapy obitej srebrzysto-zielonym materiałem z frędzlami u dołu i stanowiącej z nią komplet, pary wygodnych foteli oraz kilku lekkich krzesełek o cienkich, bogato profilowanych nogach. Drugi komplet, były to tradycyjne meble w stylu Louis-Philippe, obite jedwabną tkaniną. Tutaj, wciśnięta w kąt pokoju stała szafa pełna płytkich szuflad (mahoniowa), ze zbiorami numizmatycznymi mego dziadka. Nie znając się na nich nie umiem określić ich wartości. Wśród monet z XVIII w. zapamiętałem duże srebrne talary oraz najrozmaitsze monety z czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Każda z monet leżała w osobnej przegródce na aksamitnej podściółce. Mój dziadek był człowiekiem muzykalnym, toteż w salonie prócz koncertowego fortepianu marki Bliithner znajdowało się fisharmonium marki Mannborg. Jak na ironię losu ono właśnie się uratowało podczas, gdy tyle innych cennych obiektów i przedmiotów uległo zagładzie, bądź przepadło w niewyjaśniony nigdy sposób. W salonie, ustawiony na czarnych hebanowych sztalugach stał ówczesną modą duży portret mego dziadka namalowany przez zaprzyjaźnionego z nim krakowskiego malarza Tadeusza Popiela. Był on członkiem Stowarzyszenia Artystów w Poznaniu i tutaj w latach 1908, 1910 i 1912 urządzał wystawy swoich płócien. W Poznaniu sprzedał również Popiel swoje słynne dzieło "Jasełka". W tym też czasie, między 1908 -1912 powstał z pewnością portret mego dziadka, który kupił poza tym wiele innych jego prac, między innymi obraz przedstawiający dziewczynki na saneczkach, w tonacji pastelowej (olej na płótnie) oraz malowane na papierze "panneau" o rozmiarach około 3,0 mtr. x 1,35 mtr. przedstawiające grupę pięciu aniołów. Tutaj najsilniej chyba zaznaczył się wpływ Matejki (lecz po części także Wyspiańskiego), gdyż przecież był Popiel jednym z cenionych uczniów Matejki. W czasie działów rodzinnych po śmierci mojej babki, gdy między pięcioro rodzeństwa mojej matki podzielono resztki kolekcji dziadka, jej młodszemu bratu Adamowi przypadły wszystkie płótna Popiela. Jak wynikało z zapisów w papierach dziadka, nie były dzieła Popiela tanimi nabytkami. U schyłku życia mego wuja do jego domu dokonano włamania, w trakcie którego został ukradziony obraz B6cklina "Gladiator" oraz wszystkie inne obrazy, które jemu w udziale przypadły. Były z tego, co pamiętam wśród nich: nieduży portrecik generała Antoniego Madaliriskiego malowany na desce, przedstawiający generała z szablą w ręce, obrazy pędzla Stanisława Bagieńskiego, m.in. chłopca z wieśniaczej rodziny, obraz Włodzimierza Tetmajera i inne. Podobny los spotkał obrazy, które w 1947 r. po śmierci mojej babki przypadły naj młodszej siostrze mojej matki, Wandzie, Włodzimierzowej Tokarskiej w Szczecinie. Były to chyba obrazy najcenniejsze lub jedne z naj cenniej szych, wśród nich włoska "Madonna" znajdująca się już w XVIII w. w rodzinie. Ponadto płótna Malczewskiego i innych znakomitych malarzy. Przepadły również bez śladu obrazy, które wychodząc w 1924 r. zamąż otrzymała od mojej babki najstarsza siostra mojej matki Maria, mieszkająca w chwili wybuchu II wojny światowej w Gdyni. Jej mąż - lekarz powołany latem 1939 r. do wojska zginął w Katyniu. Ona sama z czwórką małych dzieci jesienią 1939 r. opuściła Gdynię ratując się przed wysiedleniem. Obarczona gromadką maleńkich dzieci zostawiła wszystko na łasce losu. Wśród pozostawionych w Gdyni obrazów był dobry portret z II połowy XVIII wieku oraz dwa nieduże obrazki uchodzące za dzieła Poussin'a. W działach rodzinnych z 1947 r. moja ciotka otrzymała obraz Wojciecha Kossaka przedstawiający, nie pamiętam już dokładnie czy to dobosza, czy też trębacza z bitwy pod Olszynką Grochowską. Oba te obrazy się uratowały - i po jednym posiadały dwie córki mego dziadka. Sądzę, że są one replikami tych właśnie postaci znanych z dużego płótna Kossaka, wykonanych pędzlem samego mistrza, gdyż dziadek mój nabył je wprost od Kossaka. Wśród około 10 płócien, które przypadły mojej ciotce Marii było też dzieło Tetmajera przedstawiające pożegnanie z rodziną żołnierza udającego się do powstania listopadowego oraz duże płótno przedstawiające oblężenie Smoleńska, dzieło Jerzego Kossaka z wczesnego okresu jego działalności malarskiej, gdyż przecież cała kolekcja dziadka zgromadzona została przed 1914 r., w którym zmarł. Ciotce Isi, jedynej niezamężnej siostrze mojej matki przypadło kilka starych obrazów, m.in. malowane na miedzianej blasze, a wśród nich obraz z XVII w. przedstawiający wnętrze stajenki Betlejemskiej. Do dzieł sztuki, które ocalały należą odlane w gipsie portrety: mojej matki jak kilkunastoletniej dziewczyny, z profilu, na tablicy przypominającej kształtem tablice zawierające 10 przykazań bożych, tablica okrągła - portret mojego dziadka z profilu oraz tablica zbiorowa całej rodziny, także z profilu. Są to dzieła rzeźbiarza Władysława Gruberskiego. Do dzieł, które moja babka ceniła najwyżej należał: nie duży obrazek stanowiący dzieło Teniersa, duży obraz przedstawiający Matkę Boską z dzieciątkiem Jezus na ręku, uważany za dzieło Guido Reniego, szkic Artura Grottgera przedstawiający Halkę rzucającą się w przepaść oraz dzieła Juliusza Kossaka, m.in. duży obraz przedstawiający Krakusa na siwym koniu (pastel oprawiony w passe-partout), portret szlachcica w kontuszu sepią, portret damy w stroju z epoki Marii Stuart w wysokiej kryzie i perłach na szyi, obraz malowany na drzewie przypominający twórczość Ostadego. Były też w kolekcji nieduże obrazy Jacka Malczewskiego, rysunek Józefa Brandta, rysunki Władysława Skoczylasa. Moja siostra wyjeżdżając w latach sześćdziesiątych do Brazylii zabrała obrazy Władysława Zamiara oraz rysunki Daniela Chodowieckiego, które pozostawione na łasce losu przepadły. Ten sam los spotkał obrazy Jana Kotowskiego. Sławomir Leitgeber Nie jestem w stanie odtworzyć z pamięci wszystkich obrazów nie widzianych od pół wieku. Były wśród nich dużych rozmiarów płótna, kiedyś zapewne wiszące na ścianach obu salonów, jak obraz Benettiego przedstawiający widok na Canale Grande z pałacem Dożów, jakiegoś fiordu norweskiego, namalowanego przez W. Hwyderdahla. Był też wśród płócien dużych rozmiarów obraz hiszpańskiego chyba malarza przedstawiający grupę 3 kobiet w łodzi pełnej kwiatów, mocno pokryty patyną czasu, jakiś mniejszy widoczek portowego miasta w Holandii z nabrzeżem z przycumowanym żaglowcem i rzędem starych kamienic. Z malarstwa portretowego owalny portrecik przedstawiający męską postać (podobno Radziwiłła) w błękitnym stroju, postać pięknej kobiety z XIX w. ponoć Potockiej, malowany jak mówiono w rodzinie przez wiedeńskiego malarza (Ralla?), duży, mocno sczerniały obraz przedstawiający podobno Jana Kochanowskiego z Czarnolasu oraz wizerunek kobiety, chyba z różańcem w ręku, namalowany przez H. Pocieszankę. Dwa obrazy olejne Kłossowskiego przedstawiały ułana na koniu w mundurze z czasów powstania listopadowego i wiejską dziewczynę, natomiast pochodzący z przełomu XIX i XX w., targ w Krakowie, był zapewne pędzla Bagieńskiego. W willi mego wuja w Gdyni znajdują się malowane przez poznańskiego portrecistę Kazimierza Szmyta portrety dziadków mojej matki: Franciszka Józefa i Teresy z Chrzanowskich (z nich szczególnie dobry portret mojej prababki). Między gdańskie meble w ostatnim poznańskim mieszkaniu mojej babki przy Alejach wciśnięta została eklektyczna komódka, czarna ze złoceniami, a na niej, na jej nadbudowie z półeczkami, w metalowej ramce dagerotyp (lub może raczej bardzo stara fotografia?) przedstawiając ubraną w mundur wojskowy i dosiadającą konia uczestniczkę powstania listopadowego A. Bończa- Tomaszewską, jakby odpowiednik Emilii Plater, o której nic bliższego nie wiem. Nie wiem też, w którym z pokoi wisiały portrety 2 pięknych pań, których gorącym adoratorem był mój dziadek, podobno znany ze słabości do płci pięknej. Jedną z nich była Zofia Taczanowska, córka ordynata z Taczanowa Antoniego i Karśnickiej (spokrewnionej z moją babką), żona tragicznie, gdyż samobójczą śmiercią zmarłego znakomitego poznańskiego chirurga doc. dra Leona Mieczkowskiego. Była to podobno dama bardzo romansowa, głośna poznańska piękność. Pamiętam ten portret i przystojną brunetkę w ogromnym, czerwonym kapeluszu i białej bluzce. Nie wiem natomiast, kogo przedstawiał drugi portret. Do pań, które adorował mój dziadek należała słynna artystka, "Mesalka" , a w ogrodzie otaczającym willę mojej babki stało popiersie Heleny Modrzejewskiej wykonane w poznańskiej pracowni kamieniarskiej Kusztelana. Do cenniejszych mebli należała pakowna komoda w pokoju sypialnym mojej babki, oraz znajdujący się w nim niewielki stoliczek mahoniowy na jednej nodze, z podnoszonym blatem, pod którym kryła się cała masa niewielkich szufladek, prawdziwe cacko jakiegoś warsztatu stolarskiego z dawnych czasów. Tam też były schowane nożyczki w kształcie bociana z czerwonego kamienia barwy rubinowej, w dzieciństwie nasz ulubiony przedmiot zabawy (zresztą jeden z wielu wśród skarbów, w które obfitował dom mojej babki). Najwięcej skarbów kryły szuflady kilku serwantek z mahoniu i brzozy,rozmieszczonych w kilku pokojach mieszkania. Do wyobraźni dzieci - gdy byliśmy mali - przemawiał zarówno oprawny w skórę z arabskimi napisami egzemplarz Koranu, jak i artystycznie wykonany relikwiarz z relikwiami świętych, tudzież złociste epolety prapradziadka Jana, uczestnika wojen napoleońskich. - Gdzież się to wszystko podziało? N am, wnukom pozostały jedynie wspomnienia i żal, że starsza generacja tak źle dbała o rodzinne pamiątki. Nie uratowały się nawet stare albumy ze zdjęciami. P.S. Moja matka, która przed blisko 25 laty opuściła nasz dom rodzinny, by zająć się moim chorym bratem i zamieszkała z nim w Warszawie, zdołała uratować bardzo ładne obrazy pędzla Wincentego Wodzinowskiego. Posiada także swój okazały portret pędzla zaprzyjaźnionego z naszą rodziną Vlastimila Hoffmana oraz równie wartościowy autoportret tego utalentowanego artysty. Do kolekcji mojego dziadka należał także pochodzący z epoki portret króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Otrzymałem go jako prezent od mojej babki, gdy miałem lat siedemnaście. Był to jeden z tych obrazów, dla których w nowym mieszkaniu mojej babki, po 1914 r. zabrakło na ścianach miejsca. Po całej tej kolekcji, której część tylko zdołałem tu wymienić, nie pozostały nawet fotografie. Może coś z nich wypłynie kiedyś na światło dzienne?