SZANOWNY KUPIEC BŁAWATNY FRANCISZEK WOŹNIAK o sklepie Franciszka Woźniaka z jego córkami: Elżbietą Woźniak-Juszczak i Krystyną Bajońską, a także z profesorem Stefanem Stuligroszem rozmawia MAŁGORZATA WYSZYŃSKA S klep bławatny Franciszka Woźniaka przy Starym Rynku znany był ze stałych cen i solidności. Jego właściciel, jako jeden z pierwszych w Poznaniu, wprowadził sprzedaż ratalną. Do odwiedzania sklepu zachęcała reklama "Kto u Woźniaka kupuje, zawsze zyskuje". - Czy Franciszek Woźniak był poznaniakiem? Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Ojciec, Franciszek Woźniak urodził się w 1891 r. w Pruśćcach pod Rogoźnem. Był najmłodszym synem w rodzinie. Dziadkowie mieli wiatrak, stawy rybne i nieduże gospodarstwo rolne. Rodzina była o tyle interesująca, że dwie starsze siostry ojca, zgromadziły w domu pokaźną polską bibliotekę, z której korzystała cała wieś. Ojciec jednak nie chciał być rolnikiem. Początkowo zaczął pracować w Wągrowcu u notariusza. Potem w czasie I wojny światowej służył w wojsku niemieckim. Kiedy wrócił, postanowił, że się przeniesie do miasta i zaczął się uczyć kupiectwa. NAROŻNIKOWA KAMIENICA Krystyna Bajońska: - Kiedy się urodziłam, ojciec prowadził mały sklep przy ul. Półwiejskiej w pierwszym domu po lewej stronie pi. Świętokrzyskiego (dziś Plac Wiosny Ludów). Dom ten jeszcze istnieje. Kilka lat później, ok. 1925 r. mając już trochę pieniędzy wykupił narożnikową kamienicę przy Rynkowej i Starym Rynku l. Budynek nabył w dwóch ratach - najpierw wykupił część od strony Kramarskiej, a potem część do Starego Rynku. Wejście było od strony Starego Rynku. - Od kogo Pani ojciec kupił budynek sklepu? Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Właścicielami sklepów przy Kramarskiej byli Niemcy, którzy po wojnie chcieli wrócić do Niemiec i wy Małgorzata Wyszyńskaprzedawali swój majątek. Pierwszą część kamienicy przy Kramarskiej kupił od Niemca, który mu sam zaproponował sprzedaż, bo dowiedział się, że jest taki rzutki, młody człowiek, z żyłką do handlu. - W jaki sposób Franciszek Woźniak zgromadził fundusze niezbędne do prowadzenia sklepu? Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Po I wojnie światowej krótko pracował u polskiego hurtownika. Równocześnie chodził do szkoły handlowej w Poznaniu. Kiedy otworzył sklep przy Półwiejskiej brał od niego towary. Wieczorem się rozliczał, a to co zarobił znowu puszczał w obieg. Dzięki temu Zjazd kupców w Wągrowcu w roku 1936. W środku Franciszek Woźniaknie musiał zaciągać kredytów w bankach. Jeszcze w hurtowni poznał dostaw ców z fabryk, którzy przekonali się, że można na nim polegać i kredytowali mu towar. EKSPEDIENT Z PRZEKONANIEM - W książce "Ulicami mojego Poznania" Zbigniew Zakrzewski pisze: "Na piętrze działał szumnie nazwany reprezentacyjnym Dom Mody. Na jego kartce reklamowej powiadamiano "szanowne panie, że jeśli nie zadowoliła ich obsługa, to niechaj go łaskawie nie omijają, lecz zwracają się z całym zaufaniem do szefów. Szanowne klientki są obsługiwane z całą troskliwością, gdyż dobiera się im gatunek, barwę i deseń materiału stosownie do urody". Krystyna Bajońska: - W sklepie obowiązywała zasada, że klientowi nie może się ani przez chwilę wydawać, że subiekci nie mają co robić. Kupującym zajmowano się już od wejścia. Przy drzwiach stali uczniowie, którzy mieli obowiązek otworzyć klientowi drzwi i ukłonić mu się. Podchodził ekspedient i pytał - "Czym pani łaskawej mogę służyć?". - To była ciężka praca... Krystyna Bajońska: - Mimo to, nikt nie mógł okazywać, że jest zmęczony, znudzony, czy nie ma co robić. Swoim pracownikom ojciec płacił podobno najwyższe pensje w Poznaniu. Ekspedienci nie nosili uniformów. Mężczyźni ubierali się w garnitury, a kobiety w bluzki i spódnice. Ubrania musiały być eleganckie i stonowane. Subiekci musieli oczywiście znać się doskonale na towarze, który sprzedawali. - Czy któryś z nich się wyróżniał? Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Dobrze pamiętam jednego z subiektów, pana Tadeusza Gilewskiego, który sprzedawał z prawdziwą maestrią. Był mały, drobny, mówiliśmy na niego zielony gil. Brał nielekką przecież belę materiału, biegł do okna, aby klientka mogła ocenić jego prawdziwy kolor. Układał materiał na osobie, przekonywał, że pasuje do koloru oczu lub że tkanina jest niedroga, lecz za to w najlepszym gatunku. Czasem, żeby dowieść, że sprzedaje 100 proc. wełnę palił nitkę. Małą zwęgloną kulkę rozcierał w palcach i dawał klientce do powąchania. Jeśli to nie chwytało, prosił, żeby się przejść po sklepie i jeszcze zastanowić. Najczęściej skołowane osoby wracały i kupowały. - Elżbieta Bajońska: Jednym z subiektów w sklepie naszego ojca był także profesor Stefan Stuligrosz. Stefan Stuligrosz: - Uczniowie byli zobowiązani do zrobienia dwuletniego kursu w zakresie kupiectwa. Szkoła mieściła się przy ul. Gąsiorowskich. Chodziło się do niej trzy razy w tygodniu po południu, od godz. 4 do godz. 20. Uczyliśmy się tam towaroznawstwa, języka polskiego, historii, matematyki, geografii, chemii, księgowości i pisania na maszynie. Odbieraliśmy tam naprawdę rzetelną naukę. Pamiętam moją nauczycielkę polskiego, żyjącą jeszcze panią Anielę Pospieszyriską, która czuwała, żeby uczniowie kupieccy nie zapominali o teatrze i operze. Małgorzata VVyszyńska WYRZECZENIA I NAGRODY - W jakich godzinach był otwarty sklep? Stefan Stuligrosz: - Od godz. 8 rano do godz. 19. Sklep był czynny przez cały rok, uczniom przysługiwał dwutygodniowy urlop, ekspedientom - mIeSIęczny. - Pracownicy sklepu mogli odpocząć od klientów w czasie corocznego spisu towaru? Stefan Stuligrosz: - Nic podobnego! Inwentaryzacja odbywała się we wszystkich sklepach przed wojną jednego dnia - w noc sylwestrową, już po zamknięciu sklepu. Ktoś, kto chciał być kupcem musiał się pogodzić z tym, że w sylwestra nie będzie mógł wybrać się na bal. - W jaki sposób trafił pan do sklepu? Stefan Stuligrosz: - Mój ojciec pracował na poczcie. Przyjmował zamówienia od pracowników, którzy za jego pośrednictwem kupowali towary od firm prowadzących sprzedaż wysyłkową. W ten sposób poznał pana Woźniaka. Moim rodzicom źle się wiodło finansowo. Kiedy więc w 1937 r. w sierpniu skończyłem gimnazjum Marii Magdaleny i zrobiłem tzw. małą maturę skorzystałem z możliwości zatrudnienia się, a właściwie uczenia się zawodu w sklepie pana Franciszka Woźniaka. - I ucząc się mógł Pan wspomóc finansowo rodziców? - Stefan Stuligrosz: - Za naukę kupiectwa można było zarobić. W pierwszym roku nauki dostawało się 25 zł, w drugim roku 35 zł, a w trzecim - 50 zł. Były także specjalne gratyfikacje - np. za sprzedaż metra niechodliwego, niemodnego już materiału przysługiwało 20 groszy premii. - Dużo to czy mało? Stefan Stuligrosz: - Była to niezła suma - za sprzedaż trzech metrów (60 groszy premii) można było kupić mleczną czekoladę Sucharda z orzechami. Skarpetki kosztowały 1,50 groszy. Podobną premię otrzymywało się za sprzedaż przecenionych resztek. Jako uczeń w sklepie musiałem oczywiście przejść przez wszystkie działy. - Czy opłacało się być dobrym subiektem? Stefan Stuligrosz: - Specjalna doroczna nagroda przysługiwała też za pracowitość i pomysłowość. Szef pomagał oczywiście utalentowanym uczniom i sprzedawcom. Najpierw długo obserwował ich pracę, sposób podejścia do klienta, pomysłowość. Ekspedient musiał znać psychikę klienta, jego upodobania. Potrafili doradzić, dobrać krawat do ubrania. SOLIDNY SKLEP BŁAWATNY - Jakie towary sprzedawano w sklepie? Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Był to sklep bławatny, jak się mówiło przed wojną. Z tkaninami, futrami i galanterią. Ojciec popierał polski przemysł: większość tkanin bawełnianych, jak perkale i batysty kupował w Łodzi, wełny sprowadzał z Bielska, a płótna, obrusy i bieliznę z Andrychowa i Żyrardowa. Stefan Stuligrosz: - Towar był pierwszej jakości, zwłaszcza tkaniny - płótna, wełny, chińskie jedwabie, nie mnące się i przepuszczające powietrze. Witryny sklepu Franciszka Wożniaka Krystyna Bajońska: - Każda szanująca się pani musiała mieć wtedy futro z karakułów. Szalenie modne były czarne karakuły z obsadą z lisów. Na kołnierz używano całego zwierzęcia, z pyszczkiem i ogonem. Nosiło się także źrebce. Pamiętam, że mama miała piękną pelerynę z kretów. W końcu lat 30, dotarła do Polski moda na futra z małp. Najmodniejszy był jednak chyba lis srebrny. Rudych się nie nosiło. Stefan Stuligrosz: - Przy Starym Rynku, w domu gdzie dzisiaj jest Muzeum im. H. Sienkiewicza mieszkał na pierwszym piętrze pan Benon Kautsch - spolonizowany Niemiec, kuśnierz, który szył futra dla firmy Woźniaka. Krystyna Bajońska: - W piwnicach sprzedawano dywany, chodniki, ceraty, firany i mieściła się tam pakownia. N a parterze - materiały z metra, na I piętrze była galanteria, futra i bielizna, a na drugim piętrze pracownia kołder i szwalnia, gdzie wykonywano drobne przeróbki. - Według Pana układ był nieco inny? Stefan Stuligrosz: - Drugie piętro, jak pamiętam nie należało do firmy, było chyba wynajmowane. Na trzecim mieściła się pracownia kołder i drobnych przeróbek. Woźniak nie prowadził konfekcji - garniturów, kostiumów, sukien. Uważał, że elegancki człowiek kupuje materiał i oddaje go do krawca. - A parter? Stefan Stuligrosz: - Na parterze po prawej stronie do polowy sklepu sprzedawano jedwabie, dalej po prawej pakownia i kasa, po lewej - damskie Małgorzata Wyszyńska Wnętrze sklepu Franciszka Woźniakawełny i materiały sukienkowe. Resztę parteru zajmowały płótna - adamaszki, batysty oraz materiały koszulowe i piżamowe. Wszystko w bogatym wyborze, w różne wzory i desenie. Między kasą a działem bawełny wiodła droga do schodów prowadzących na górę. Na I piętrze mieścił się dział galanterii damskiej i męskiej - bielizna, koszule, krawaty, rękawiczki, skarpetki, szale oraz obszerny dział futer - lisy, popielice, skunksy sprowadzane z Ameryki, karakuły. PRZEDE WSZYSTKIM KUPOWAŁA WIEŚ - Sprzedawca musiał być niezłym specjalistą? Stefan Stuligrosz: - Kiedyś przyszła pani z synkiem, wskazała na stojących za ladą ekspedientów i powiedziała: - Widzisz Maciusiu, jak nie będziesz się uczył to będziesz tak stał za ladą jak ci panowie. Wtedy, zawsze bardzo wytworny pan Czubiński przeprosił swoje klientki, podszedł do niej i powiedział: - Wręcz przeciwnie proszę pani, jeśli nie będzie się uczył, nie będzie mógł tu stanąć. Tu trzeba umieć być grzecznym, nawet kiedy spotyka nas taka obelga, jaką pani pod naszym adresem rzuciła. - Kim była klientela sklepu? Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Przede wszystkim kupowała tam wieś, co dyktowało położenie sklepu. Stary Rynek przed wojną nie był - tak jak teraz - spacerową promenadą, lecz także targowiskiem pełnym straganów i przekupek. Krystyna Bajońska: - Ludzie z miasta też oczywiście byli jego klientami. Stefan Stuligrosz: - Pamiętam, że do sklepu często zaglądała żona prezydenta Poznania Cyryla Ratajskiego. Kilka razy widziałem też dyrektora opery dr Latoszewskiego. Stałymi bywalcami byli artyści poznańscy. I nie ma w tym nic dziwnego. Woźniak miał opinię solidnego kupca, który za dobrą cenę da dobry towar. - Czy firma musiała bronić się przed złodziejami? Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Sklep zatrudniał własnych detektywów. Stefan Stuligrosz: - Szczególnie dobrze pamiętam jednego z nich, wybitnego specjalistę od wyławiania złodziejaszków, a przy tym gorącego wielbiciela muzyki. Zawsze przynosił dla personelu zniżkowe bilety do opery, gdzie także miał kontakty. WIECZNE CENY - Do odwiedzenia sklepu zachęcały oczywiście także wystawy sklepowe? Stefan Stuligrosz: - Było około 10 okien wystawowych. Pan Nowak, specjalista od dekoracji musiał przedstawić projekt szefowi. Najczęściej były to pięknie upięte materiały, wazony z kwiatami, manekiny przedstawiające elegancko ubranego pana lub panią. Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Zatrudniał najlepszych dekoratorów. Dekoracje były w dawnym stylu. Stefan Stuligrosz: - Sklep sprawiał piękny widok, wszystko było poukładane, uczniowie krzątali się, wykładali materiały, ścierali kurze. - W książce "Ulicami mojego Poznania" Zbigniew Zakrzewski przypomina reklamę sklepu: "Kto u Woźniaka kupuje, zawsze zyskuje". Krystyna Bajońska: - Ojciec przywiązywał wielką wagę do reklamy. Miał dostawczy samochód z napisem "Firma F . Woźniak". Z samochodu wyrzucano małe samolociki z firmowym napisem, które natychmiast zbierały dzieci. Jesienią podczas "białego tygodnia" czyli wyprzedaży płócien obrusowych i pościelowych samochód jeździł ubrany na biało. Podczas tego tygodnia w sklepie był szalony tłok - ludzie chcieli skorzystać z okazji kupna płócien z 20 proc. zniżką. Dla reklamy rozdawano w tym czasie w sklepie firmowe ręczniki z napisem" F. Woźniak. Poznań". - Czy klient na pewno zyskiwał? Profesor Stuligrosz: - Klienci wówczas często targowali się z kupcami. Często zdarzało się, że niektórzy kupcy oszukiwali wykorzystując naiwność klientów. Żądali wysokiej ceny, potem ją trochę opuszczali. Klient się cieszył, nie wiedząc, że towar wart jest o wiele mniej. U Woźniaka było inaczej. Każdy towar miał kartkę, na której był wypisany nie tylko gatunek materiału ale 1 cena. Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Ojciec starał się, żeby ceny były niskie - tak, aby jak największa liczba osób mogła u niego kupować. Stefan Stuligrosz: - Woźniak zawsze trzymał się stałych cen, co przed wojną było rzadkością. - Ludziom bez gotówki nie pozostawało nic innego, jak podziwianie świata przez szybę wystawową? Małgorzata Wyszyńska Kamienica Stary Rynek 85 w roku 1945 Stefan Stuligrosz: - Niekoniecznie! Woźniak wprowadził jako jeden z pierwszych sprzedaż na raty, która wymagała wtedy zależnie od sumy jednego lub dwóch żyrantów. - Klienci wychodzili zatem ze sklepu objuczeni? Stefan Stuligrosz: - Specjalne zadania miała pakownia, ponieważ często zdarzało się, zwłaszcza przed świętami, że klienci nie odbierali sami swoich zakupów. Pracował tam powojenny prezes Chrześcijańskiej Izby Kupieckiej, mój kolega Stanisław Galasiński. Jego obowiązkiem było wziąć frrmowy samochód i rozwieźć paczki do domów klientów. Tych zakupów było czasem tak wiele, że nie mieściły się w mikrobusie. Roznosili je także ekspedienci, a zwłaszcza uczniowie. Firma zatrudniała 100 pracowników, w tym ok. 30 uczniów. Najczęściej roznosili paczki po drodze do domu. Chemie biegali z tymi paczkami, bo można było dodatkowo zarobić na napiwku od klientów. Za te paczki i premię czyli za kupiecką inicjatywę można było uzbierać drugą pensję. LE TN I E WYCIECZKI - Kto należał do najbliższych współpracowników Franciszka Woźniaka? Stefan Stuligrosz: - Zastępcą pana Woźniaka był pan Weber, który kierował biurem sklepu. Szefem handlowym był pan Krzymański. Szefem działu jedwabi był pan Holka, a za dział materiałów męskich odpowiadał pan Gajewski. Nad futrami panował pan Nikodem Orsztynowicz. Sylwester Wieloch odpowiedzialny był za galanterię męską. Działem galanterii damskiej zarządzała pani Zofia Kubikówna. Był jeszcze dział pulowerów i swetrów pani Węcławskiej. - Działu socjalnego jednak nie było? Krystyna Bajońska: - Ojciec organizował swoim pracownikom wycieczki. Co roku jeżdżono na majówki do Ludwikowa koło Osowej Góry. Na tych majówkach tańczono, była tam wtedy restauracja i podest do tańca. Stefan Stuligrosz: - Tak, to prawda. Dwa razy do roku cała firma jeździła na cały dzień do Kruszwicy, Gniezna, Czarnkowa, czy do Biskupina. Szef fundował obiad. Wieczorem była kolacja i potańcówka. Ja przygrywałem na akordeonie, na pianinie, śpiewałem wesołe kuplety. Miałem łatwość nawiązywania kontaktu z ludźmi i szefowi się to bardzo spodobało, bo jak się później okazało, cały czas mnie obserwował. SERCE I MĄDROŚĆ SZEFA - W jaki sposób udawało się panu godzić obowiązki kupca z zamiłowaniem do muzyki? - Bywało z tym różnie. Zdarzyło mi się kiedyś, że klientka poprosiła o pończochy. Ja stale więcej myślałem o muzyce niż o innych rzeczach i zapytałem - Gotowe czy z metra? - Jak pan ma z metra, to prosz£ pokazać - odpowiedziała - Debila tu trzymacie - ofuknęła kierownika. - Na muzykę zostawało mało czasu? , Stefan Stuligrosz: - Mieszkałem wtedy na Sródce i należałem do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży, gdzie prowadziłem swój chór i, razem z moim kolegą Leonardem Kurkowiakiem, orkiestrę. Komponowaliśmy operetki, wystawialiśmy przedstawienia, jasełka. Szedłem tam zawsze dopiero po pracy. Byłem pilny, ale ciągnęło mnie do muzyki i w zawodzie kupca się męczyłem. - Co o pana zainteresowaniach muzycznych sądził Franciszek Woźniak? Stefan Stuligrosz: - W czerwcu 1939 roku przyniosłem najlepsze świadectwo z kursu kupieckiego. Szef mnie zawezwał do siebie. - Zawiodłem się na tobie - powiedział. Stałem przed jego biurkiem i nie miałem odwagi podnieść głowy, chociaż wiedziałem, że mam na świadectwie prawie same bardzo dobre oceny. Oczywiście nie wiedziałem, że żartuje. - Ale przyjemnie się zawiodłem - dodał po chwili. - Nie dość, że pilnie pracujesz i masz czas na muzykę, to jeszcze przynosisz najlepsze świadectwo. Za to musi być nagroda. Zrozumiałem, że kupiectwo nie leży w kręgu twoich zamiłowań. Wiem, że masz piękny głos. Zasłużyłeś, żeby rozpocząć studia muzyczne. Od 1 września będziesz się uczył w Konserwatorium Muzycznym śpiewu solowego. Do Małgorzata Wyszyńskafirmy będziesz przychodził na dwie godziny dziennie, do biura, ale dostaniesz normalną pensję. - Czy zna pan jeszcze inne przypadki wspierania młodych talentów? Stefan Stuligrosz: - W ten sposób Woźniak wykształcił Mariana Sobieskiego, znakomitego muzykologa folklorystę, o wiele ode mnie starszego. Wykształcenie zawdzięcza mu także Adam Jerzykowski, bardzo błyskotliwy i uprzejmy specjalista od reklamy, który studiował w Wyższej Szkole Handlowej w Poznaniu. Syn Adama, Bronisław już po wojnie śpiewał w moim chórze. - Swoich najlepszych pracowników Franciszek Woźniak nie chciał oczywiście pozbyć się za jakąkolwiek cenę? Stefan Stuligrosz: - Bywało, że wzywał do siebie zaradnego sprzedawcę i mówił: "Wynająłem dla ciebie sklep przy głównej ulicy w Bydgoszczy. Wybierz sobie w magazynie towar za 30 tys. zł. Jak będziesz miał - to spłacisz, ja tobie ufam". Elżbieta Woźniak-Juszczak: Ojciec dawał duże podwyżki i kredyty tym swoim pracownikom, którzy chcieli założyć własny sklep. Zwykle wybierali się na południowy wschód. Pamiętam, że jeden z nich otworzył sklep w Tarnowie, inny w Nowym Sączu. - Czy nie żal mu było pozbywać się najlepszych pracowników? Stefan Stuligrosz: - Uważał, że jego obowiązkiem jest usamodzielniać swoich pracowników, a nie uzależniać ich od siebie. - Prowadzenie tak dużego sklepu nie pozwalało już najpewniej Franciszkowi Woźniakowi zajmować się czymś innym? Krystyna Bajońska: - Ojciec miał duszę społecznika. Był jednym z założycieli Wielkopolskiego Związku Chrześcijańskich Zrzeszeń Kupieckich i przez pewien czas był także jego prezesem. Organizacja popierała polski , prywatny handel, który po I Wojnie Swiatowej w Wielkopolsce prawie nie istniał. Kupcami byłigłównie Niemcy. Należał także do Bractwa Kurkowego. FILIA NA NIESZCZĘŚCIE - Czy Franciszek Woźniak myślał także o rozwoju własnej firmy? Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Oczywiście! 1 września 1939 r. założył filię w Lublinie. Kiedy pojechaliśmy na otwarcie, zastała nas tam wojna. Krystyna Bajońska: - Było to jednak szczęśliwe dla rodziny. Niemcy odebrali mu jego poznański sklep, wyrzucono nas z domu. Z Poznania wyjechaliśmy tak, jak staliśmy. Pojechaliśmy do Lublina i dzięki sklepowi w Lublinie mogliśmy egzystować. Podczas wojennego nalotu ojciec stracił rękę. - Czy Franciszkowi Woźniakowi udało się odnaleźć w powojennej rzeczywistości? Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Po wojnie po powrocie do Poznania zastaliśmy kamienicę przy Starym Rynku doszczętnie zrujnowaną i wypaloną. Krystyna Bajońska: - Ludzie mówili, że jak Woźniak zobaczy tę ruinę to się chyba powiesi. Ale ojciec zakasał rękawy i wziął się do roboty. W naszym domu przy ul. Wyspiańskiego (teraz mieści się w nim Komenda Policji) zastaliśmy rosyjskiego generała. Elżbieta Woźniak-Juszczak: - Po wojnie ojciec miał jeszcze przez trzy lata mały sklep przy ul. Roosevelta, tam gdzie obecnie jest wejście do kina "Bałtyk". Zmarł w 1986 r. Przypis od redakcjil Kamienica przy Starym Rynku 85 została przebudowana ok. 1905 r. wg projektu architekta Martina Sonabenda na dom handlowy Samuela Samtera. Por. J. Skuratowicz, Architektura Poznania 1890-1918, Poznań 1991, s. 261.