SPOTKANIE Z MIASTEM MOJEJ SZKOŁY I MŁODOŚCI Najtroskliwiej postępowano z perłą poznańskich kościołów ewangelickich, czyli z późnobarokowym kościołem św. Krzyża na GrabenstraBe, który, utrzymany był w tonacji białej i złotej. Był kościołem wybitnych kazań oraz koncertów. Tutaj odbywały się nasze wielkie koncerty kościelne pod dyrekcją bardzo muzykalnego pastora Karla Greulicha, tutaj śpiewałem także w chórze chłopięcym pasję wg św. Mateusza i tutaj zrozumiałem muzykę Bacha i Handla - niezbyt to oczywiste w przypadku chłopca bez uzdolnień muzycznych. Dzisiaj jest to kościół akademicki, dlatego nie zawsze dostępny, a poza tymjestjak dawniej również miejscem koncertów z organami. Jeśli porówna się stare zdjęcia z aktualnymi, można dostrzec tylko niewielkie różnice. Przeciwnie niż w innych dawnych kościołach ewangelickich. Pod dolną emporą znajduje się nawet barokowy kamień pamiątkowy poświęcony zasłużonym parafianom okresu budowy w latach 1777 -1786, a więc jeszcze w "polskich czasach". Tutaj także nie zniszczono ani nie zniekształcono niemieckich napisów, jak na wielu cmentarzach. Kiedy w czasie ostatniej wizyty, pełen dumy, pokazywałem kościół moim niemieckim kolegom, organista właśnie ćwiczył fugę Bacha. Przez kilka szczęśliwych minut mogłem zapomnieć, że niejestemjuż nastoletnim uczniem, lecz starszym człowiekiem siedzącym w białej ławce kościelnej. "Szneki z glancem" Żeby czytelnika nie znudzić obfitością dalszych spotkań i wspomnień, chciałbym zakończyć trzema małymi epizodami. Jeden rozegrał się w pobliżu naszego starego, dawniej bardzo nowoczesnego, teraz jednak zaniedbanego gimnazjum, w którym dzisiaj znajdują się dwie szkoły, co naturalnie jeszcze bardziej pogarsza ich stan, tak że chętnie zrezygnowałem z zaglądania do klas. Przypomniałem sobie jednak, że na następnym rogu ulicy znajdował się w suterenie mały sklepik spożywczy, nazywany przez nas zwyczajnie po polsku "sklep". Tam biegało się w czasie dużej przerwy, co w zasadzie było zabronione, żeby kupić sobie "szneki z glancem" (...), wypić szklankę zimnego mleka (u woźnego można było dostać tylko gorące) lub - co było zupełnie zakazane - zapalić papierosa. Poszedłem tam i rzeczywiście, znalazłem nie tylko sklep, niezbyt czysty, choć wydawał się przytulny jak niegdyś, lecz także kilku uczniów wokół, palących i jedzących bułki. Tylko "sznek z glancem" już nie było... Inny epizod dotyczy także szkoły, ale tym razem niemieckiej szkoły prywatnej w Gnieźnie, w której moja młodsza siostra była nauczycielką, aż do swojego zamążpójścia w 1935 roku. W czasie naszej wycieczki do Gniezna wykorzystaliśmy czas na wizytę w tej szkole. Sfotografowałem moją siostrę przed jej starym miejscem pracy i poprosiłem kilku uczniów, żeby ustawili się z nią do drugiego zdjęcia, co też zrobili. Moja siostra w podziękowaniu chciała im dać po marce, kiedy nagle starszy uczeń zawołał: "Nie bierzcie, nie bierzcie!", jakby to było coś niewłaściwego. Powstała mała różnica zdań, aż w końcu pokazała się nauczycielka, która zapytała, czy chłopcy zachowali się niewłaściwie, czego naturalnie nie mogliśmy potwierdzić. Kiedy moja siostra wspomniała, że była nauczycielką w tej właśnie szkole, reakcja była początkowo chłodna, bo myślano widocznie o czasach hitlerowskich. Gdy jednak powiedzieliśmy, że było to przed rokiem 1935 w niemieckiej szkole prywatnej, nastrój zmienił się natychmiast. Zostaliśmy zaproszeni na filiżankę kawy do pokoju pani dy G. Rhoderektor, mogliśmy zajrzeć do niektórych klas i dowiedzieliśmy się, że liczba uczniówjest teraz ponad dwa razy wyższa niż w czasach niemieckiej szkoły prywatnej, co oczywiście odbiło się na stanie szkoły. Nie bez wzruszenia moja siostra mogła stwierdzić, że w sekretariacie nadal stała stara kasa pancerna, z której były wypłacane pensje nauczycielom. Nie mogliśmy spełnić prośby, żeby zostaćjeszcze dłużej, ponieważ byliśmy związani terminami naszej wycieczki. Na skraju tysiącletniego miasta, w którym poza katedrą nie ma nic godnego uwagi, a które dawniej było przytulnym, małym miastem, przeżyliśmy szok: budynki fabryczne i osiedla mieszkaniowe o potwornej brzydocie, bez ogródków i terenów zielonych! Jak odmienny obraz przedstawiają poznańskie małe miejscowości, które uchowały się przed agresywną industralizacją. Trochę ospałe, trochę jak nie z tej epoki, domy i wypielęgnowane ogrody sprawiają przyjemne wrażenie. Księgarnie i kina są często jedynymi znakami nowych czasów. Ostatnie spotkanie nie miało nic wspólnego z miejscem lecz z instytucją, mianowicie policją zwaną teraz "milicją". W czasach uczniowskich miewało się do czynienia z nieco gburowatymi policjantami właściwie tyko wtedy, gdy spuszczało się psa ze smyczy zamiast go na niej prowadzić lub gdy nie przedłużyło się w terminie karty rowerowej, bowiem Reczpospolita Polska opodatkowywała w ten sposób nawet jazdę na rowerze. N a ogół jednak kończyło się na upomnieniach. Gdy na Zielone Świątki w 1979 roku przyjechałem wraz z żoną i synem do Poznania - nawiasem mówiąc było to w tym samym czasie, gdy polski papież odbywał tryumfalną podróż po Polsce - okazało się, że w żaden sposób nie możemy dostać pokoju w hotelu. W końcu znaleźliśmy lokum w "Gościńcu" - swego rodzaju motelu położonym w lesie, stylizowanym na staropolską architekturę, niezbyt komfortowym, ale za to czystym i tanim. Leżał on nieco ponad 20 km za Poznaniem niedaleko sąsiadujących ze sobą miasteczek Bnin i Kórnik. Drugiego dnia świąt chcieliśmy jechać dalej na konferencję do Olsztyna; obiecałem pewnemu polskiemu koledze, że go zabierzemy ze sobą. Czekał na nas w swojej pracy, tj. w Instystucie Historii PAN. Tuż przed miastem przeoczyłem znak ograniczenia szybkości, jechałem 10 może 15 km za szybko. Natychmiast wychynął milicjant i wlepił mi "mandat" - w przeliczeniu około 12 marek. W międzyczasie jednak wydałem wszystkie polskie pieniądze i mogłem mu zaproponować tylko dolary lub marki, których on jednak oficjalnie nie mógł przyjąć. W końcu zgodził się na to bym pojechał wymienić pieniądze, odebrać kolegę i ponownie się u niego zameldować, i to najpóźniej za dwie godziny. "Niech no pan tylko nie wróci, będę pana ścigał przez radio po całej Polsce i zobaczy pan co pana spotka!" - pogroził mi ów stróż ładu i porządku. Wróciłem po niecałej godzinie zaopatrzony w polskie pieniądze. Nigdy nie zapomnę jego zdumionej miny: "To pan rzeczywiście wrócił? I to jeszcze wcześniej niż pan obiecał? No to zmniejszam panu mandat o połowę!" Uprzedni grubianin zamienił się w uprzejmego, a nawet przyjaznego człowieka, który życzył nam szerokiej drogi i do tego pomachał ręką na pożegnanie. Tłumaczyła: Dorota Mazurczak