TAK KIEDYŚ W POZNANIU PROJEKTOWANO I BUDOWANO (Fragmenty wspomnień) WŁADYSŁAW CZARNECKI Władysław Czarnecki wybitny architekt i urbanista urodził się 11 czerwca 1895 r. we Lwowie. Tam też skończył studia w 1923 r. Od października 1925 podejmuje pracę w Poznaniu, początkowo na stanowisku architekta miejskiego a od 1931 do wybuchu drugiej wojny światowej jako naczelnik Wydziału Planowania Miasta w Zarządzie Miejskim. Jako oficer uczestniczYł w Kampanii wrześniowej. Poprzez Węgry, Francję trafia do Brygady Karpackiej. Od 1944 był wykładowcą w Centrum Wyszkolenia Armii Polskiej w Szkocji a potem w Polskiej Szkole Architektury przY Uniwersytecie w Liverpoolu i Londynie. Do kraju - do Poznania wraca w 1947 r. W Zarządzie Miejskim obejmuje stanowisko naczelnika Wydziału Budownictwa i Architektury (do 1950). Jest jednocześnie wykładowcą w Szkole Inżynierskiej w Poznaniu. Od 1953 poświęca się wyłącznie pracy naukowodydaktycznej na Wydziale Architektury Politechniki Wrocławskiej gdzie w 1954 uzyskuje tytuł profesora nadzwyczajnego. W 1969 przechodzi na emeryturę. Umiera 18 lutego 1983 r. Władysław Czarnecki był autorem szeregu opracowań koncepcyjnych dotyczących rozwoju Poznania oraz licznych rozwiązań szczególnych. Nasze miasto wiele mu zawdzięcza. Projektował m.in. Dom Żołnierza, pięć klinik uniwersyteckich, domy mieszkalne przy ul. Głogowskiej, Szamotulskiej itd. Swoje bogate i owocne życie nie tylko jako architekta ale i żołnierza (udział w dwóch wojnach światowych) opisał w 12-tomowych wspomnieniach. Zakupiła je Biblioteka RaczYńskich. Wybrałem fragmenty dotyczące tego, jak niegdyś w Poznaniu projektowano i budowano. Janusz Dembski Władysław Czarnecki ...Praca przy projekcie Ośrodka Zdrowia ruszyła, ku memu zdziwieniu bardzo szybko. Program ustaliłem z lekarkami w bezpośredniej rozmowie bez zwoływania konferencji, komisji, narad nieprodukcyjnych itp. Był to pierwszy ośrodek w Poznaniu i żadnych normatywów ani zarządzeń ministerialnych jeszcze nie było. Z zainteresowanymi lekarzami i pielęgniarkami zrobiłem kilka wywiadów u nich na miejscu, aby zorientować się ile czego potrzebują. Sam ustaliłem ilość poradni, wielkość poczekalni, gabinetów, laboratoriów, ich układ funkcjonalny itp. Szef sanitarny był zachwycony, bo jako lekarz zupełnie nie wyznawał się w wymaganiach technicznych i po prostu nie umiał ustawić programu budowlanego. Łazienki publiczne zaproponowałem umieścić w oddzielnym budynku w głębi parceli, co ułatwiło rozwiązanie i zostało uznane za słuszne. Oglądałem istniejące łazienki, ich zalety i wady, stosunek natrysków do wanien, utrzymanie czystości a potem zrobiłem program. W ogóle wiedziałem i wyczuwałem, że wszyscy interesują się nie tyle tym projektem, co nowym architektem w pracowni. Po prostu chcieli wiedzieć, co zacz i co potrafi zaprojektować. Zdaje mi się, że nie zawiodłem ich ciekawości. Projekt został zaaprobowany. Kazano mi zrobić plany w skali 1:100 do przedłożenia magistratowi i radzie miejskiej do uchwalenia. Pewnego rodzaju nowością dla mnie było, iż wszystkie plany i rysunki wykonuje się w pracowni tylko w ołówku, bez wyciągania tuszem. Przyspieszyło to znamienicie i skracało czas technicznego opracowania planów. Papiery do reprodukcji światłokopijnej były wówczas tak doskonałe, że kopie z ołówka wychodziły zupełnie wyraźnie. Kopie robił woźny Wydziału. Plany malowano farbami akwarelowymi. Specjalistkami od malowania planów były dwie młode panienki, bez żadnych studiów zawodowych. One malowały plany dla całej pracowni koncertowo i taśmowo. Praca architektów też była mądrze zorganizowana. Architekt robił osobiście tylko projekt koncepcyjny w skali 1:200. Plany budowlane w 1:100 wykonywali pod nadzorem technicy przydzieleni do pomocy projektanta. Gdy przyszedłem do pracowni było przyjęte, że każdy z architektów ma dwóch techników do pomocy. Mnie przydarzyło się, że po kilku miesiącach pracy zatrudniłem sześciu techników do pomocy, i co najważniejsze - mieli pełne ręce roboty. Przedkładanie władzom, referowanie, uchwalanie i układanie budżetów, załatwiał decernent osobiście. Architektom nie zabierano cennego czasu na posiedzenia i konfrontacje. Zupełnie nie wiedzieliśmy nawet co o naszych planach mówiono. Zdarzało się, żądano przeprowadzenia zmian albo uzupełnień wtedy dopiero radca Ruciński wyjawiał nam, o co chodzi. Najczęściej uważaliśmy, że radca nie umiał obronić projektu, był zbyt ustępliwy i uległy. Istotnie nie był bojowy i nie lubił narażać się. Taki miał charakter. Któryś z kolegów zauważył, że ten kto ostatni wychodzi z jego gabinetu - zawsze ma rację. Trzeba więc być tym ostatnim aby pan radca nie zdążył zmienić zdania. Mój projekt nie miał pokrycia w uchwalonym budżecie rocznym. Prezydentowi Ratajskiemu jednak tak się podobał, że kazał rozpocząć budowę natychmiast, a wydatek pokryć z nadwyżek budżetowych. Poznań w tym czasienależał do tych nielicznych miast, które z podatków miejskich miały większe dochody niż preliminowały w budżecie. Zazwyczaj pod koniec roku mieliśmy takie zaskakujące często decyzje. Wiadomem było, że wtedy należy budowę natychmiast rozpocząć, bo prezydent niecierpliwił się - nie znosił ślamazarnej roboty. Wszystkie plany budowlane w Poznaniu zatwierdzała "Policja Budowlana". Był to niezależny urząd hierarchicznie podlegający Województwu. Zastępcą decernenta był inż. Jan Zus - inżynier statyk. Do niego należało sprawdzenie obliczeń statycznych i kontrola konstrukcji. Plany budowlane badał pod względem zgodności z postanowieniami ordynacji budowlanej - budowniczy miejski Zwierzycki. Koledzy z pracowni uprzedzili mnie, że Zwierzycki - to "Paragraffenfresser" - nie przepuści najmniejszego paragrafu. Starałem się opracować plan zgodnie z ustawą, pomagali mi koledzy, oglądał insp. Pohlman a mimo to następnego dnia po wysłaniu planów do Policji Budowlanej otrzymałem telefon aby stawić się w godzinach służbowych. Policja Budowlana rezydowała w starym budynku miejskim przy placu Sapieżynskim (Wielkopolskim). W pokoju naznaczonym zastałem zażywnego pana szpakowatego, mówiącego gwarą poznańską, - Zaś ale ordynacji naszej jeszcze pan nie umiesz, no nie? Wyciągnął plany. Ołówkiem poznaczył na nich wszystkie przestępstwa i paragrafy. Było tego dosyć dużo. Drobne poprawki, łatwe do uskutecznienia. Pozwolił mi zabrać plany bez żadnych formalności do poprawienia i zwrócenia. W pracowni koledzy zbiegli się, aby sprawdzić co Zwierzycki jeszcze znalazł. W ten sposób sami uczyli się trudnej ordynacji. Następnego dnia zaniosłem plany poprawione, sprawdził czy dobrze i wyraził swoją aprobatę: - No tak, jeszcze zdziebko pan popracujesz i nauczysz się tej ordynacji, no nie? - No tak, no nie? - Nie widziałem czy tak czy nie, ale domyślałem się. W każdym razie sposób telefonicznego wezwania i bezpośredniego załatwiania bez pisania biurokratycznych kawałków znowu mi zaimponował. W ciągu kilku dni otrzymaliśmy urzędowe zatwierdzenie planów ze zwolnieniem od opłaty. W międzyczasie ogłoszono w gazetach przetarg i roboty można było rozpocząć jeszcze przed nastaniem mrozów. Zlecenie otrzymała firma E. Rychlicki. Przed zimą budowa w surowym stanie nakryta była dachem. ... W pracowni otrzymałem nowe zadanie uderzeniowe. W Poznaniu brak było mieszkań. Przez całą wojnę (1914-1918) mieszkań nie budowano. Po powstaniu aż do wprowadzenia nowej waluty też nie inwestowano w budownictwo (1918-1924). Wtedy za inicjatywą prezydenta Ratajskiego władze miejskie postanowiły przystąpić do budowy nowych mieszkań najpotrzebniejszych. Pierwsze tanie domy parterowe ze ścianami z ubijanego żużlu projektował arch. Stanisław Kirkin w 1923 r. oraz pierwsze bloki murowane przy ul. Wspólnej arch. Zygmunt Krasiński w 1924 r. i dwa bloki przy ul. Wspólnej arch. J. Tuszowski w 1925 r. Władysław Czarnecki W sumie do mego przyjazdu w latach 1923-25 wybudowano 124 mieszkań o 337 izbach. W roku 1926 zaznacza się znamienite zwiększenie budowy mieszkań. Wybudowano w sumie 282 mieszkania o 763 izbach. Złożyły się na to domy osiedla na Górczynie, wysokie bloki przy Wałach Jagiełły i na Rybakach. Ażeby przyspieszyć tempo robót postanowiono zabudować wolną parcelę położoną przy ul. Głogowskiej pomiędzy ulicami Wyspiańskiego i Berwińskiego a więc naprzeciw wejścia do Ogrodu Botanicznego (Parku Kasprzaka). Miał to być dom czynszowy z mieszkaniami 3 i 4 pokojowymi, z lokalami handlowymi a parterze. Właśnie ja miałem ten dom zaprojektować. Dyspozycja, jaką otrzymałem od naszego radcy była zadziwiająca. Uważał, że nowy dom powinien być niski, I - piętrowy, aby nie zasłaniał "monumentalnego" gmachu szkoły stojącej na jego zapleczu przy ul. Berwińskiego. Pojechałem na miejsce sprawdzić, jak wygląda ta monumentalna szkoła. Był to budynek o wysokich trzech kondygnacjach o architekturze typowo niemieckiej z końca XIX w. Elewacje wykonane z żółtej cegły maszynowej, wysokie dachy połamane na mocnych ryzalitach - coś, co chciałoby się zasłonić. Zastanawiałem się dlaczego inteligentny, wykształcony architekt, o wyrobionym smaku estetycznym uważa, że ten budynek zasługuje na specjalne wyróżnienie? Dla mnie to był przeżytek minionej epoki - epoki, którą on widocznie lepiej rozumiał i czuł się w niej dobrze. Każde pokolenie ma swoje ideały estetyczne, one w sztuce zmieniają się z latami, w architekturze też. Dla mnie przeżytkiem była architektura klasycystyczna. Na studiach najbardziej brały nas nowe idee głoszone przez Le Corbusiera. Szukanie nowego wyrazu dla architektury wynikającego z nowoczesnych materiałów budowlanych i konstrukcji. W Warszawie pierwsze jaskółki tych idei już wyczuwało się. W Poznaniu z rozmów z moim szefem i kolegami w pracowni wynikało, że nowoczesna architektura jest tu wyklęta, nie podoba się nikomu - a więc po co ją robić? Tolerowano formy klasyczne w różnych odmianach. W małych domkach usiłowano wprowadzić "styl dworkowy" jako wyraz polskości w architekturze. Ten charakter architektury przywiózł z Krakowa arch. St. Kirkin i stosował go w swoich pierwszych projektach. Arch. J. Tuszowski formy klasyczne traktował jako dekorację elewacji dosyć dowolnie interpretowaną. Ja starałem się, według zasad mistrza Bagińskiego, w formach klasycznych wyrażać treść projektu. Poza tym stosowałem też jego drugą zasadę polegającą na osobistym opracowaniu szczegółów architektonicznych. Wszystkie detale począwszy od gzymsów, kolumn, portali a także krat żelaznych, poręczy schodowych, ogrodzeń i stolarszczyzny robiłem osobiście w dużej skali a profile w naturalnej wielkości. Moje elewacje były solidne - jak mówiono - obrysowane. Takie opracowanie projektu wymagało dużego nakładu pracy, dawało jednak dużą satysfakcję z dobrze wykonanego dzieła. Projekt podwyższyłem jednak do dwóch pięter, po przekonaniu szefa, że budynek niższy będzie tam źle wyglądał. I znowu sytuację uratował na komisji budowlanej ówczesny radny arch. Stefan Cybichowski. Zapytał mnie dlaczego nie zaprojektowałem w tym miejscu wyższego budynku? Odpowiedziałem uczciwie, że chciałem ale mi nie pozwolono. Zorientował się momentalnie i przeprowadził uchwałę o podwyższeniu budynku do czterech kondygnacji ze względów ekonomicznych. Radca oczywiście nie oponował. Miałem tylko kłopot, bo gotowe plany musiałem przerabiać. W elewacjach trzecie piętro nadbudowałem nad gzymsem wieńczącym aby nie zmienić już ustalonych rzutów i detali architektonicznych. Dla podkreślenia wejść do dużego bloku umieściłem w elewacjach motyw dwóch pilastrow z głowicami korynckimi w płytkich wnękach. Dla złamania zaś monotonii szarego tynku, obramowania okien i gzymsy poleciłem pomalować na kolor żółty. Była to widocznie rewelacyjna nowość w Poznaniu, bo wkrótce na różnych nowych budynkach pojawiły się rozmaicie interpretowane pasy pilastroworaz obramowania okien na żółto malowane. Zaraźliwy przykład naśladownictwa czy moda? Oglądanie tego bawiło mnie szczególnie gdy przydarzyło się poważniejszym architektom. W roku 1927 w pracowni architektonicznej i w gospodarce miejskiej obfitował w rewelacyjne wydarzenia. Do takich niewątpliwie należało wybu, dowanie Spalarni Smieci na Szelągu oraz wprowadzenie w mieście jednolitego wywozu śmieci przy pomocy blaszanych śmietników. Była to pierwsza w Polsce spalarnia zbudowana na licencji angielskiej, z wykorzystaniem ciepła i pary przetwarzanej na energię elektryczną. Przy spalarni powstała wytwórnia wyrobów żużlobetonowych dostarczających miastu doskonałych płyt i krawężników chodnikowych, rur kanalizacyjnych, cembrowin studziennych, graniczników, słupów, dyli stropowych, schodów itp. Jakość tych wyrobów była doskonała i znajdowała chętnych nabywców, nie tylko w Poznaniu. Spalarnia prowadzona fachowo i energicznie przez inż. Tadeusza Woźnego była przedsiębiorstwem dochodowym i samowystarczalnym. Budynek Spalarni wraz z biurami administracji i domem mieszkalnym na Szelągu a także przeładowniami śmieci na Przepadku i przy ul. Kluczborskiej z garażami projektował arch. St. Kirkin. Znowu miałem okazję zapoznać się z problemem oczyszczania miasta i wykorzystaniem spalanych śmieci. Czystość miasta była stałą troską prezydenta Ratajskiego. Wszyscy wiedzieli, że jadąc rano o godz. 7-mej z domu do ratusza objeżdża po drodze różne dzielnice miasta i ogląda czy ulice są należycie pozamiatane. Sam byłem świadkiem, jak prezydent wszedłszy do swego gabinetu chwycił za słuchawkę telefoniczną i na gorąco palnął reprymendę dyrektorowi Zakładu Oczyszczania Miasta: - Panie dyrektorze, dzisiaj do godziny 7-mej rano na ulicy Fredry zmiotki uliczne nie były jeszcze wywiezione a jezdnia nie była pokropiona. Proszę sprawdzić dlaczego. Kierowca wozu prezydialnego - ze Straży Pożarnej - wiedział, że prezydent nigdy nie wraca tą samą trasą. Czekał na dyspozycję, którymi ulicami ma jechać. To była też jedna z tajemnic, dlaczego Poznań należał do naj czyściej szych miast w Polsce. Tak to kiedyś bywało. ... Władysław Czarnecki W miarę zbliżania się terminu otwarcia Pewuki roboty budowlane w Poznaniu nasilały się. W gazetach codziennie czytało się ogłoszenia o przetargach ofertowych i o zapotrzebowaniu na pracowników. W mieście odczuwało się zwiększony ruch wozów ciężarowych z materiałami budowlanymi. Wszędzie transport konny jeszcze przeważał. Do miasta napływali też bezrobotni z innych miast znajdujący tu zatrudnienie. Powstały nowe restauracje i lokale handlowe, jak grzyby po deszczu. W naszym Wydziale też panował ruch, jakiego dawniej nigdy nie notowano. Pracowało tylu techników budowlanych że stołów i miejsca nie starczało. Przybyło też kilka nowych maszynistek. Sztab zawodowy natomiast pozostał bez zmian i musiał teraz dwoić się i troić aby nadążyć z robotą. Pewne roboty architektoniczne wydano prywatnym architektom. St. Cybichowski opracował plany na gmach miejskiej Szkoły Handlowej przy ul. , Sniadeckich. Budynek ten wykorzystano jako jeden z pawilonów PWK. Nadzór nad budową i odbiór robót sprawował Wydział a osobiście insp. Pohlman. Kubaturowo była to budowa bardzo duża. Budowano w tym czasie także nową Elektrownię miejską nad Wartą, według projektu St. Cabichowskiego. Jeszcze większą była budowa 13-klasowej szkoły powszechnej na Winiarach. Projekt wykonał arch. J. Tuszowski. W czasie PWK były tam kwatery masowe dla wycieczek zbiorowych. Szkoła jest doskonale usytuowana na wzgórzu i z daleka widoczna. Na PWK wybudowano jedynie połowę symetrycznie założonego budynku z salą gimnastyczną po środku. Drugą połowę wskutek kataklizmu wojennego wybudowano dopiero w trzydzieści lat później. Autor doczekał się ukończenia całości. Kłopoty były tylko z normatywami, bo te przedwojenne były za duże, a nowe normy robione były przez ekonomistów, których nie znano przed wojną. Trzecią wielką budową w mieście była budowa gmachu Wyższej Szkoły Handlowej. W 1927 r., odbył się konkurs zamknięty, do którego zaproszono architektów M. Andrzejewskiego, A. Ballenstedta, S. Cybichowskiego i L. Weicherta. Do realizacji wybrano projekt A. Ballenstedta. Gmach usytuowany przy dzisiejszych Wałach Marchlewskiego ma elewację bardzo monumentalną i ciężką, wykonaną w głazach z piaskowca łupanego. W rezultacie elewacja była droższa od całego budynku. Jednak był to najbardziej monumentalny budynek użyteczności publicznej jaki powstał w Poznaniu w okresie międzywojennym. Na "hotel wystawowy" wykańczano przy dzisiejszej Alei Stalingradzkiej duży budynek Domu Akademickiego o dwóch skrzydłach z ryzalitem środkowym z kolumnadą koryncką. Nie lada wyczynem organizacyjnym i budowlanym dla naszego Wydziału była budowa hotelu "Polonia". Na budowę hotelu miejskiego zdecydowano się dosyć późno, dopiero gdy biuro kwaterunkowe zaalarmowało, że w Poznaniu zabraknie kwater dla 100 000 Anglików, wybierających się do Polski na PWK. Projekt opracował arch. J. Tuszowski. Zadanie było trudne. Na parceli położonej przy ul. Grunwaldzkiej narożnik Stolarskiej miał stanąć duży hotel, tak zaprojektowany aby po zakończeniu PWK można go było łatwo zamienić na budynki mieszkaniowe z kuchniami i łazienkami. Projektant musiał więcwykonać dwa projekty wzajemnie korespondujące. Stąd wynikały pewne kolizje łatwe do uniknięcia, gdyby zdecydowano się wybudować typowy hotel z całym potrzebnym zapleczem. Termin był tak krótki na opracowanie projektu, że nie można było pozwolić sobie na zrobienie kilku alternatyw. Po koleżeńsku pomagaliśmy autorowi, jak kto umiał. Z moich rad też coś tam zostało, szczególnie w opracowaniu elewacji. Słabo wypadło główne wejście. Było za ciasne i mało reprezentacyjne jak na hotel a zbyt pompatyczne jak do dom czynszowy. We wszelkich kompromisach zawsze coś szwankuje. Hotel miał dużą salę restauracyjną z górnym oświetleniem i kuchnię nowocześnie urządzoną z całym zapleczem, wielką pralnię, kotłownię, w parterze komisariat Policji, ustępy publiczne obok szerokiego wyjazdu dla dzielnicowego straży pożarnej, która tam miała swoją zajezdnię i koszary. Historia budowy tego obiektu jest bardzo krótka. W lutym 1928 r. rozpoczęto wykopy pod budowę, a w dniu oddania budowy, hotel zaczął normalnie funkcjonować, i przyjmować gości. W pierwszych, 2-łóżkowych, kompletnie umeblowanych pokojach z zawieszonymi obrazami na ścianach, dywanami, urządzoną restauracją i kuchnią - wszystko gotowe do eksploatacji. Dyrekcja hotelu działała już znacznie wcześniej i miała skompletowany cały sztab administracyjny, służbowy i usługowy. Pamiętam jak ta budowa rosła z dnia na dzień, budowana z cegły, bez dźwigów, koparek, maszyn, wielkich bloków, prefabrykatów, itp. wynalazków. Prowadził ją jeden kierownik - technik budowlany, nawet nie inżynier, nadzorował insp. Pohlman i arch. Tuszowski. Wszystko wykonano w ciągu 13 miesięcy. ... W pracowni, oprócz robót na bieżąco prowadzonych, opracowałem projekt "Sierocińca". Co to jest sierociniec, jak ma być zaprojektowany? Nikt nie wiedział. Wiadomem było, że żona znanego kupca z placu Wolności, właściciela kina "Słońce", a także honorowego radcy Magistratu i prezesa Izby Handlowej, pani Kałamajska chce ufundować Sierociniec na 100 sierot. Zatem trzeba zrobić szybko plan i zacząć budowę aby fundatorka nie rozmyśliła się. Program trzeba było samemu zrobić. Zacząłem wywiad od Wydziału Opieki Społecznej, podano mi ile sierot mają na utrzymaniu w mieście. Do sierot zaliczano także podrzutków bezimiennych i dzieci opuszczone przez rodziców, z decernentem. Dla najmłodszych urządzono azyl w Naramowicach. Wspólnie z decernentem i opiekunami ustaliłem, że zbudujemy zakład kształcący młodzież w zakresie szkoły ogólnej a także zawodowej, aby każdy wychowanek w wieku 18 lat mógł mieć zawód i samodzielnie pracować. Dla miasta był to poważny problem socjalny. Według tego programu na obszernym terenie przy ul. Szamarzewskiego miały być pobudowane dwa oddzielne pawilony na internaty dla 100 chłopców i 100 dziewcząt, pomiędzy nimi pawilon główny, pomyślany jako szkoła ogólna i zawodowa z warsztatami, laboratoriami, pracowniami itp. Zrobiłem plan sytuacyjny na całość założenia a potem szczegółowo opracowałem pawilon dla 100 chłopców, przy czym jako tymczasowe prowizorium wprowadzona była kotłownia co., jadalnia z kuchnią i mały szpitalik. Pomieszczenia te miały być przeniesione do gmachu głównego, po jego wybudowaniu. Właśnie ten pawilon miał być fundacją pani Kałamajskiej. Czy Władysław Czarneckiistotnie pieniądze na budowę od fundatorki wpłynęły do kasy miejskiej, tego nie wiem. Pawilon został wybudowany zgodnie z projektem i jako taki funkcjonował do wojny w 1939 r. ... Drugim obiektem jaki zaprojektowałem było "przytulisko dla bezdom - nych" na Zawadach. W każdym wielkim mieście problem bezdomności jest też problemem socjalnym. Co zrobić z ludźmi, którzy nie mają dachu nad głową a spać gdzieś muszą? Są to często bezrobotni, alkoholicy, włóczędzy, nędzarze, żebracy, jednostki aspołeczne, wyrzucone lub opuszczone kobiety, ludzie niewątpliwie potrzebujący pomocy i opieki. Przestudiowałem ten problem, zebrałem statystyczne dane z Wydziału Opieki Społecznej i z policji obyczajowej, znalazłem w literaturze opisy podobnych zakładów za granicą. W Polsce sprawy te były bardzo prymitywnie załatwione, czasem wręcz nieludzko albo zostawione instytucjom charytatywnym lub zakonnym. Przytulisko poznańskie obliczone było na przyjęcie na noc 100 kobiet i 100 mężczyzn, przy czym przydział sypialni mógł być kombinowany, zależnie od potrzeby liczba mężczyzn mogła być zwiększona. Tych w pewnych okresach zgłaszało się więcej niż kobiet. Budynek zupełnie rozmyślnie usytuowano na uboczu, nad Wartą albo w pobliżu śródmieścia. Na dwóch jego bokach umieściłem odrębne wejścia dla kobiet i dla mężczyzn. Były to wejścia "brudne" - wprost z ulicy. Przybysz schodził w dół do suteren, trafił na izbę przyjęć, gdzie zapisywano jego nazwisko, bez żadnych wypytywań, skierowano wprost do rozbieralni, rzeczy włożone do worka szły do dezynfekcji a delikwent do kabiny pod natrysk. Po kąpieli przechodził do ubieralni "czystej". Tam dostawał czystą bieliznę i chałat, wchodził do jadalni, gdzie przez okienko z kuchni dostawał głęboki talerz gęstej zupy i porcję chleba. Kuchnia umieszczona była centralnie i mogła wydawać potrawy przez dwa okienka; oddzielnie do jadalni mężczyzn i oddzielnie dla kobiet. Za jadalnią był magazyn, z którego wydawano zwinięty w rulon materac, koc do przykrycia i poduszeczkę pod głowę oraz numer sypialni i miejca na pryczy. Sypialnie, po dwie na parterze i na piętrze, każda na 25 osób, miały prycze do zmywania, podgrzewane od spodu, były dobrze oświetlone i specjalnie wentylowane. Przy sypialniach były umywalnie i ustępy. Był też przy klatce schodowej oddzielny pokój dla chorych i dla lekarza lub pielęgniarki. Rano, po przespanej nocy i umyciu się, każdy bezdomny schodził na dół, oddawał materac, koc i poduszkę, wchodził do jadalni gdzie dostawał na śniadanie garnek kawy lub mleka oraz porcję chleba, po czym w ubieralni wydawano mu worek z rzeczami do ubrania się. Wychodzono wyjściem "czystym" na ulicę. W dzień nie wolno było bezdomnym przebywać w przytulisku. Udzielono im informacji, gdzie mogą otrzymać pracę. Wedlu regulaminu tylko trzy noce pod rząd wolno było przespać się w przytulisku. Co dalej, regulamin nie mówił. O ile mi wiadomo, było to w Polsce pierwsze przytulisko dla bezdomnych tak zorganizowane, uważane przez Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej za wzorowe. Inne miasta, nie wyłączając stolicy przysyłały delegacje dla oglądania na miejscu i studiowania rozwiązania poznańskiego. Dawałem chętnie światłokopie planów, aby mogli się wzorować. Czy skorzystano z nich,nie wiem. Natomiast wiem na pewno, że do budowy zarówno Sierocińca na Jeżycach, jak i Przytuliska na Zawadach potrzebna była inicjatywa prezydenta Ratajskiego, jego wola działania i umiejętność zdobycia funduszy na budowę. Zdaje mi się, że takich prezydentów innym miastom brakowało, a szkoda! ... Poznań przygotował się do przyjęcia gości na PWK. Oprócz hoteli i kwater zbiorowych pomyślano o rozrywkach. Arch. S. Cybichowski gruntownie odnawiał naj starszy poznański Teatr Polski. Dobudowano tam przedsionek wejściowy z kasami. Odnowienie i remont Teatru Wielkiego przeprowadzał arch. St. Kirkin w ramach prac konserwacyjnych budynków miejskich. Stary browar Hugera obok parku Wilsona przebudowywał na występy rewii arch. M. Andrzejewski. W pracowni kol. J. Tuszowski wykonał plan muszli koncertowej w Parku Wilsona. Muszla miała dwa półkoliste skrzydła, w których umieścił garderoby dla artystów. Muszla do dzisiaj istnieje, skrzydła boczne rozebrano po wojnie, bo wymagały naprawy. W parku Wilsona wykańczano nową palmiarnię. Konstrukcję wykonywała firma Hontsch na Ratajach. Architektonicznie ujęcie całości opracował arch. S. Cybichowski. Roboty murarskie wykonał bud. Józef Strauss. Nie wiem, dlaczego mnie polecono zaprojektować nawiązanie kompozycji parteru ogrodowego z szeroko rozczłonkowanym budynkiem palmiarni. Ogrodnicy projektanci parku nie mogli sobie poradzić z tym trudnym problemem. Zarówno palmiarnia, jak i nowy parter były już wykonane. Nie można było tam niczego zmienić. Chodziłem cały wieczór po parku szukając natchnienia do rozwiązania, węzła gordyjskiego. Kazałem dokładnie zniwelować na pozór zupełnie płaski teren. Okazało się, że przy zachowaniu minimalnych spadków można wydobyć w terenie trzy niewysokie stopnie. W ten sposób otrzymałem architektoniczne ujęcie dla tarasu ogrodowego przed palmiarnia. Wydziela on ją od parteru i reszty parku. Sytuacja przestrzennie została zdefiniowana. Rozwiązanie bardzo spodobało się radcy Cybichowskiemu, powiedział mi, że to jest właśnie ten majstersztyk, którego zrobić nie umieli, a ponieważ był decernentem Ogrodów Miejskich natychmiast kazał taras i stopień wykonać. Pomyślano też, o budowie ustępów publicznych w mieście. Przeważnie były to ustępy podziemne ustawione w dobrze wybranych miejscach. Każdy z tych ustępów projektował jeden z architektów miejskich i opiekował się jego budową. Ja miałem do czynienia z umieszczeniem ustępu , na wyspie tramwajowej na placu Swiętokrzyskim (Plan Wiosny Ludów). Właśnie przebudowano cały plac i ulicę Podgórną (Walki Młodych). Na Podgórnej wycięto piękne stare drzewa. Ułożono tam szyny tramwajowe od Alei Marcinkowskiego. Zniesiono natomiast tramwaj w ulicy Wrocławskiej. Była to znowu duża inżynierska robota wykonana w stosunkowo krótkim czasie. Pamiętam, jak głowiliśmy się z insp. Pohlmanem w jaki sposób rozwiązać wentylację podziemnych ustępów na wysepce tramwajowej. Nie było miejsca na wypuszczenie wylotu kanału wentylacyjnego. Wpadłem na pomysł wpuszczenia go do jednej z rynien spustowych do najbliższej kamie Władysław Czarneckinicy. Plac był wówczas szczelnie zabudowany kilkupiętrowymi kamienicami aż do chodników istniejących przy jezdni. Podłączenie wykonano, wentylacja ciągnęła doskonale. Przygotowując Wystawę, miasto przy tym korzystało w różnych dziedzinach. Ustępów publicznych ogółem wybudowano coś 16, nie licząc ustępów urządzonych na terenach PWK. ... Pewnego rodzaju wyczyn pewukowy też popełniłem. W listopadzie 1928 r. z polecenia prezydenta Ratajskiego prezesa Rady Nadzorczej zgłosił się do mnie dyrektor Banku Komunalnego, Tadeusz Michciński. Bank był właścicielem parceli, znajdującej się na narożniku ul. Jarochowskiego 16, Samuela Engla 36 na Łazarzu. Z terenów" D" Pewuki narożnik ten fatalnie wyglądał. Sterczały tam dwie ściany szczytowe sąsiednich budynków trzy-piętrowych. Aby je zasłonić należało wybudować dom narożnikowy. Zrobiłem projekt domu o dwóch klatkach schodowych z balkonami na uskoku narożnikowym. Mieszkania 3 i 4 pokojowe, duże, dla urzędników banku a na I-piętrze dla dyrektora. Dom miał być na PWK wykończony, a więc w ciągu niecałych 6-ciu miesięcy. Projekt zrobiłem przez niedzielę. W poniedziałek był zaakceptowany i posłany do zatwierdzenia. W międzyczasie ofertę złożył E. Rychlicki i natychmiast przystąpił do budowy. Przed wielkimi mrozami była gotowa w surowym stanie, oszklona i osuszona wypożyczonymi maszynami z ulicy Rolnej. W maju wykończono elewacje i natychmiast wprowadzono lokatorów. Z balkonów i okien Roztaczał się wspaniały widok na tereny" D" , a wieczorem na iluminację i ognie sztuczne. Mieszkanie dyrektora było solidnie wykończone z szafami w ścianach, umeblowaniem kuchni, łazienką wyłożoną płytkami itp. Dopiero po oddaniu budowy w rozmowie z dyrektorem dowiedziałem się, że pochodzi ze Lwowa. Żona jego była nauczycielką Janki w gimnazjum i mile wspominaliśmy Lwów. ... W okresie wakacyjnym Wydział VII, Budownictwa Podziemnego, przystąpił do wykonania przebudowy nawierzchni ulicznej na ulicy Nowej (Paderewskiego). Nowa, łącząca plac Wolności ze Starym Rynkiem, należała do , najruchliwszych ulic w Sródmieściu. Stare kostki brukowe a także szyny tramwajowe wymagały wymiany. Decernent Wydziału VII inż. Tadeusz Rugę, były major saperów zaprojektował przebudowę ulicy po sapersku. Całą robotę rozdzielono na grupy robocze. Każdej wyznaczono dokładnie czas pracy w minutach oraz rozpoczęcie pracy według harmonogramu. Wszyscy inżynierowie z Wydziału VII mieli przydzielone funkcje. Jeden kierował ruchem wozów konnych, drugi równomiernym rozdziałem materiałów, trzeci pilnował kolejności robót i robotników. Układanie torów M.P.K. we własnym zakresie. N ad całością i koordynacją prac czuwał decernent osobiście. Zamknięcie ulicy dla ruchu kołowego i pieszego zapowiedziano w gazetach. Całe miasto interesowało się czy prace będą wykonane w naznaczonym terminie. N owe szyny i kostki granitowe na miejscu. Drogi ewakuacji i dojazdu też wyznaczone i obstawione posterunkami policji. Punktualnie o godzinie 18-tej zamknięto ruch uliczny. Wjechały wozy i brygady przystąpiły do rozrywania bruku oraz wydobywania szyn tramwaj onych. Gdy rano o 8-mej wchodziłem na Sierocą do biura, układano już nowe podkłady pod szyny i poprawiono granitowe krawężniki. Zaczętoukładać nowe kostki w rzędach. Cały dzień dzwoniły rytmiczne uderzenia stalowych dobni brukarzy. Pracowano na trzy zmiany drugą noc. O godzinie 5-tej rano roboty były ukończone. Zostało jeszcze dosyć czasu na uporządkowanie ulicy. Puszczono strażackie hydranty i wymyto na czysto chodniki i jezdnię. O godzinie 8-mej przyjechał samochodem prezydent Ratajski. W obecności reporterów dziennikarskich, grona inżynierów i robotników położył przy Bazarze ostatnią kostkę granitową w bruk. Zgodnie z harmonogramem, po 38 godzinach ulica została otwarta dla ruchu. Wjechały pierwsze tramwaje i wozy na Rynek. Robota była solidnie wykonana, jeżeli po upływie pół wieku jeździmy po tym bruku i kostki leżą doskonale, bez żadnego remontu. Wówczas nie uważaliśmy tego za coś nadzwyczajnego. Po prostu była to dobrze zorganizowana robota prowadzona - non stop - bez przerwy, wykonana w 38 godzin zamiast w 5-ciu dniach roboczych, licząc po 8 godzin pracy. Studia orientacyjne nad zapotrzebowaniem terenów zielonych i sportowych dla obsłużenia istniejących dzielnic wykonywał inż. Soczkiewicz. Ażeby dać mu ścisłe normy do obliczeń opracowałem tzw. "dyrektywy dla terenów zielonych". Dyrektywy obowiązywały wszystkich projektantów w Pracowni przy wykonywaniu planów ogólnych i szczegółowych. Stosowano dowolne normy albo w ogóle nie zastanawiano się nad dokładnym określeniem zieleni potrzebnej dla jednego mieszkańca. Z moich notatek berlińskich wykombinowałem sobie normy najczęściej wykazywane w planach miast niemieckich uważając, że dla naszych warunków powinny być wystarczające. Wielką zasługę w programowaniu zdrowotnego znaczenia terenów zielonych dla mieszkańców miasta oraz ochrony jej od zniszczeń miał w Poznaniu niewątpliwie prof. dr. Adam Wodziczko. On pierwszy rzucił hasło ochrony lasów Puszczykowa i Ludwikowa jako przyszłego Wielkopolskiego Parku Narodowego (1929). Działał bardzo konstruktywnie. Już w 1930 r. zainicjował w Poznańskim Towarzystwie Przyjaciół Nauk wybranie Komisji do opracowania i wydania wszechstronnej monografii naukowej okolic Ludwikowa i jeziora Góreckiego. W grudniu 1930 r. odbyła się w sali posiedzeń Rady Miejskiej konferencja zwołana przez Towarzystwo Miłośników Miasta Poznania w sprawie ochrony terenów leśnych od dewastacji i wyrębu drzew. On też był jednym z głównych organizatorów Oddziału Poznańsko- Pomorskiego Ligii Ochrony Przyrody (10.12.1930). Profesor Wodziczko umiał popularyzować problemy naukowe. Kilka swoich prac poświęcił specjalnie Poznaniowi - być może rozpisany konkurs na plan miasta był do tego zachętą: Zieleń w okolicy Poznania (1930), Rezerwaty zieleni w rozbudowie naszych miast (1931), Zieleń miasta z punktu widzenia ochrony przyrody (1931), Ochrona przyrody w najbliższej okolicy Poznania (1931), Dolina Bogdanki w rozbudowie Poznania (1932), Ochrona roślin (1932), Znaczenie lasu dla życia i kultury polskiej (1932). Znałem te wszystkie prace. Podobała mi się ich mądra treść, prosta forma, rzeczowe ujęcie i język zrozumiały. Profesora jednak osobiście jeszcze nie znałem. Aż pewnego dnia wszedł do mego pokoju ktoś skromnie ubrany, Władysław Czarneckiszczupły, wysoki O pociągłej twarzy z bródką krótko przystrzyżoną i wysokim czołem rozchodzącym w łysinę. Przy całej skromności postaci w ruchach, spojrzeniu i sposobie mówienia przejawiała się energia i pewność siebie. - Profesor Wodziczko. Znam pana inżyniera z licznych wypowiedzi i opowiadania. Wiem, że pracuje pan nad nowym planem miasta Poznania. Chciałem panu zaproponować moją pomoc oraz wszelkie materiały jakie mam w instytucie do dyspozycji odnoszące się do zieleni miejskiej. Podziękowałem. Zaczęliśmy rozmowę na temat zieleni i jej planowania. Poglądy nasze były w zupełności zgodne i dążyły do tego samego celu. Opowiadałem mu, co widziałem w Berlinie na wystawie i w jaki sposób rozwiązują Niemcy plany zieleni. Na dowód, że robimy w Pracowni coś konkretnego pokazałem profesorowi moją dyspozycję z normami zieleni. Przeczytał uważnie i zapytał, czy mógłby dostać jeden egzemplarz. - Sądzę, że zgodzi się pan na opublikowanie tego w najbliższym numerze Wydawnictwa Okręgowego Komitetu Ochrony Przyrody na Wielkopolskę i Pomorze. Zdziwiłem się, bo uważałem, że forma "dyspozycji" nie nadaje się do druku. Chyba trzeba by treść przerobić. - Właśnie takie krótkie i rzeczowe ujęcie bez dolewania wody jest najlepsze. Zmienimy tylko tytuł. W ten sposób w zeszycie 3 Wydawnictwa w 1932 r. ukazał się z moim nazwiskiem artykuł pt. "Zasady projektu zieleni w planie ogólnym miasta Poznania". Wkrótce przy różnych opracowaniach zaczęto się w Polsce powoływać na te normy. Nazywano je popularnie "normami poznańskimi". N awet w Ministerstwie były znane i zalecane do stosowania - o ile warunki miejscowe na to zezwolą. Uważano je za szczyt doskonałości, do którego należy w Polsce dążyć, przy różnych dyskusjach nie chciano wierzyć, że w Poznaniu istotnie normy te osiągamy. Tłumaczyłem, że problem ten zależny jest od dobrze prowadzonej polityki terenowej w gospodarce komunalnej. Co ma wspólnego "polityka" z terenami, tego jeszcze wówczas u nas nie rozumiano. Poznań znowu robił pracę pionierską w Polsce. Nawiązana znajomość z prof. Wodziczką zmieniła się wkrótce w ścisłą współpracę. Referowałem mu wszystkie nasze pomysły i projekty dotyczące zieleni. Profesor był wspaniałym znawcą przyrody i jej zagadnień. Nie był jednak urbanistą i nie umiał swoich pomysłów wyrażać w planach. Doskonale się natomiast orientował, gdy na planie miasta tłumaczyłem mu, co oznacza plama zielona w jakimś konkretnym miejscu. Znał pod względem biologicznym i fizjograficznym całą dolinę Warty, Cybiny, Bogdanki i Głuszynki, tereny proponowanego Wielkopolskiego Parku Narodowego, Lasy Wierzenicy, Promna i Głuszyny. Od przejazdu do Poznania a więc od 10 lat urządzał ze studentami wycieczki naukowe w teren, badał na miejscu i wynajdywał przedziwne osobliwości przyrodnicze w zespołach leśnych, przez zwyczajnego przechodnia nie znane a przez uczonych jeszcze nie rozeznane. W pomysłach planistycznych profesor był "maksymalistą". Chciał jak najwięcej zachować terenów nie zabudowanych a więc zielonych. Sprawamiwłasnościowymi, finansowymi, odszkodowaniami za nabycie terenów nie przejmował się. Uważał, że "pro publico bono" jakoś to się załatwi - trzeba było tylko chcieć. Może pod wpływem profesora nabrałem odwagi i zacząłem śmielej projektować tereny zielone. Inaczej jednak interpretowałem kolor zielony w planach. Uważałem, że oznacza on rezerwowanie terenów i wyłączenie ich od zabudowania. Realizację planów pozostawiałem do załatwienia w odpowiednim czasie - nawet przyszłym pokoleniom. Zasadę tę głosiłem na różnych zjazdach i konferencjach urbanistycznych. Znajdywała posłuch, chociaż znowu nie była zgodna z Prawem Budowlanym. Profesor Wodziczko, należał do ludzi - czynu. Kuł żelazo póki gorące. Już 18 lutego 1933 r. na zebraniu Towarzystwa Miłośników m. Poznania wygłosił referat o programie zieleni w planie rozbudowy miasta. Dostarczyłem na to zebranie w plan miasta 1: 10000 z wymalowanym systemem zieleni. Referat uzupełniłem swoimi uwagami. Rozwinęła się dyskusja. Ponieważ referent, jako osoba najbardziej w całym gronie kompetentna, plan nie tylko chwalił ale apelował o jego realizację. Zwrócono się do mnie z zapytaniem jak pod względem prawnym wygląda sprawa realizacji planu. Wytłumaczyłem, że według Prawa Budowlanego plan po uchwaleniu przez Magistrat i Radę Miejską zatwierdza kompetentny Minister. Wtedy plan staje się dokumentem prawnym i tereny przeznaczone na zieleń publiczną nie mogą być użyte na inne cele. W ten sposób będziemy mieli zabezpieczone tereny. Sama realizacja zależna będzie od funduszów finansowych - ale ta może odbywać się kolejno w nie ograniczonym czasie. Zaznaczyłem, że plan nasz sięga tylko granic miasta. Rezerwaty położone poza granicami mógłby zabezpieczyć plan regionalny. Jednak niestety nie posiadamy dotychczas w Województwie Poznańskim Biura Planu Regionalnego. To moje stwierdzenie momentalnie podchwycił prof. Wodziczko i postawił wniosek o zwrócenie się do Władz z memoriałem o konieczności utworzenia w Poznaniu Biura Planu Regionalnego. Głównym zadaniem planu regionalnego będzie rozszerzenie rezerwatów zieleni na Puszczykowo i Ludwikowo. Wniosek uchwalono jednogłośnie. Profesor Wodziczko z memoriałami zaczął chodzić do wszystkich Władz i dygnitarzy, którzy mogliby coś zdziałać w utworzeniu Parku Narodowego. W tym był niestrudzony. N a posiedzeniu tym obecny był prezydent Ratajski. N a drugi dzień w swoim gabinecie powiedział mi, że profesor Wodziczko robi mi świetną propagandę i to dobrze, że urabia opinię publiczną. Plan podobał mi się ale: - Czy pan wierzy w realizację tego planu? - Panie prezydencie, od planu trzeba zacząć. Bez planu niczego nie zrobimy. W obecnych warunkach kryzysu gospodarczego, realizacja jest oczywiście nieaktualna. Gdy jednak warunki się zmienią - no to zobaczymy. To są plany długofalowe, przyszłościowe, może dopiero następne pokolenie będzie je realizowało. Zostawmy im szansę. Władysław Czarnecki Ma pan rację nie martwmy się o realizację. Plan jest dobry. Chciałbym widzieć ten Poznań w zieleni. Ale a propos: na planie zauważyłem nową drogę z Łazarza do jeziora Góreckiego. Ona może zupełnie ciekawie wyglądać i ominie przejazd przez ciasny Luboń. Musi mi pan tę trasę pokazać. Pojedziemy przy sposobności... W lecie tegoż roku wybuchła sprawa "Malty". Prezydent Ratajski uważał, że powinna być definitywnie załatwiona bez względu na to czy się komuś to podoba czy nie. Sprawa była natury delikatnej. Tylko małe grono wtajemniczonych wiedziało, o co chodzi. Widocznie prezydent uważał, że mogą być dopuszczeni do tego grona, zresztą do moich kompetencji urzędowych należało załatwienie tej sprawy. Społeczeństwo polskie w okresie zaboru pruskiego potrafiło przeprowadzić kilka akcji społecznych omijając przemyślnie pruskie ustawy antypolskie i wrogie nastawienie władz. Do takich należała budowa Bazaru, Teatru Polskiego, Pomnika Mickiewicza a także subwencjonowanie kursów zawodowych dla rzemieślników, wydawnictw Towarzystwa Przyjaciół Nauk i inne. Przed wybuchem pierwszej wojny światowej ze składek społeczeństwa zebrano fundusz na wykupno folwarku Malta położonego w dolinie rzeki Cybiny ze stawami rybnymi i zalesionymi stokami wzgórza. Teren miał być przeznaczony na cele rekreacyjne dla ludności polskiej, a głównie dla organizacji młodzieżowych. Malta leżała poza granicą miasta. Tam wolno było mówić po polsku. Funduszem dysponował konspiracyjny Komitet a raczej Zarząd składający się z kilku zaufanych osobistości. Należał do nich arcybiskup poznański, dyrektor księgarni Sw. Wojciecha, prezydent Ratajski i może ktoś jeszcze. Maltę kupiono. Jako nabywcę i właściciela zapisano księgarnię , Sw. Wojciecha, ponieważ miała ku temu tytuł prawny. W księdze wieczystej , zapisanym właścicielem była księgarnia Sw. Wojciecha. Prezydent Ratajski , uważał, że po odzyskaniu niepodległości Maltę powinien Sw. Wojciech przekazać gminie m. Poznania jako, że Magistrat i Rada Miejska pochodzące z wyboru są przedstawicielami miejscowego społeczeństwa. Wtajemniczony , arcybiskup już nie żył, inni członkowie Komitetu też. Zarząd Księgarni Sw. Wojciecha składający się z Narodowych Demokratów miał objekcje natury politycznej czy Władze Miejskie istotnie przedstawiają to "społeczeństwo", dla którego zbierano składki na zakup Malty. Rozpocząłem pertraktacje. Wysuwano objekcje czy Malta nie będzie użyta na inne cele niż zamierzono, np. na rozparcelowanie pod budowę domów tak jak na terenach przy ul. Grunwaldzkiej. N a to miałem doskonały argument, że w planie miasta cały teren Malty i jeszcze sąsiednie leżą w klinie zieleni. Zgodnie z postanowieniami Prawa Budowlanego nie mogą być przeznaczone na inne cele. Z każdego posiedzenia sporządzono protokół, zapewne badany przez prawników nieobecnymi na konferencjach. Ja ze swej strony informowałem prezydenta Ratajskiego o przebiegu pertraktacji. W końcu uzgodniłem, że w umowie oficjalnej mogą być umieszczone zastrzeżenia na jakie cele przeznacza się teren. Dla opłat skarbowych podano cenę nabycia określoną symboliczną wartością jednego złotego. Na zaakceptowanie tej umowy czekałem dosyć długo. Przypuszczam, że osobista interwencja prezydenta, a może jeszcze inych wpływowych osobistości czy polityków wpłynęła na wyrażenie , zgody Zarządu Sw. Wojciecha podpisania umowy notarialnej. , Sw. Wojciech tak jak wszystkie instytucje i firmy handlowe też miał trudności finansowe i skarbowe. Za zaległe podatki cały majątek ruchomy i nieruchomy firmy mógł być wystawiony na licytację publiczną i sprzedany najwięcej dającemu. Sytuacja była poważna. , Na posiedzeniu Magistratu referowałem sprawę zupełnie krótko, że Sw. Wojciech przekazuje Gminie m. Poznania Maltę o większej ilości ha, bez ciężarów i bez długów za 1 zł. Sądzę, że większość członków Magistratu orientowała się o co chodzi. Jeden jednak z honorowych radców prawnik i emerytowany biurokrata zapytał: - Po co bierzemy nowy ciężar dla gospodarki miejskiej? Przecież będziemy musieli teren też urządzić na park a to kosztuje. Zostawmy im to, niech sobie sami urządzają. Pytanie to wywołało ogólny uśmiech na twarzach obecnych. Prezydent Ratajski popatrzył na mnie. Odpowiedziałem bardzo poważnie: - Niestety, Prawo Budowlane wymaga od nas urządzenia zieleńców publicznych. Tereny pod te zieleńce muszą być nabyte od właścicieli za odszkodowaniem. W tym przypadku wartość rynkowa całego obszaru Malty wynosi około 1 miliona złotych, zatem za 1 zł powiększamy majątek miasta O cały milion. Robimy więc doskonały interes. Ten argument wywołał wesołość. Wniosek uchwalono jednogłośnie. Nie wiem, czy w księgowości miejskiej zapisano ten milion na przychód ale ja poprawiłem wykaz terenów zielonych i statystykę. Z lasem Golęcińskim był to poważny nabytek. Tereny zielone wynosiły w 1929 r. - 170 ha czyli 7 m 2 na 1 mieszkańca. W 1933 r. powiększyły się do 400 ha. To dawało wskaźnik około 15 m 2 na 1 mieszkańca. Zatelefonowałem o tym do prof. Wodziczki. Przejęcie Malty na własność umożliwiało rozpoczęcie robót porządkowych oraz ogrodniczych w dolinie Cybiny. Profesor Wodziczko miał też duże osiągnięcie w walce o Wielkopolski Park Narodowy. Ministerstwo Rolnictwa zgodziło się na utworzenie rezerwatów w lasach państwowych w Puszczykowie i Ludwikowie. Dnia 8 lipca 1933 r. odbyło się pierwsze posiedzenie "Stałej Komisji Wlkp. Parku Narodowego". Byłem na tym posiedzeniu jako przedstawiciel Magistratu m. Poznania. Uchwalono dokonać otwarcia Parku w dniu 14 września 1933 r. Sekretarzem i motorem całej Komisji był prof. Wodziczko. ... Pamiętam jak raz, przed Zjazdem w Katowicach w 1933 r. objeżdżaliśmy wspólnie kolonie ogródków działkowych. Zastanawialiśmy się co zrobić, aby działkowcy nie zmieniali altan ogródkowych na domki mieszkalne. Osobiście uważałem, że należy tępić tego rodzaju samowolę w zarodku. Wtedy dyr. Marciniec powiedział: - A gdybyśmy pozwolili budować takie domki na większych działkach według ustalonego projektu. Czy to byłaby zbrodnia? Terenów miejskich na N aramowicach, podłych i piaszczystych nie nadających się do uprawy rolnej mamy bez liku. Z takiej działki dobrze uprawionej bezrobotny mógłby Władysław Czarneckiz rodziną wyżyć i z głodu by nie umarł. Inżynierowie pomyślcie, to przecież idzie zrobić! Pomyślałem a raczej przemyślałem jak zrealizować tę propozycję. Zasięgnąłem rady naszych ekonomistów miejskich i radcy Czasza jako prawnika. Zarządca majątku miejskiego w Naramowicach p. Paluszyński oświadczył, że chętnie pozbędzie się terenu położonego przy Alei Obwodowej, ponieważ jest to ziemia VI klasy, na której nie opłaca się uprawiać nawet owsa. Cena gruntu wynosiła 15 gr za 1 m 2 (1500 zł za 1 ha). Zainteresowałem tym problemem w Pracowni inż. M. Spychalskiego. Wykonał projekt osiedla ogródkowego na 170 działek po 800 m 2 , pośrodku boisko dla zabaw i miejsce pod budowę świetlicy, przedszkola i szkoły powszechnej. Zaprojektował też typowe domki o powierzchni 32 m 2 oraz budynki gospodarcze po 8 m 2 . N a każde 10 działek wypadała jedna studnia z pompą ręczną. Inż. M. Spychalski włożył w ten projekt dużo serca. Rozumiał ważność problemu i starał się aby eksperyment wypadł jak najlepiej. Koszt zabudowy jednej działki z budynkami, ogrodzeniem z siatki drucianej i umocnieniem dróg wyniósł około 2000 zł, po 20 latach spłacą gminie cały włożony kapitał z oprocentowaniem na 3% i wtedy staną się prawnymi właścicielami gruntu wraz z zabudową. Kwotę 12 zł mogli odpracować przy robotach miejskich, głównie w Ogrodach Miejskich. Przy takich warunkach wypłacalność osadników była 100% gotowa. Możliwość nabycia działki na własność podnosiła atrakcyjność przedsięwzięcia a użytkownicy domków, starali się o utrzymanie ich w dobrym stanie, traktując ją jako swoją własność. Był to ważny argument psychologiczny, z którego początkowo nie zdawaliśmy sobie sprawy. Projekt, plany i sposób zrealizowania pierwszego osiedla ogródkowego w N aramowicach przedłożyłem Magistratowi i Radzie Miejskiej do zatwierdzenia. Cała akcja przeszła bez zastrzeżeń. Popierał ją gorąco prezydent Ratajski. Uważał, że jest to pomysł dostosowany do naszych warunków społecznych i gospodarczych. Powinien się udać. Dla przeprowadzenia budowy i załatwienia wszystkich spraw organizacyjnych, zgodnie z moim wnioskiem, powołano Komitet Budowy Osiedla Opieki Społecznej, w składzie: mgr Motyliński - naczelnik Wydziału Opieki Społecznej, inż. O. Pohlman - nacz. Wydziału Bud., inż. J. Zaus - nacz. Wydziału Nadzoru Bud., inż. Wł. Czarnecki - nacz. Wydze Rozb. Miasta, Wł. Marciniec - dyr. Ogr. Miej. Kierownictwo budowy sprawował bud. Rafał Budziński, nadzór autorski inż. M. Spychalski. Komitet działał sprawnie, ponieważ każdy zjego członków miał odpowiednią funkcję przydzieloną do wypełnienia. Pierwszą partię budowy domków finansowano z funduszów Wydziału Opieki Społecznej, następną z pożyczki Towarzystwa Osiedli Robotniczych (T.O.R.), resztę z Funduszu Pracy. Wytyczenie działek i budowa domków postępowała szybko. Przy pracach pomagali przyszli osadnicy - bezrobotni, wybrani przez opiekę Społeczną. Reflektantów zgłosiło się zbyt dużo aby można było wszystkich zaspokoić. Po dwóch miesiącach domki były już zamieszkałe. Dyr. Marciniec przydzielił instruktora do fachowego zagospodarowania ogródka. Związek Ogródków Działkowych dostarczył bezpłatnie po dwa drzewka i cztery krzewy owocowe, nasiona warzyw i kwiatów. Zainicjowano hodowlę królików i drobiu oraz chałupniczy wyrób zabawek. Osiedlu narzucono statut kolonii ogródków działkowych. Mieszkańcy osiedla wybrali zarząd spełniający w osiedlu władzę administracyjną. Przewodniczącego zatwierdził starosta grodzki. Z tym zatwierdzeniem miałem duży kłopot. Najenergiczniejszym człowiekiem wśród grona przypadkowo zebranych ludzi okazał się dawny sierżant W.P. Jako były szef kompanii umiał rozkazywać, rządzić i organizować innych. Poznałem go i przy każdej okazji rozmawiałem z nim jako z kolegą frontowym. Zauważyłem, że miał duży autorytet wśród mieszkańców osiedla. Z żoną zorganizował sklepik spożywczy. W ten sposób świadczył pierwsze usługi w osiedlu. Właśnie jego wybrano jednogłośnie przewodniczącym. Starosta odmówił jednak zatwierdzenia. Poszedłem z dyr. Marcińcem dowiedzieć się o powody tej decyzji. Pokazano nam teczkę personalną sierżanta. Za fałszerstwo dolarów miał wyrok skazujący go wraz z żoną na odsiedzenie kilku lat więzienia. Część wyroku odsiedzieli - resztę odsiadują na raty w dogodnych porach. Taki sposób wypełnienia kary za tego rodzaju przestępstwa był wówczas często stosowany. Starosta nie mógł więc zatwierdzić wniosku na przewodniczącego. Szukaliśmy innego z pośród wybranych członków Zarządu. Okazało się, że każdy z nich ma coś na sumieniu, a raczej w kartotekach policyjnych. Były to drobne przestępstwa przeważnie kradzieże - ale były. Spróbowałem pogadać z tym sierżantem. Domyślał się, że starosta robi trudności. Opowieść była smutna i tragiczna. Był legionistą, młodym ochotnikiem, odbył cała kampanię wojenną, dosłużył się stopnia sierżanta. Był dwukrotnie ranny, miał wszystkie odznaczenia bojowe i najlepszą opinię. Ożenił się z siostrą z wojskowego Szpitala polowego. Po wojnie wskutek przekroczenia wieku został zdemobilizowany. Nie miał żadnego zawodu. W cywilu nie mógł znaleźć odpowiedniego zajęcia. Miał zdolności rysunkowe. Zaczął więc kopiować obrazki dolarowe. Zanim potrafił je wykończyć, wpadł i podobno, on zaś dostał wyjątkowo wysoki wymiar kary. To było całe jego przestępstwo. Chciał się zrehabilitować i tego mu też nie pozwolono. Miałem wrażenie, że mówił szczerze i uczciwie, z goryczą w sercu. Poszedłem do starosty, opowiedziałem mu moją rozmowę z sierżantem. Wiedziałem, że starosta był też oficerem rezerwy i po prostu zaapelowałem do sumienia obywatelskiego, aby w tym przypadku nie stosować sztywnie przepisów kodeksu prawnego. Uległ. Zgodził się warunkowo, tytułem próby na ten wyjątek. Od starosty pojechałem samochodem wprost na osiedle naramowickie. Gdy sierżantowi zakomunikowałem decyzję władzy, twarz mu się rozpogodziła i oczy zabłysnęły. Chciał mi dziękować. - Sierżancie, ja za Was zaręczyłem moim słowem. Bierzcie się teraz do roboty i organizujcie osiedle, abym się nie potrzebował za Was wstydzić. Władysław Czarnecki Sierżant nie zawiódł. Swietnie spisywał się jako "szef osady. Pilnował swoich podopiecznych i trzymał ostro w ryzach. Były ku temu też powody. Proboszcz z Naramowic złożył na ręce prezydenta miasta uroczysty protest przeciwko wpuszczeniu do jego "solidnej" parafii takiej czeredy chuliganów, opryszków, pijaków i ludzi niemoraInie prowadzących się. Prezydent, aby pozbyć się niemiłego oskarżyciela, przysłał go do mnie dla udzielenia wyjaśnień. Słuchałem wywodów proboszcza i starałem się zachować spokój. Zapytałem czy uważa, że należy to całe towarzystwo przydzielić do innej parafii? Jeżeli tak, to do której abym wiedział, bo istotnie nie zastanawiałem się nad tym? Nie odpowiedział. Po prostu nie wypadało mu powiedzieć, kogo chciałby uraczyć. Wtedy powiedziałem co o tym myślę. Ci ludzie są istotnie wyrzutkami społeczeństwa, gdzieś jednak muszą mieszkać, obojętnie w jakiej parafii: - Wiem, że aniołami nie są ale przecież do obowiązków duszpasterstwa należy nawracanie zbłąkanych owieczek na drogę cnoty. Ma ksiądz proboszcz piękne zadanie do spełnienia. Osiedla nie zburzymy a następne zbudujemy w innej parafii, aby Naramowicom krzywdy nie było. Rozmowa ta dla proboszcza na pewno nie była przyjemna. Miałem jednak dużą satysfakcję gdy po kilku latach, przy jakiejś okazji, ksiądz proboszcz sam nawiązał do swoich zastrzeżeń początkowych. Okazało się, że nowi parafianie nie byli wcale złym nabytkiem. Zachowywali się zupełnie przyzwoicie. Kradzieży ani chuligaństwa w Naramowicach nie było, a nawet do kościoła zaczęli chodzić. Pod względem socjalnym eksperyment poznański udał się. Ludzie zamieszkali w osiedlu, zmienili się. Przestali być marginesem społecznym. Mieli jakiś cel w życiu, uprawiali ogródek. Mieli z tego korzyści, dorabiali okazyjnie. Wytworzyli więź sąsiedzką, a nawet pewnego rodzaju patriotyzm lokalny. Byli dumni ze swego osiedla. Liczba mieszkańców w kilka lat osiągnęła około 1 500 osób, w tym dużo tam już urodzonych. ... Wynikiem mojego wyjazdu za granicę były opracowane w Pracowni U rbanistycznej studia dotyczące lasów miejskich i regulacji ruchu ulicznego w mieście. Do studiów napisałem odpowiednie referaty, bo pisanie jakoś łatwiej mi wychodziło niż innym kolegom z Pracowni. Materiały do lasów zebrał T. Płończak i podał je na planie miasta w skali 1:25 000. W referacie podałem stan obecny lasów miejskich oraz porównanie z innymi miastami w Polsce i za granicą w przeliczeniu na 1 mieszkańca. W Poznaniu wypadało 3,6 m 2 na mieszkańca, w Łodzi 4,3 m 2 , w Krakowie 14,5 m 2 , w Wilnie 21 m\ we Włocławku 68 m 2 , we Lwowie 145 m 2 ale w Warszawie tylko 1,6 m 2 . Norma wymagana przez Państwową Radę Ochrony Przyrody wynosiła 13 m 2 na mieszkańca. Miasta niemieckie wykazywały normę kilkakrotnie większą. Według naszego projektu nowe zalesienia nieużytków, piaszczystych wydm i torfiastych łąk miały dać 15 m 2 na mieszkańca, przy uwzględnieniu zasięgu od miejsc zamieszkania do 1,5 km. W referacie podano następnie opis projektowania do 1,5 km. W referacie podano następnie opis projektowanych lasów w poszczególnych klinach z dokładnymi obliczeniami dla terenów miejskich i prywatnych. Oddzielnie wykonano wykresy zasięgów, z którychwynikało, iż 258 000 mieszkańców będzie korzystało z lasów w odległości do 1,5 km czyli 15-20 minut drogi pieszej, reszta zaś 242 000 mieszkańców, , przeważnie ze Sródmieścia, będzie musiała dojeżdżać na odległości i dochodzące do 3,5 km od miejsc zamieszkania. Plan ogólny zakładał, iż około 1960 r. Poznań będzie miastem półmilionowym. Ostatnie zdanie referatu brzmiało: ,,- Plan daje uzasadnione podstawy do racjonalnego rozwiązania problemu lasów miejskich koniecznych do rekreacji mieszkańców miasta. Plan może posłużyć do odpowiedniego prowadzenia polityki terenowej oraz inwestycyjnej przez Zarząd Miejski w zakresie zakładania zieleńców publicznych". Praktyka wykazała, że plan był realizowany do 1950 r. zgodnie z przyjętymi założeniami. Dało to odpowiednie efekty przestrzenne widoczne znamieni - cie w krajobrazie miasta. W okresie 1950-1970 nie tylko, że nie zrealizowano żadnych zalesieri ale zapomniano o planie i racjonalnej gospodarce. Nieprzemyślanymi lokalizacjami zmarnowano doskonałą szansę i plan zaprzepaszczono. Dzisiejsi urbaniści dalej mówią wciąż o klinach zieleni nie myśląc o ich realizacji. Właściwie to nie ma co realizować gdy tereny przeznaczone na zalesienia zużyto na inne cele. Może dobrze się stało, iż profesor Wodziczko nie dożył tych czasów gdy ignorancja, bezmyślna krótkowzroczność i nieuctwo zapanowały w planowaniu miasta. Drugi referat o regulacji ruchu ulicznego w Poznaniu opracowałem wspólnie z inż. Z. Zielińskim. Część teoretyczna - podająca: cel regulacji, jej sposoby i systemy stosowane za granicą, zapewnienie bezpieczeństwa ruchu, jego szybkość i rozmieszczenie na jezdni, ograniczenie hałasu ulicznego oraz wnioski końcowe - była moim udziałem. Inż. Zieliński opracował konkretne , plany wykonania regulacji: Rynku Sródeckiego, skrzyżowania ul. Wielkiej i Wielkich Garbar, wlotu ul. Nowej (Paderewskiego) i Szkolnej przy Starym , Rynku, placu Wolności, skrzyżowania ul. Sw. Marcina i Rataj czaka, Al. Marszałka Piłsudskiego (Czerwonej Armii), skrzyżowania Wałów Jana III i ul. Fredry, zakrętu i zbiegu ulic Grochowe Łąki i Bożniczej, zbiegu ul. Bukowskiej i Grunwaldzkiej oraz placu Nowowiejskiego (Młodej Gwardii) - były to najbardziej newralgiczne miejsca w mieście, wymagające uregulowania. ... W końcu września lub na początku października w piękny pogodny i słoneczny dzień jesienny otrzymałem od prezydenta Więckowskiego telefon, że jest w Poznaniu minister Kwiatkowski z dotacji i pożyczek Funduszu Pracy. Ma jednak czas bardzo ograniczony i trzeba w ciągu dwóch godzin pokazać mu jak najwięcej. Zaproponowałem wyjazd na Szeląg i tam z wysokiego brzegu pokazanie mu doliny Warty i tamą ziemną sypaną na Zawadach, a potem pokazanie osiedla na Naramowicach oraz roboty ziemne na Sołaczu w dolinie Bogdanki i przy pływalni na Niestachowie. Umówiliśmy się, że około godziny II-tej będę czekał na Szelągu na przejazd wicepremiera i prezydenta, aby udzielić . , . , mu WYJasnIen. Zabrałem ze sobą plan miasta naklejany na sztywną tekturę i razem z Jóźwiakiem pojechałem na Szeląg. Ustawiłem plan w najlepszym miejscu Władysław Czarnecki widokowym i niedługo czekałem. Parę minut przed 11 zajechała cała kawalkada samochodów. Wicepremierowi towarzyszył wojewoda i prezydent Więckowski, sekretarz osobisty, kilku dygnitarzy miejscowych i obstawa policyjna, bardzo dyskretna w cywilnych ubraniach. Od razu można było ich poznać. Byli w czarnych wizytowych garniturach i nie wiem, dlaczego wszyscy w melonikach na głowie, tak jak premier. Trzymali się nieco na uboczu, pilnie bacząc na otoczenie a nie interesując się wcale dyskusją. Prezydent Więckowski przedstawił mnie, jako tego, który najlepiej i fachowo objaśni wszystkie roboty prowadzone w Poznaniu. Wiedziałem, że mówię do inżyniera, wprawdzie chemika ale zawsze inżyniera rozumiejącego się na planach. Krótko więc bez żadnego wstępu pokazałem na planie miasta miejsce, w którym staliśmy wstępu, pokazałem dolinę Warty i nisko położone łąki na Zawadach. Ażeby ochronić je od corocznych zalewów sypiemy wał przeciwpowodziowy. Ujmujemy w ten sposób wody w uregulowane koryto a poza wałem uzyskujemy tereny pod rozbudowę dzielnicy przemysłowej. - Zatem kosztem tamy uzyskujecie teren budowlany - wtrącił min. Kwiatkowski. - Tak, kosztem tanich robót ziemnych uzyskamy wartościowe tereny nad Wartą. Przy minimalnych wkładach zatrudniamy możliwie dużo bezrobotnych. Robota prowadzona systemam gospodarczym we własnym zarządzie, bez udziału przedsiębiorstw prywatnych. - Czyją własnością są te tereny? - Od kilku lat wykupujemy łąki od tamtejszych gospodarzy. Były dla nich nieużytkami. Płacimy od 15-25 groszy na 1 m 2 zależnie od położenia. N asypy ziemne wykonano na gruntach miejskich. Żadnych trudności własnościowych nie mamy. Natomiast za tereny budowlane pod zabudowania przemysłowe uzyskuje się cenę 3-5 zł. - To bardzo ciekawa informacja. Wydatek finansowy pod względem ekonomicznym jak najbardziej uzasadniony - i zwracając się do swego sekretarza dodał: - Niech pan te cyfry zapisze, warto je zapamiętać. Pierwszy punkt programu wypadł korzystnie dla gospodarki poznańskiej. Widziałem to po zadowolonej minie Prez. Więckowskiego. Aby udzielać wyjaśnień premierowi wsadzono mnie do jego samochodu. Jadąc na Naramowice prowadziliśmy bardzo rzeczowy dialog. Wypytywał o plany zabudowania. Opowiadałem mu o studiach wykonanych do planu, o planowej realizacji. Pamiętam, że w rozmowie równocześnie wspominaliśmy studia na Politechnice Lwowskiej - oczywiście Lwów. W rozmowie był bardzo przyjemny i bezpośredni, wcale nie odczuwałem, że rozmawiam z ogromnie ważną figurą w ówczesnym rządzie R.P. Był przede wszystkim doskonałym inżynierem i fachowcem, a nie politykiem. N a czoło wysunęły go zdolności osobiste, nie koneksje lub przynależność do grupy karierowiczów. Podobał mi się jako człowiek i obywatel państwa. Był przy tym ujmująco skromny. Zwiedzenie osiedla ogródkowego w Naramowicach zaczęliśmy od objaśnienia planu oraz całej praganizacji. Znowu musiałem podawać cyfry, kosztyi całą kalkulację finansową. Zauważył, że kalkulacja nasza jest niepowtarzalna w innych miastach: - Bo przecież, tylko w Poznaniu możecie pozwolić sobie obliczać grunt budowlany po 15 gr za 1 m 2 . W Warszawie lub w Gdyni cena byłaby 100-krotnie wyższa i cała kalkulacja bierze w łeb. - A jednak kalkulowaliśmy zupełnie uczciwie. Zainteresował się tym naszym eksperymentem, oglądał domki i ogródki. Podobały mu się. W jednym domku zauważył chore dziecko i stroskaną matkę - mąż bezrobotny. Szepnął coś na ucho sekretarza. Widziałem, jak wychodząc z domku sekretarz wręczył tej kobiecie większy banknot jako dar od premiera. Z Naramowic szosą okrężną przerzuciliśmy się do Niestachowa. Basen pływacki był już zabetonowany, wbijano pale pod szatnie. Znowu wytłumaczyłem i pokazałem jak kolejką z góry za Cytadelą zwozi się ziemię i zasypuje malaryczne łąki. Urządzamy przy tym tereny sportowe i spacerowe dla miasta, zgodnie z planem. Zainteresował go ten klin zieleni ciągnący się aż do jeziora Kierskiego. Opowiedziałem wobec tego o naszym systemie zieleni i głównych klinach. Słuchał z zainteresowaniem i wypytywał o realizację. Jadąc w kierunku miasta zwracałem mu uwagę na rozpoczęte budowy domów, wyciągnięte w surowym stanie i nie wykończone wskutek braku funduszów. Przypomniałem, że Poznań przy ostatnim rozdziale kredytów na pożyczki budowlane otrzymał najniższą kwotę - zaledwie 180000 zł na cały rok. Ile potrzebujecie na wykończenie rozpoczętych budowli? Mam sprawdzonych wniosków na około dwa miliony złotych. Tak, to istotnie niedużo wam przyznano. Panie premierze to są wszystko budowle rozpoczęte, w których wkład właściciela wynosi 50-60% kosztów budowy. Chodzi tylko o pożyczki na wykończenie mieszkań. Chwilę pomyślał i zastanowił się. Zaczął wolno mówić: - Dwa miliony trudno będzie wygospodarować. A ile czasu potrzebuje pan na przygotowanie wniosków do realizacji pożyczki? Trzy dni panie premierze. - Ile? Ja się pytam serio. - Tak, zupełnie serio. W ciągu trzech dni będzie miał pan premier na biurku dekret do podpisania. - A zatem przyrzekam panu, że w grudniu wszystkie niewykorzystane kredyty budowlane przez inne miasta dostanie Poznań. Uprzedzam, że one muszą być rozprowadzone do końca roku kalendarzowego, inaczej przepadną. Panie sekretarzu niech pan to zapisze i przedłoży mi w odpowiednim czasie. Zobaczymy, czy Poznań dotrzyma terminów. Ja też byłem ciekawy czy premier dotrzyma swojej obietnicy. Nie wyobrażałem sobie, aby inne miasta od wiosny miały niewykorzystane kredyty budowlane. W każdym razie nie liczyłem na jakąś poważniejszą kwotę. Oględziny Poznania przeszły bardzo sprawnie w czasie wyznaczonym. Zostało jeszcze około 20 minut. Prezydent Więckowski na prośbę min. Władysław Czarnecki , . Switalskiego zaproponował obejrzenie pobieżne budowy Domu Zołnierza. Z Sołacza za parę minut staliśmy na placu z nowym budynkiem. Wprawdzie nie otynkowany jeszcze ale z kolumnadą i narożnikową wieżą wyglądał okazale. W tym wypadku referowałem sprawę budowy jako autor projektu. Wyjaśniłem pokazując ręką, co mieści się w skrzydle z kolumnadą. Potem część środkową z hotelem i skrzydło biurowe dla organizacji kombatanckich. Premier zapytał o kubaturę i koszty budowy. Gdy mu powiedziałem, że to co widzi kosztowało 300 000 złotych i że wszystko jest zapłacone gotówką z darów społeczeństwa Wielkopolskiego, widziałem że coś w głowie kalkuluje. Jeszcze raz zapytał o koszt budowy i co ma być wewnątrz. Wobec tego zacząłem recytować cały wykaz pomieszczeń w m 2 . U miałem to na pamięć. Przerwał mi: - Dziękuję panu. Właśnie podjąłem decyzję. W Gdyni zawiązano Komitet Budowy Pomnika dla upamiętnienia powrotu Polski nad morze a sam pomnik ma kosztować 500-800 tysięcy. Nie - nie zgodzę się na takie wyrzucenie pieniędzy. Niech wybudują Dom Marynarza. Przynajmniej będzie z tego jakiś pożytek. Na stawianie pomników mamy jeszcze czas. Ja ich tu przyślę do pana po instrukcje, jak się mają do tego zabrać. Problem budowy Domu Żołnierza tak go zainteresował, że zapomniał o czasie. Wypytywał o szczegóły, organizację Komitetu i samej budowy, o terminy. Jeszcze raz dziękował i pożegnał się. Pobyt min. Kwiatkowskiego w Poznaniu utkwił mi w pamięci. Z wszystkich ministrów, z jakimi w życiu rozmawiałem chyba jego oceniam najwyżej. To był solidny człowiek, któremu można było wierzyć. Moja rozmowa z nim miała też swój epilog. W pierwszych dniach grudnia otrzymałem urzędowe pismo, że za zgodą min. skarbu i wicepremiera przyznano Komitetowi Rozbudowy m. Poznania z Państwowego Funduszu Rozbudowy 1 milion 800 tysięcy złotych do natychmiastowego rozdziału i wykorzystania. A więc wicepremier pamiętał i dotrzymał przyrzeczenia. Czegoś podobnego istotnie nie spodziewałem się. Jeszcze nigdy Poznań takiej kwoty nie otrzymał na pożyczki budowlane. Puściłem w ruch naszą wspaniałą administrację. Kierownik Skowroński i referent Szmukalski posegregowali wnioski. Odpowiednie uchwały Komitetu już poprzednio zapadły. Panna Musielewska w ciągu kilku godzin przygotowywała spisy i wykazy. Porozumiałem się z mgr. Puchalskim w Banku Gospodarstwa Krajowego. Ten przyszedł do nas i sprawdził wszystko dokładnie. Następnego dnia dyrektor Czapczyński z ramienia B.G.K. podpisał pismo do ministra a prezydent Więckowski jako przewodniczący Komitetu. W nocy pociągiem pospiesznym specjalny urzędnik z B.G.K. zawiózł pismo i załączniki do Warszawy. Trzeciego dnia premier miał całą sprawę na biurku do podpisu. Termin podany dotrzymałem. W połowie grudnia pożyczki były rozdane. Poznaniacy mieli podarunek gwiazdkowy od inż. E. Kwiatkowskiego. Budowy jeszcze w zimie ruszyły. Niejednej rodzinie zrobiło się lżej na sercu. Zbierałem podziękowania.. . Wybór i opracowanie: Janusz Dembski