ZENON SZYMANKIEWICZ Z NIEZNANYCH KART POZNAŃSKIEGO WRZEŚNIA 1939 R. Napaść hitlerowskiej armii na Polską w 1939 r. jest ciągle jeszcze żYwa, a wśród Poznaniaków wywołuje bolesne reminiscencje. Ukochane miasto - jeśli nie liczYć prób obrony przeciwlotniczej - oddano przecież w ręce wroga bez walki. ROzPamiętujemy więc wSzYstkie fakty, które złożyły się na tragedię miasta. Do aktywnej grupy historyków, którzy poświęcili się badaniu "poznańskiego Września' należy dr Zenon SzYmankiewicz. Tylko na łamach naszego kwartalnika opubłikował on w latach 1964 - 1977 sześć obszernych opracowań. Poniżej drukujemy garść nowych przyczYnków do wydarzeń roku 1939. Redaktor KULISY DYWERSJI HITLEROWSKIEJ W maju 1988 r. bawił w Poznaniu Gotthold Rhode, profesor historii na uniwersytecie w Moguncji (Republika Federalna Niemiec), syn Artura Rhodego, ostatniego superintendenta kościoła ewangelickiego w Poznaniu w 1939 r. Indagowany przez prof. dra Karola M. PospieszaIskiego w sprawie rzekomego napadu Polaków na niemiecką księgarnię przy ul. Kantaka w sierpniu 1939 r. oświadczył, iż podłożenie bomby, która zdemolowała księgarnię, było dziełem hitlerowskiej V Kolumny. Ujawnił także imię i nazwisko "zamachowca". W tym samym czasie, także przy pomocy materiału wybuchowego, zdemolowany został przy ul. Mickiewicza 30 lokal organizacji pod nazwą Jungdeutsche Partei. Napady te należały do prowokacji zaplanowanych przez organizacje hitlerowskie w Pozna. 1 nIu . Z dokumentów opublikowanych przez Andrzeja Szafera wynika, że w Poznaniu V Kolumna miała podpalić główny dworzec kolejowy, wysadzić w powietrze tory dojazdowe do stacji, zniszczyć połączenie tele 1 K. M. P o s p i e s z a l s ki: O znaczeniu zamachu bombowego w Tarnowie i innych prowokacjach nazistowskich Z sierpnia i września 1939 r. dla polityki okupacyjnej Trzeciej Rzeszy wobec Polski. "Przegląd Zachodni" r. 1985, nr 5-6, s. 97. Zenon S mankiewicz foniczne między Poznaniem a Gnieznem, Wrześnią i Jarocinem, unieruchomić poznańską elektrownię. Tzw. 8 grupą organizacji sabotażowej (S-Organisation), która te wszystkie "zadania" miała wykonać, dowodzić miał Heinrich Goerz, ujęty przez władze polskie 29 sierpnia 1939 r. 2 W toku korespondencji K. M. PospieszaIskiego z Richardem Breyerem udało się również ustalić nazwisko nauczyciela z niemieckiego Gimnazjum im. Fryderyka Schillera, ujętego w dniu 1 września 1939 r. z bronią w ręku, a będącego dowódcą uzbrojonej grupy, która podczas nalotu na Poznań ok. godz. 18 ostrzeliwała z cmentarzy ewangelickiego i staromarcińskiego (okolice ul. Towarowej i Wałów Zygmunta Starego) uchodzącą w panice z dworca kolejowego ludność polską. Był nim Erhardt Patzer 3 . Dodać należy, że na ul. Ogrodowej zginął wówczas od rany postrzałowej policjant Józef Probala. Kompania Wojska Polskiego z ochrony sztabu 14. Dywizji Piechoty, ukryta w podziemiach zamku cesarskiego, która natychmiast po zaalarmowaniu przeczesała oba cmentarze, mimo zapadającego zmroku zdołała ująć ukrywających się tam kilku uczniów i uzbrojonych nauczycieli Gimnazjum im. Fryderyka Schillera. Ustalono, iż dowódcą grupy dywersyjnej był znajdujący się w polskich rękach "profesor niemieckiego Gimnazjum im. Schillera - pisze Jan Dynowski - który został po kilku dniach skazany [. . .] wyrok obwieszczono społeczeństwu za pomocą plakatów *, Dynowski nie zapamiętał nazwiska. Jednakże w toku rozmowy przypomniał sobie, iż w okresie poprzedzającym bitwę nad Bzurą widział Patzera w grupie kilku eskortowanych więźniów. Dynowski nie znał przyczyn niewykonania wyroku. Podejrzewał, iż dywersanci zbiegli, korzystając z zamieszania podczas ataków lotnictwa niemieckiego na cofające się oddziały Armii "Poznań". Za wersją taką świadczy również fakt, iż na łamach "Posener Tageblatt" z 1939 r. nie zamieszczono nekrologu Patze5 ra . Wydaje się, iż rejon ulic Towarowej-Składowej i Wałów Zygmunta Starego był obszarem wyjątkowej aktywności V Kolumny. Tadeusz Świtała, ochotnik 71 samodzielnej kompanii czołgów rozpoznawczych wspo 2 Dywersyjno-sabotażowa działalność wrocławskiej Abwehry na ziemiach polskich w przededniu agresji hitlerowskiej w 1939 r. Wybór dokumentów i opracowanie A. Szafera. "Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich" r. 1987, t. XXXII, s. 271; T. B a r t k o w i ak: leszcze o poznańskim wrześniu. "Gazeta Poznańska" z 4 IX 1989 r. 3 List Richarda Breyera z 30 XI 1988 r. w zbiorach K. M. Pospieszaiskiego. 4 J. D y n o w s ki: 14 Wielkopolska Dywizja Piechoty we wrześniu 1939 r. W: Wspomnienia Z wrześniowych dni. Poznań 1975, s. 82. 5 Według dokumentacji tzw. Centrali Grobów, zwłoki Erhardta J. Patzera odnalezione zostały nieopodal wsi Zakrzewo.w pobliżu Koła (13 VIII 1940 r.). Przyczyna śmierci Patzera nie została ustalona. Odkrycia dokonano w rejonie szczególnie atakowanym przez Luftwaffe, zwłaszcza w dniu 11 IX 1939 rmina, iż w dniu 2 września 1939 r. w czasie postoju w okolicach Wyższej Szkoły Handlowej żołnierze ujęli dywersanta, który z dachu wysokiej kamienicy latarką elektryczną nadawał sygnały 6. ANEKS DO LISTY STRAT LUDNOŚCI CYWILNEJ Już po ogłoszeniu strat ludności cywilnej, która zginęła w wyniku bombardowań Poznania w dniu 1 września 1939 r., lista wydłużyła się o sześćdziesięcioletniego emeryta Zygmunta Szarzyńskiego, który zginął od odłamka bomby nad Wartą, na wysokości gazowni miejskiej. Zwłoki, wydobyte z Warty i po zidentyfikowaniu pochowane doraźnie na brzegu rzeki, zabrała wiosną 1940 r. fala powodziowa. Ofiarą nalotu był też Leon Stróżyk, posterunkowy Policji Państwowej. Ustalono także, iż w trakcie nalotu na Ławicę zginął pięćdziesięciopięcioletni dekarz o nazwisku (Julian?) Sawicki. Na dzień 31 grudnia 1988 r. lista strat cywilnych w wyniku ataków lotniczych na Poznań w dniu 1 września 1939 r. zamyka się więc liczbą 253 osób zabitych i zmarłych z odniesionych ran. HARCERSKIE PLACÓWKI Harcerstwo poznańskie, zmobilizowane pogotowiem wojennym, czynnie uczestniczyło w służbie sieci alarmowej obrony przeciwlotniczej i ratunkowo-sanitarnej oraz charytatywnej. W dniu 1 września 1939 r. w czasie nalotu hitlerowskiego zginęło w toku pełnienia służby obserwacyjno-meldunkowej dwóch harcerzy: Edward Pietrzykowski z 2 Poznańskiej Drużyny Harcerzy im. Kazimierza Wielkiego oraz Henryk Wysocki z 7. Poznańskiej Drużyny Harcerzy im. Stefana Czarnieckiego. "Pod koniec sierpnia 1939 r. - czytamy w dokumentach 3. Poznańskiej Drużyny Harcerzy im. Piasta - powołano harcerzy [. . .] do działania na uprzednio zorganizowanych placówkach, jak: posterunek obserwacyjno-alarmowy pod nazwą Obsmeld-Główna i sekcja sanitarno-ratownicza Ratsan. Placówka Obsmeld na Głównej zlokalizowana została na terenie młyna. Stan załogi liczył dwunastu harcerzy [. . .] Placówka posiadała telefon polowy, zegarek, kompas, lornetki, dwa kożuchy i tablicę z sylwetkami samolotów państw ościennych. "Placówka Ratsan zlokalizowana została przy ul. Głównej 56 w domu 6 B. P o l ak: Młodzież wielkopolska na pancernym szlaku. "Kronika Miasta Poznania" r. 1988, nr 3, s. 72. Zenon SzYmankiewiczpaństwa Wilkowskich, posiadała dwie izby zabiegowe. Komendantem był lekarz, mający do pomocy cztery dyplomowane pielęgniarki. W skład stanu osobowego wchodziła też sekcja sanitarno-ratownicza złożona z jedenastu harcerzy. Do pełnienia obowiązków otrzymaliśmy nowe umundurowanie, hełmy, wysokie buty oraz sprzęt: pasy ratownicze, toporki, po dwie maski dla każdego sanitariusza oraz trzy pary noszy, trzy tornistry z opatrunkami oraz lekarstwami. "W pierwszym dniu wojny lotnictwo niemieckie bombardowało dzielnicę Główną [. . .] Bomby padły na tereny zabudowane. I tak został zbombardowany dom przy ul. Suchej. W akcji ratowniczej [00.] brała udział Straż Pożarna. W pamiętny dzień zostało zabitych dwanaście osób. W ogólnym zamieszaniu trudno było ustalić ilu opatrzyliśmy rannych i ilu przewieziono do szpitala [. ..] Po ciężkiej pracy tego dnia, musieliśmy zaopiekować się pozostałymi w domu chorymi, starcami i przenieść ich na noszach, z braku innego transportu, do domu Sióstr Miłosierdzia przy ul. Mariackiej" 7. ATAK BOMBOWCÓW NA ŁAWICĘ Dramat lotniska w Ławicy w dniu 1 września 1939 r. nie został wyjaśniony do końca. Wiadomo, iż krytycznego dnia na lotnisku służbę pełnili: nadzorujący sprawy mobilizacji ppłk-pilot Tadeusz Jarina - były dowódca rozformowanego 3. Pułku Lotniczego i mjr-pilot Witold Rutkowski - komendant sformowanej 3. Bazy Lotniczej, kierujący ewakuacją tej jednostki w okolice Lublina. O niebezpieczeństwie ataku lotniczego w dniu 1 września 1939 r. Ławica ostrzeżona została w godzinach sannych dwukrotnie przez sztab 14. Dywizji Piechoty oraz komendanta lotniska cywilnego Adama Szwedkowskiego. Ten ostatni, mając bezpośrednią łączność z Wieluniem, przekazał informację o ciężkim bombardowaniu tego miasta ok. godz. 6. Trzecie ostrzeżenie opisał Jerzy Pawlak: ,,1 września 1939 r. ok. godz. 5.00 dowódca dywizjonu został powiadomiony przez dowódcę lotnictwa armijnego o stanie wojny z III Rzeszą Niemiecką. Po wydaniu zarządzeń, mjr Mumler powiadomił klucz na lotnisku Ławica o wybuchu wojny oraz postawił w stan pogotowia resztę personelu" 8. Wspomniany klucz stanowiły trzy samoloty myśliwskie PZL-II. 7 Materiały Komisji Historycznej Komendy Hufca Związku Harcerstwa Polskiego - Nowe Miasto. 8 J. P a w l ak: Polskie eskadry w wojnie obronnej 1939 r. Warszawa 1982, s. 56. Ok. godz. 10 W zalegającej jeszcze nad lotniskiem w Ławicy mgle pojawił się nie rozpoznany dwumotorowy samolot, do którego artyleria lotniska oddała strzały ostrzegawcze. Wystartował jednocześnie jeden z myśliwców, nie odnajdując jednak celu. J ak w świetle tych faktów wyjaśnić, dlaczego nie usunięto o świcie poza obręb lotniska większości personelu oraz środków transportu? Zamiast tego - nadal prowadzono mobilizację w obiektach niewątpliwie dobrze rozpoznanych przez lotnictwo niemieckie 9. " Uderzenie Luftwaffe na lotniska czasu pokojowego - pisze Adam Kurowski - było spodziewane. Popełniono w tej dziedzinie tylko jeden błąd - pozostawiono na miejscu aż do 1 września całość urządzenia baz. Winę za to ponosi nie tylko lotnictwo lecz także czynniki ogólnowojskowe, które nie mogły się zdobyć na wcześniejszą mobilizację i co za tym idzie - ewakuację baz przyfrontowych oraz na rozładowanie baz położonych w centrum przez przeniesienie sprzętu szkolnego i części urządzeń na małe lotnisko tzw. alarmowe" la. Kurowski podaje też, że plan ewakuacyjny przewidywał wycofanie ostatnich sekcji 3. Bazy dopiero piątego dnia mobilizacji. v O braku koordynacji w zakresie obrony przeciwlotniczej na Ławicy świadczy też relacja sierż.-pilota Bogdana Skibińskiego, dowódcy artylerii przeciwlotniczej lotniska, który zapamiętał, iż w dniu 1 września ok. godz. 8 bez rozkazu dowództwa wyciągnięto z pomieszczeń ukryte tam dwa działa przeciwlotnicze i ustawiono je na wyznaczonych uprzednio pozycjach. Stwierdzić można, niestety, że w dniu 1 września 1939 r. dowództwo lotniska nie doceniło powagi sytuacji. J ak wiadomo, Poznań był 1 września 1939 r. atakowany kilkakrotnie. Rajmund Szubański utrzymuje, iż drugiego nalotu na Poznań oraz Ławicę ok. godz. 12.20 - 12.30 dokonał kolejny dywizjon 26. pułku bombowego Luftwaffe. Wynika z tego, że Poznań atakowany był 1 września w godzinach południowych dwoma dywizjonami bombowców Heinkel-111. Nalot na Ławicę, dokonany ok. godz. 15 tylko kilkoma bombowcami, określany jest jako "zbrojne rozpoznanie" u. 9 List T. J ariny z dnia 13 II 1961 r. do Zarządu Wojewódzkiego Związku Bojowników o Wolność i Demokrację w Poznaniu (odpis w zbiorach autora) zawiera takie wyjaśnienie: "Wypowiedzenia wojny nie było, a wiele plotek i fałszywych wieści rozpuszczono celowo dla szerzenia paniki". W odniesieniu do tragicznych wypadków na lotnisku w dniu l IX 1939 r. J arina napisał, iż "polegli [...] byli podkomendnymi mjra Rutkowskiego" (!). 10 A. Kur o w s ki: Lotnictwo polskie w 1939 roku. Warszawa 1962, s. 70, 119. 11 R. S z u b a ń s ki: Działania powietrzne nad Wielkopolską w 1939 r. " Wojskowy Przegląd Historyczny" r. 1988, nr l. Zenon Szymankiewicz STRATY LOTNICTWA NIEMIECKIEGO Prasa poznańska doniosła po bombardowaniach pierwszowrześniowych, że artyleria przeciwlotnicza zestrzeliła nad miastem dwa samoloty Luf twaffe. Jedno zestrzelenie przypisuje się artylerii przeciwlotniczej Zakładów Spółki Akcyjnej "H. Cegielski". Działowy Tadeusz Bulski pisze o zestrzeleniu po pierwszym nalocie ok. godz. 12: "Po przerwaniu ognia, pracownik Mieczysław Lange przyniósł z Dębca odłamek aluminiowej części skrzydła, gdzie był wyryty rok produkcji: 1938 oraz czarnoskrzydły orzeł. Tę część po nalocie po południu wziął płk Erwin Więckowski - delegat do spraw przemysłu" 12. "Niemcy 1 września 1939 r. w rejonie Poznania - pisze R. Szubański - ponieśli straty w postaci sześciu samolotów" l!i. Nie podał jednak bliższych okoliczności. Tadeusz Kraszewski opisał wydarzenia, których był świadkiem w miejscu postoju swej kompanii Obrony Narodowej we wsi Kałwy (7 km na północny wschód od Buku): "Byliśmy w polu przy kopaniu rowów przeciwczołgowych, gdy 1 września (ok. południa) przeleciało nad nami kilka eskadr samolotów z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Później dowiedziałem się, że były to samoloty wracające po bombardowaniu Poznania. Jeden z nich wyglądał na uszkodzony, leciał na końcu i bardzo nisko jakby opadał. Kilku żołnierzy strzelało do niego, wierząc, że dobry strzelec przy odrobinie szczęścia (gdy trafi np. w bak z benzyną) może strącić samolot" 14. Była to niewątpliwie maszyna poważnie uszkodzona ogniem poznańskiej artylerii przeciwlotniczej. Dokładne miejsce upadku tego bombowca nie jest znane. Informacje Kraszewskiego stoją jednak w bliskim związku z informacjami prasy poznańskiej o zestrzeleniu dwóch samolotów oraz R. Szubańskiego, który pisze: "Na lotnisko w Ławicy spadły już bomby [. ..] Pozostawiony tam klucz ppor. Mikołaja Kosteckiego wystartował wprost z hangarów. Gdy »pezetelki« dochodziły do zamykających kolumnę bombowców, zaatakowane zostały przez osłaniające je Messerschmitty-109. Polacy spisali się znakomicie i wykorzystując w walce większą zwrotność swych maszyn, zestrzelili dwa samoloty wroga"lS. Jerzy Pawlak twierdzi, iż samoloty zestrzelili ppor.-pilot Mikołaj Kostecki i kpr.-pilot Wawrzyniec Jasiński 1 (i. 12 T. B u l s ki: Życie codzienne w okupowanej Wielkopolsce, rękopis z dnia 29 III 1977. 13 R. S z u b a ń s ki: Wojna powietrzna nad Polską. "Wrocławski Tygodnik Katolicki" r. 1963, nr 37. 14 T. Kra s z e w s ki: Marsz do klęski. W: Wspomnienia Z wrześniowych dni. Poznań 1975, s. 160. 15 R. S z u b a ń s ki: W obronie polskiego nieba. Warszawa 1978, s. 53 - 54. 16 J. P a w l ak: Polskie eskadry..., s. 65. Pewne światło rzuca na tę sprawę Marian Winogrodzki: "W rejonie postoju 9. Pułku Ułanów (rejon Wagowo-Czachórki-Sanniki, ok. 27 km na wschód od Poznania) rozgrywa się w dniu 1 września walka lotnicza, w której jeden z samolotów nieprzyjacielskich został zestrzelony przez polski samolot myśliwski. Znalezione przy zabitym obserwatorze mapy i dokumenty, po wykorzystaniu, zostały przesłane do dowództwa Armii" ". Przytoczone tu informacje, odnoszące się do strat lotnictwa niemieckiego w rejonie Poznania w pierwszym dniu wojny, naświetlają okoliczności zestrzelenia pięciu samolotów: jeden z tych samolotów (bombowiec He-III) spadł w granicach Poznania, drugi (Me-110) zestrzelony został w okolicach Szamotuł. Nie ustalono dotąd dokładnych miejsc runięcia pozostałych maszyn nieprzyjacielskich. Pozostając przy omawianiu operacji lotnictwa polskiego w rejonie Poznania, należy przypomnieć, że w dniu 2 września 1939 r. startujący samolotem myśliwskim z tzw. zasadzki (która znajdowała się w Kobylempolu) ppor.-pilot Włodzimierz Gedymin zestrzelił nad Kórnikiem w pobliżu Czołowa lecącą na zachód niemiecką maszynę typu Dornier. Z załogi samolotu, który runął w las i spłonął, na miejscu zginął jeden lotnik a dwóch innych ujęto 1S . Przy jednym z nich znaleziono dokument, określony przez stronę niemiecką jako "Geheime Komrnandosache", będący dla oddziałów Wehrmachtu instrukcją o współdziałaniu z osobami narodowości niemieckiej, znajdującymi się w Wojsku Polskim". WYJAZDY KARD. AUGUSTA HLONDA I WOJEWODY POZNAŃSKIEGO N owe światło na okoliczności opuszczenia miasta przez kard. Augusta Hlonda rzucił ks. Kazimierz Śmigiel: "Kardynał Hlond ostatnie tygodnie przed wojną 1939 r. przebywał za granicą [. . .] Wskutek pogarszającej się sytuacji międzynarodowej [. . .] przerwał kurację i powrócił do kraju. 17 M. W i n o g r o d z ki: Podolska Brygada Kawalerii w działaniach wojennych 1939 r. Maszynopis w Wojskowym Instytucie Historycznym w Warszawie, Sygn. WIH-IIj2j49. 18 Od nazwiska poległego okupanci zmienili nazwę wsi Czołowo na Schmidtruhe. J. Pohl: W obronie poznańskiego nieba. Epizod kórnicki. "Gazeta Poznańska" r. 1979 1 nr 237. 9 Dokument ten szybko znalazł się w Poznaniu. W niemieckim obiegu historycznym instrukcję tego typu, będącą maszynopisem, określono jako "Merkblatt des Majors Prinz Reuss", który uwierzytelniał odpisy tego swoistego dokumentu. K. P o s p i e s z a l s ki: Sprawa 58 000 Volksdeutschow. Poznań 1981, s. 85- 8 8; P. Aur i eh: Der Deutsch - Polnische September 1939. Munchen - Wie n 1969, s. 119 - 121. Jak zdołał ustalić K. M. PospieszaIski w Federalnym Archiwum w Koblencji, wspomnianą instrukcję Gako maszynopis) wydano w 78 egzemplarzach. Nie kwestionuje się autentyczności tego dokumentu. Jednak budzą zastrzeżenia wśród historyków niemieckich zawarte tam nierealne zalecenia dla volksdeutschow, będących w szeregach Wojska Polskiego, jak i dla grup dywersyjnych działających Zenon SzYmankiewicz 22 sierpnia znalazł SIę z powrotem w Poznaniu. W ostatnim tygodniu przed wrześniem 1939 r. był dwukrotnie w Warszawie uczestnicząc w konferencjach episkopatu [. . .] Tego samego dnia [5 września 1939 r. · - Z.S.] prymas miał odprawić w Katedrze Sw. Jana uroczyste nabożeństwo za pomyślność Rzeczypospolitej [...] Wyjazd z Poznania do Warszawy był przewidziany na dzień 4 września. Tymczasem [. ..] Poznań znalazł się w bezpośrednim sąsiedztwie linii frontu. W tej sytuacji naczelny wódz (Edward Rydz-Smigły) wystosował do prymasa swoje postulaty, które przekazał wojewoda poznański Ludwik Bociański późnym wieczorem dnia 3 września" 20. Rozmowa z wojewodą odbyła się telefonicznie, jej treść została spisana przez kard. Hlonda w Dzienniku: ,,1. Imieniem Prezydenta Rzeczypospolitej i swoim dziękuje mi za urządzenie na dzień 5 września w Katedrze Sw. Jana w Warszawie nabożeństwa za pomyślność Rzeczypospo, litej; będzie obecny na tej Mszy Sw., która na pewno pokrzepi ducha narodu. 2. Wobec sytuacji wojennej mam ruszać do Warszawy jeszcze dzisiaj przed północą, bo jutro szosa mogłaby być miejscami przecięta przez tanki niemieckie a za jasnego dnia mógłbym się narazić na bombardowanie i ostrzeliwanie z karabinów maszynowych przez niemieckich lotników. 3. Powinienem się liczyć z tym, że z Warszawy nie będę mógł powrócić do Poznania, bo front wojenny przesuwa się ku wschodowi" 21. , J ak podaje K. Smigiel, krótko przed północą wojewoda poznański przysłał pod pałac prymasowski samochód wraz z eskortą policyjną. Ok. godz. 1.30 kard. Hlond opuścił Poznań w towarzystwie kapelana ks. Bolesława Filipiaka. Dnia 4 września ok. godz. 10 przybył do Warszawy. Następnego dnia (5 IX) o godz. 9.30 odbyło się nabożeństwo wotywne w Katedrze Sw. Jana. Wzięli w nim udział członkowie rządu, Senatu i Sejmu. Zabrakło prezydenta i naczelnego wodza Rydza-Smigłego, którzy już w dniu 4 września wyjechali z Warszawy22. W dniu 4 września ok. godz. 2 Poznań opuścił wojewoda poznański płk. Ludwik Bociański, który po przybyciu do Warszawy został mianowany generalnym kwatermistrzem rządu, odpowiedzialnym za ewakuację rozpoczętą w stolicy już 3 września! W dniu 6 września 1939 r. Bociański był w Lublinie i szukał tam kwater dla centralnych urzędów. na tyłach polskich; zastrzeżenie budzi staranność wydania, jak i użyty tam niewojskowy język. "Dlaczego dopuszczono do tego, aby wysoce tajna instrukcja o współpracy Wehrmachtu z volksdeutschami w Wojsku Polskim dostała się już w drugim dniu wojny do polskich rąk? Hitlerowi były potrzebne straty niemieckie, aby można było usprawiedliwić bezprzykładny niewolniczy status prawny narodu polskiego". , K. M. P o s p i e s z a l s ki: O znaczeniu zamachu bombowego..., s. 97. 20 K. S m i g i e l: Kościół katolicki w tzw. Kraju Warty 1939-1945. Lublin 1979, s. 76. 21 Sierpień i wrzesień 1939 r. Z Dziennika prymasa Hlonda. "Przewodnik Katolicki" r. 1962, nr 36, s. 563. 22 K. Ś m i g i e l : Kościół katolicki... LOSY KOMISARZA CYWILNEGO Komisarzem cywilnym przy dowódcy Armii "Poznań" mianowany został starosta Alfons A. Klotz. J ego losy można odtworzyć z relacjiJerzego Drwęskiego. ,,8 września znalazłem się w Ctwocku, gdzie przypadkowo spotkałem na ulicy płka dra Teofila Kucharskiego, dyrektora Szpitala Wojskowego w Poznaniu. Płk Kucharski zaopiekował się mną i skontaktował z Tomaszem Ujejskim, radcą Wydziału Rolnictwa Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu. Ujejski poinformował mnie, iż pełni funkcję zastępcy komisarza cywilnego [. . .] Zaproponował mi sprawowanie funkcji sekretarza, na co się zgodziłem. "I tak od dnia 8 września należałem do drugiego rzutu sztabu, a w każdym razie przebywałem wraz z tą grupą, której dowódcą był płk Romuald Sidorski [. . .] Z Otwocka grupa ta pojechała do Mińska Mazowieckiego, dalej do Anina a dnia 14 września dojechaliśmy do Warszawy, zatrzymując się częściowo w hotelu "Europejskim", częściowo w "Bristolu". Nie wiem którego dnia zjawił się w Warszawie wraz z gen. Kutrzebą starosta Klotz - i wtedy go spotkałem. Zatwierdził mnie jako sekretarza, co rzecz jasna w tej sytuacji było aktem wyłącznie kurtuazyjnym [. 00] Działalności nie prowadziliśmy żadnej [. . .] Nie pamiętam, kto go mianował - przypuszczam, że nastąpiło to już po wybuchu wOJny, względnie trzymane było poprzednio w ścisłej taj emnicy" 28. OSTATNIE ODDZIAŁY POLSKIE OPUSZCZAJĄ POZNAN Jednym z ostatnich oddziałów polskich, jaki jeszcze przed strażą tylną (którą wystawiła Podolska Brygada Kawalerii) przejechał ulicami Poznania, było dwustuosobowe zgrupowanie Komisariatu Straży Granicznej ze Zbąszynia, dowodzone przez podkomisarza Stanisława Raganowicza. W skład tej grupy wchodził pluton wzmocnienia, dowodzony przez ppor. Karola Pohorskiego. Oddział, po wycofaniu się ze Zbąszynia (3 IX), opuścił Nowy Tomyśl, kierując złą ku Poznaniowi. "Przed Poznaniem - pisze K. Pohorski - czwartego rano, zatrzymuje mnie porucznik kawalerii [. . .] wyjmuję legitymację i mówię: jestem dowódcą plutonu wzmocnienia Straży Granicznej, należącego do 57. Pułku Piechoty. Pluton oraz Straż Graniczna jedzie na rowerach a ja ich wyprzedziłem [...] Panie - mówi kawalerzy 23 1. D rwę s k i [syn Jarogniewa] był w latach 1935 - 1938 sekretarzem wojewody poznańskiego. List z dnia 15 IV 1985 r. w zbiorach autora. Pik dypl. Romuald Si.dorski byl szefem Oddziału I, płk doc. dr Teofil Kucharski - szefem Służby ZdroWIa. 5 Kro nika 4/89 Zenon SzYmankiewicz Stanisław Raganowiczsta - ja mam rozkaz wysadzenia przepustu w celu zalania terenu [...] wysyłam wóz, by jak najszybciej nadjechali rowerzyści [. · -J Rozkaz może być wykonany. Pytamy o 14Dywizję. Mamy jechać na Maltę, może tam się dowiemy - oni mają zadanie wysadzić mosty na Warcie. Na Malcie Raganowicz zdobywa wiadomości, że czternasta udała się W k . k K t " 24 Ierun u u na . Przypomnieć należy, że po wysadzeniu mostów na Warcie, na Malcie grupowały siC oddziały osłonowe przed wycofaniem się na wschód. W nocy z 2 na 3 września rozpoczęła luzowanie oddziałów 14. Dywizji Piechoty osłaniająca dotąd Poznań Podolska Brygada KawaleriiW ciągu dnia 3 września dokonano zluzowania oddziałów 14. DywizjI gady na zachodni brzeg Warty. Ludność Poznania, pomimo późnej pory» wyległa na ulice, owacyjnie witając przechodzące przez miasto oddziałyRadość szalona, bo ,widać wojsko i to wojsko idące na zachód! Widziano doskonale prezentujące się pułki maszerujące naprzeciw nadciągającemu nieprzyjacielowi! W ciągu dnia 3 września dokonano zluzowania oddziałów 14. DywizjI Piechoty, po czym Brygada przeszła na postój ubezpieczany, aby następ I nie - w nocy z 3 na 4 września - podjąć marsz na wschód. Jednym z jej oddziałów był 62 dywizjon pancerny, w którym przebywa* Stanisław Niemczycki. ,,4 września - pisał Niemczycki - otrzymaliśmy rozkaz wycofania się do Poznania i nasza kompania czołgów, licząca wówczas 13 pojazdów, bez kontaktu z nieprzyjacielem opuściła przedpole tego miasta, aby ul. Dąbrowskiego dotrzeć do pi. Wolności, gdzie zatrzj" maliśmy się na postój [. . .] nieopodal poprzewracanych stolików kawiai*' nianych; ulice były jakby puste. Siedziałem na czołgu, oczekując dalszyo*1 rozkazów [...] podeszła wówczas do mego pojazdu starsza, miła pam> która ze łzami w oczach mnie zapytała: Dlaczego wyjeżdżacie z miasta i nas opuszczacie? Co z nami będzie? Nie wiedziałem, co jej odpoWJ el dzieć, zrobiło mi się bardzo przykro i wszedłem do czołgu [. ..] Prze» zmrokiem ruszyliśmy w kierunku mostów na Warcie, usiłując zachowao szyk marszowy i odległości między czołgami. Już na wschodnim brzegi Warty równolegle z nami szły grupy piechoty i kawalerii 25 . 24 List K. Pohorskiego z 25 VI 1980 r.. w zbiorach autora. 25 Relacje S. Niemczyckiego z 1983 r., w zbiorach autora. tó; -«ej Grupa żołnierzy z plutonu wsparCIa Komisariatu Straży Granicznej w Zbąszyniu \ Karol Pohorski Stanislaw Niemczycki Zenon Szymankiewicz Przychodzi rozkaz do odwrotu. Owcze sną sytuację w Poznaniu tak charakteryzuje M. Winogrodzki: "W nocy z 3 na 4 września Bl)Tgada przekracza rzekę Wartę przez istniejące przeprawy w Poznaniu. Jako ubezpieczenie pozostaje trzeci szwadron 6. Pułku Ułanów na zachodnim brzegu Warty, na forcie [Cytadeli? - Z.S.]. Poznań w tym dniu robił dziwne wrażenie. Nie ma tutaj żadnych władz państwowych ani policji. Komendant miasta ppłk Stanisław Wiśniewski, mimo obietnicy złożonej dowódcy [...], wyjechał bez powiadomienia o tym Brygady. Toteż w chwili odchodzenia za Wartę i w związku z koniecznością wysadzenia mostów, nie można było stwierdzić, czy ewakuacja z Poznania urzędów, rodzin, zapasów itp. została już zakończona [. ..] Ludność cywilna, txrl wrażeniem działalności lotnictwa niemieckiego w mieście, aż do przesady przestrzega przepisów obrony przeciwlotniczej oraz na własną rękę zwalcza dywersantów i szpiegów. "Komenda Policji Państwowej obsadzona została przez harcerzy i uczniów uzbrojonych w zabytkowe szpady, flowery i dubeltówki. Miasto - jak wymarłe robi przygnębiające wrażenie. Widać rozpacz w oczach napotykanych ludzi, patrzących na ostatnie oddziały polskiego wojska opuszczające miasto. Jest to również bardzo ciężka chwila dla wszystkich żołnierzy Brygady" 26. SPALONY MOST NA WARCIE Jerzy Łamaszewski był świadkiem spalenia mostu. "W nocy z 4 na 5 przybył do nas ojciec, z poleceniem spakowania się i przeniesienia na drugi brzeg Warty [...] Spakowaliśmy nasz dobytek i przed światem udaliśmy się do mostu drewnianego, solidnego, na palach - także dla pojazdów, który wybudowali na krótko przed wybuchem wojny saperzy z ul. Rolnej. Most drewniany wybudowany był między fabryką opon «Stomil» a ówczesną fabryką mydła «Tukan». Między tymi zakładami od obecnej ul. Starołęckiej przechodziła do Warty ulica - na jej przedłużeniu wybudowano most. "Po przybyciu do mostu okazało się, że jest on cały obłożony suchą faszyną, polany benzyną i pilnowany przez wojsko. W pierwszej chwili nie chciano nas przez niego przepuścić [...] Po naszym przejściu, mat został natychmiast podpalony - byliśmy tego świadkami. Po dojściu do ul. Starołęckiej, usłyszeliśmy silny wybuch i odczuliśmy silny wstrząs - wysadzony został w powietrze most kolejowy w Starołęce" 27. 28 M. W i n o g r o d z ki: Podolska Brygada Kawalerii w działaniach wojennych 1939 r. Wojskowy Instytut Historyczny I/H/2/49. 27 List J. Łamaszewskiego z 10 IX 1987 r., w zbiorach autora. NA CZESC OKUPANTA Po wkroczeniu Niemców do Poznania odbyły się w mieście dwa nabożeństwa dziękczynne. Jedno w ewangelickim kościele Sw. Pawła przy ul. Fredry, drugie w kościele Franciszkanów na Wzgórzu Przemysława. W tej drugiej świątyni niesławą okrył się Niemiec kanonik katedralny ks. Józef Paech, który wygłosił mowę powitalną na cześć wojsk okupacyjnych. W przemówieniu tym hitlerowski gen. von Schenckendorf uznany Został przez Paecha za wybawiciela uciskanej mniejszości niemieckiej W Polsce! Ks. ppłk Henryk Szklarek- Trzcielski upatrywał w tym wystąpieniu zapowiedź przyszłych represji w stosunku do Kościoła katolickiego 28 . "N ajwcześniej zastosowano środki represyjne wobec biskupa sufra, gana poznańskiego Walentego Dymka - pisze K. Smigiel. - Od 3 października 1939 r. został on umieszczony w areszcie domowym. Nie wolno mu było wizytować kościołów ani duchowieństwa. Przez pierwsze pół foku internowany w swym domu, później mógł się poruszać tylko w obrębie Ostrowa Tumskiego. Z zezwolenia tego nie korzystał i nie wychodził Poza własną rezydencję" M. PIERWSZY CZERWONY PLAKAT W POZNANIU Długo starałem się wyjaśnić okoliczności rozstrzelania przez Niemców Leszka Kwaszewskiego. O dokonanej w dniu 23 września 1939 r. egzekucji powiadomiono mieszkańców Poznania poprzez plakaty, będące Pierwszymi "czerwonymi afiszami", jakie pojawiły się na murach miasta Po wkroczeniu Niemców. Brak dokumentów rozstrzelanego utrudniał poszukiwania. Przypadkowa rozmowa z jego kolegą - Bogdanem Grzybowskim naprowadziła mnie na właściwy ślad. Okazało się, że na "czerwonym afiszu" nazwisko ofiary zostało zniekształcone. Udało mi się także odszukać siostrę rozstrzelanego Wandę Kwaczewską. Leszek Kwaczewski urodził się w Poznaniu 23 sierpnia 1913 r., w rodzinie krawca Antoniego i Rozalii z domu Marek. W 1931 r. rozpoczął paukę w warsztacie introligatorskim. Podjął potem naukę w Miejskiej bibliotece im. Raczyńskich. Był czynnym członkiem Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół". Po służbie wojskowej odbytej w 25. Pułku Ułanów Wielkopolskich w Prużanach powrócił w 1939 r. do Poznania i pracowałto - 9 H . S z k l a rek - T r z c i e l s ki: Wspomnienia kapelana konspiracyjnego A O Z z i AK W: Udzial kapelanów wojskowych w drugiej wojnie światowej. War8Z awa 1984, s. 359. I 2S K. Ś m i g i e l: Kościół katolicki..., s. 85. Dodać należy, że w styczniu 1943 r. f"stapo przesiedliło biskupa Dymka na plebanię kościoła Matki Boskiej Bolesnej na \ Azarzu. W tym samym domu mieszkał funkcjonariusz gestapo - niejaki Wolf. Zenon SzYmankiewicz Ogłoszenie £kspfdfent Leszek Kwaszę wski został w dni« 21.9.39 r. za nielegalne posiadanie broni, ukarany m karę śmierci przez Sąd Wojskowy. Wyrok ten został dnia 23.9.39. wykonany wPolen. Komraenda miasta Posen. Reprodukcja pierwszego w Poznaniu "czerwonego plakatu", wydanego po zajęciu miasta przez hitlerowską armię okupacyjną we wrześnIU 1939 r_ Leszek Kwaczewskijako ekspedient w firmie futrzarskiej. Kwaczewscy mieszkali na Staryl*l Rynku 43 (na II piętrze). Leszek Kwaczewski nie otrzymał karty mobili zal cyjnej, działał w placówce OPL, a w dniu 5 września 1939 r. podjS działalność w Straży Obywatelskiej. Ok. 15 września w godzinach ran' nych dom, w którym mieszkali Kwaczewscy, został otoczony przez żołm el rzy Wehrmachtu. Kilku z nich przeprowadziło rewizję w mieszkam Kwaczewskich, w trakcie której wykryto zakurzony woreczek z rewolw el rem. leżący na wysokim kaflowym piecu. Nikt z rodziny nie potrafił WAlI jaśnie jego pochodzenia, bowiem Kwaczewscy wprowadzili się tam n ie I dawno. Antoni i Leszek Kwaczewscy zostali zatrzymani. W dniu 21 wrzeS ' nia 1939 r. rodzina Kwaczewskich: Rozalia z córkami Wandą i Janina oraz synami Januszem i mającym wówczas 9 lat Stanisławem została dOI prowadzona do Ratusza. Przez pewien czas stali z twarzami zwrócony! ,,0 do ściany oraz podniesionymi rękami. Żołnierze doprowadzili tam te w kajdanach Antoniego oraz Leszka Kwaczewskich - Leszek miał wO ' wczas szanse ucieczki. Nie uczynił jednak tego z obawy o los ojca. ..Rozprawa" odbyła się przed kilkuosobowym sądem wojskowyl*lt Leszek powoływał się na dokument o zdaniu broni z chwilą zakończeni służby w Straży Obywatelskiej. Ojciec służył sześć lat warmii pruskiej i był inwalidą z I wojny światowej, dobrze władał językiem niemieckim* podważał oskarżenie. Wskazywał, że broń znaleziona w czasie rewizj najpewniej leżała od lat na piecu, pozostawiona tam przez poprzedniejlokatora, a fakt ten nie był znany nikomu z członków rodziny. Mimo tego zapadł wyrok skazujący Leszka na karę śmierci 30 . Antoni Kwaczewski jeszcze nazajutrz zaniósł synowi paczkę na Cytadelę, zaś dnia 23 września dowiedział się, iż Leszek został rozstrzelany. Zwłok nie wydano, a grobu Kwaczewskiego do dziś nie znaleziono. Po wkroczeniu do Poznania, okupanci przeprowadzili szereg rewizji W poszukiwaniu broni, w mieszkaniach wskazanych przez miejscowych Niemców. Wanda Kwaczewska zwraca uwagę, iż rewizja mogła mieć związek ze sprawą dwóch oficerów polskich, których Leszek przyprowadził do mieszkania, bowiem zastali puste koszary przy ul. Solnej. Było to już po wysadzeniu mostów. Przenocowali u Kwaczewskich, a następnego dnia udali się na wschód. Jedno nie ulega wątpliwości: Leszek Kwaczewski padł ofiarą wprowadzonego od pierwszych dni okupacji bezprawia, funkcjonującego pod szyldem osławionego ..ładu niemieckiego". ANEKS l EDWARD PIETRZYKOWSKI Edward Pietrzykowski urodził się w dniu 3 października 1922 r. w Poznaniu. Był czeladnikiem ślusarskim w Zakładach sp. akc. "H. Cegielski". Posiadał harcerski stopień ćwika i był drużynowym, W ramach Przysposobienia Wojskowego przeszkolony został w służbie obserwacyjno-meldunkowej. W dniu l września 1939 r. udał się do Zakłidów, gdzie podczas południowego bombardowania został dwukrotnie ranny. Wydobyto go spod konstrukcji zniszczonej hali. Mimo odniesionych ran, zgłosił się w Ratuszu, gdzie znajdowała się centrala posterunków obserwacyjno-meldunkowych. Tam dowiedział się, że harcerze II Hufca zbierają się w Szkole Handlowej przy ul. Śniadeckich. Po przybyciu na miejsce, został włączony do patrolu cbserwacyjno-meldunkowego, udającego się w rejon ulic Kraszewskiego - Jackowskiego - Polnej. Zginął tam od wybuchu bomby podczas wieczornego nalotu (o godz. 18) nieopodal Zakładów Umundurowania. Jego zmasakrowane zwłoki, ubrane w zakrwawiony mundur harcerski z biało-czerwona opaską na lewym ramieniu, odnalazł ojciec wśród zabitych cywilów zalegających prosektorium Uniwersytetu Poznańskiego. Pożegnany głosem harcerskiej sygnałówki> pochowany został w dniu 4 września 1939 r. na Cmentarzu Katedralnym przy ul. Świętojańskiej. 30 Już po rozstrzelaniu L. Kwaczewskiego, B. Grzybowski spotkał jego ojca, który w rozmowie utrzymywał, że to on został skazany a Leszek wziął na siebie całą winę, ratując tym ojca od śmierci. Zenon Szymankiewicz W 1964 r., w związku z likwidacją Cmentarza Katedralnego, szczątki E. p ie " trzykowskiego przeniesione zostały na Cmentarz na Miłostowie (pole 7, rząd 1 4 > grób nr 653). Podczas ekshumacji znaleziono krzyż harcerski, klamrę paska harcerskiego oraz gwizdek zastępowego. Przedmioty te złożono w nowym grobie. Szkole Podstawowej Nr 86 przy ul. Miejskiej 32 (Osiedle Warszawskie) nadano w 1982 r. imię druha ćwika E. Pietrzykowskiego i odsłonięto tam kamień z tablic pamiątkową. HENRYK WYSOCKI Henryk Wysocki urodził się w dniu 23 maja 1922 r. w Poznaniu. Mieszkał na Jeżycach. W 19 39 roku ukończył trzecią klasę Gimnazjum Handlowego. Jako harcerz w stopniu harcerza orlego po" wołany został do placówki Obrony Przeciwlotn:czej w nie istniejącej dziś Szkole Powszechnej Nr 23, przy zbiegu ulic Dąbrowskiego i Żeromskiego, zwanej wówczas potocznie "Cegielnią e Przed ostatnim nalotem w dniu l września 19/'.9 roku ok. godz. 18 H. Wysocki wraz z Tadeuszem Kuczykiem skierowany został na ul. Bukowsk 3 -' gdzie obaj pełnić mieli służbę patrolową. W chwil' rozpoczęcia nalotu biegli ul. Bukowską w kierunku ul. Przybyszewskiego, aby schronić się w roWie przeciwodłamkowym. W pewnym momencie Wysocki upadł na będącą pod napięciem zerwaną siec trakcji trolejbusowej i poniósł śmierć na miejscuKuczyk dopadł rowu i uratował się. Zwłoki Wysockiego, ze śladami zranienia oraz poparzeń, odebrała rodzina z prosektorium Uniwersytetu Poznańskiego l pochowałanarząd Miejski w Poznaniu Karta Powołania. PM (Płtfi { Amt-WA' , ,jf'm f . Z IfAU Na podstawie rozporeadienli Rady Mmtsiiilw i ónu 24. l 39 r. (Dz U. £l. p Nr !O por. M)powoląjc Pan« fó*f-"*n) do pełnienia funkcjina iaeait rnrnta pAjnunta. Miej«* «tawteonia*.»t. AŁ.>ll »itfjHtr Reprodukcja "Karty powołania" Henryka Wysockiegow dniu 5 września na Cmentarzu J eżyckim (Nr P 1156), nieopodal weJSCla od Ul_ Szpitalnej. Według opracowania Jerzego Adamskiego pt. Ostatni patrol, w dniu l listopada 1939 r. harcerze 7. Drużyny złożyli na grobie Wysockiego wieniec z biało-czerwonymi szarfami i napisem: Heniowi - harcerzowi poległemu za Polskę - grono Pogotowia Wojennego HarcerzY. Po kilku dniach szarfy te zostały usunięte przez Niemców. ANEKS 2 3. BAZA LOTNICZA Tej nocy (z l na 2 IX) z Poznania odeszło kilka pociągów ewakuacyjnych, kierowanych na Warszawę i dalej na wschód. Z Tamy Garbarskiej odszedł pociąg ze sprzętem Okręgowego Urzędu Wychowania Wojskowego i Przysposobienia Wojskowego Okręgu Korpusu Nr VII. W Swarzędzu do pociągu, którym przybyły oddziały Podolskiej Brygady Kawalerii, załadowana została kompania zapasowa 3. Bazy Lotniczej z Ławicy, licząca aż 600 żołnierzy, mających jako uzbrojenie tylko 200 karabinów. Pociąg nie posiadał obrony przeciwlotniczej, a obok żołnierzy wiózł sprzęt lotniczy, mundury i spadochrony - wydobyte ze zniszczonych obiektów w Ławicy, zarekwirowane samochody ciężarowe, jak i konie oraz wozy pochodzące z mobilizacji. Poznańska Baza kierowana była do miejscowości Kietrz koło Lublina. Tam, już 3 września, z inicjatywy pilotów poznańskich powstał oddział lotnictwa myśliwskiego Bazy Nr 3 z nadwyżek mobilizacyjnych, którego samoloty stacjonowały na lotnisku w Świdniku. Kolumny 3. Bazy, które opuszczały Poznań, stoniowo docierały w ten rejon. Jedna z kolumn dotarła do Lublina w dniu 5 września - prawdopodobnie znajdował się tam wówczas komendant Bazy mjr-pilot Witold Rutkowski. Z uwagi na zagrożenie Lublina nalotami, już następnego dnia (6 IX), w porozumieniu z Dowództwem Okręgu Korpusu Nr II, nastąpiło przemieszczenie części 3. Bazy do miejscowości: Piaski, Krupe i Krasnystaw. W dniu 8 września dotarła do Lublina następna kolumna samochodowa 3. Bazy, składająca się z wozów straży pożarnej lotniska, cystern i zarekwirowanych samochodów. Samochody zamaskowano w Ogrodzie Saskim oraz w parku Gimnazjum im. Narutowicza. Poznańscy żołnierze zajęli na kwatery pomieszczenia Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i Gimnazjum im. Narutowicza. Dopiero tego. dnia (8 IX) do Lublina dotarł załadowany w Swarzędzu pociąg ewakuacyjny z żołnierzami 3. Kompanii Zapasowej. Cały skład pociągu, z uwagi na sytuację na węźle lubelskim, przesunięty został do stacji Trawniki, położonej przy linii prowadzącej do Chełma. W dniu 9 września Lublin przeżył ciężkie bombardowanie Luftwaffe, w wyniku którego śmierć poniosło kilkaset osób. Byłem świadkiem tego nalotu, znajdując sięw zabudowaniach Gimnazjum im. Narutowicza. Przede wszystkim nalot wywołał wielki popłoch wśród cywilnej ludności miasta oraz osób odpowiedzialnych za ewakuację. Wybuchły liczne pożary, m. in. spłonął ratusz. Po nalocie, jak i w następstwie ogólnie pogarszającej się sytuacji militarnej, jednostki 3. Bazy opuściły Lublin, skierowane do Buczacza koło Tarnopola, gdzie zamierzano utworzyć Centralną Bazę Lotniczą. Zenon SzYmankiewicz Na południowo-wschodnich ziemiach ówczesnej Polski znalazło się wówczas kilka grup poznańskiej Bazy, które w dniu 17 września skierowały się na południe, ku granicy rumuńskiej. Jedna z takich grup została zatrzymana przez oddziały radzieckie w Tarnopolu. W innej znajdował się komendant 3. Bazy mjr-pilot W. Rutkowski, który ranny w Tarnopolu (17 IX) zmarł w Czerniowcach. Znany jest szlak odwrotu 3. Kompanii Zapasowej. Po poniesionych stratach podczas bombardowania Lublina, w dniu 9 września skierowana została marszem do Trawnik i tam załadowana do wagonów. Pociąg odszedł w kierunku Buczacza. Po licznych postojach, wywołanych nalotami, jak i zatłoczeniem szlaku kolejowego, pociąg dotarł do miejscowości Kopczyńce (40 km na wschód od Buczacza). Tam, na wiadomość o przekroczeniu przez oddziały radzieckie granic Polski, skład osobowy pociągu ewakuacyjnego został skierowany na południe, w kierunku granicy rumuńskiej. Dnia 22 września oddział poznański, mający tylko dwóch oficerów: kpt. -pilota Józefa Sidora oraz ppor. -pilot Janinę Lewandowską, otoczony został w rejonie Husiatynia przez radziecki oddział pancerny. Kpt. Sidor po pertraktacjach wydal rozkaz złożenia broni. Oficerowie zostali odłączeni od żołnierzy. Kpt. -pilot Józef Sidor i ppor. -pilot Janina Lewandowska figurują na tzw. Liście Katyńskiej. Dodać należy, że ppor. Lewandowska, córka gen. Józefa Dowbora- Muśnickiego, jest jedyną kobietą znajdującą się w tym tragicznym spisie. Widnieją tam również ppor. obs. Julian Benesch, por. pil. Józef Błocki, por. Czesław Bomski, por. lek. Bolesław Chełkowski, por. pil. Michał Dzierzgowski, por. obs. Witold Dębicki, por. obs. Józef Gliszczyński, por. obs. Longin Grudzień, ppor. pil. Konrad Jung, por. obs. Józef Kądzioła, por. obs. Marian Knychalski, plut. mech. Stanisław Kołodziejczyk, por. Stanisław Kołodziejczyk, kpt. obs. Stefan Korcz, por. obs. Kazimierz Kubicki, por. obs. Stanisław Lewicki, kpt. pil. Józef Mańczak, ppor. obs. Antoni Moskau, por. pil. Jerzy Oleszkiewicz, por. obs. Józef Paluch, por. obs. Zbigniew Podłowski, ppor. pil. Kazimierz Rapp, ppor. pil. Jan Rejecki, kpt. obs. Henryk Skrzypiński, por. pil. Roman Szczepaniuk, ppor. pil. Roman Święcicki, por. obs. Jerzy W olański. Dodać można, że w Drużkopolu (w okolicach Lwowa), w trakcie zajmowania tego rejonu przez armię radziecką, w dniu 19 września zginął tragicznie komisaryczny prezydent miasta Poznania inż. Tadeusz Rugę, który na polecenie władz opuścił Poznań w nocy z 2 na 3 września 1939 r. i udał się swym samochodem do Warszawy apotem do Lublina, skąd skierowany został do Lwowa. Pochowany został przy miejscowym kościele. ANEKS 3 PUBLIKACJE ZENONA SZYMANKIEWICZA W "KRONICE MIASTA POZNANIA" Niemieckie bombardowania Poznania l września 1939 r. r. 1964 nr 3 s. 17 - 34 Przyczynek do badań wydarzeń wrześniowych 1939 r. w Poznaniu W 30. rocznicę napaści na Polskę. Wrześniowe dni Pozna- r. 1969 nr 3 s. 27 - 43 nia. (Przyczynek do badań wydarzeń w Poznaniu w dniach od l do 5 września 1939 r.) Poznań w czasie wrzesnlowego odwrotu. Przyczynek do r. 1971 nr 3 s. 17 - 38 badań wydarzeń w Poznaniu w okresie od 5 do 10 września 1939 r. Pierwsze dni okupacji hitlerowskiej w Poznaniu. (Przyczy- I r. 1972 nr 3 s. 5 - 20 nek do badań wydarzeń w Poznaniu w okresie od 10 do 14 września 1939 r.) Przyczynek do wrześniowych dni Poznania w roku 1939 r. 1975 nr 3 s. 83 - 94 Jeszcze o 1939 roku w Poznaniu r. 1977 nr 2 s. 69 - 73 ZDZISŁAW KANDZIORA EPIZODY Z TAMTYCH LAT Wspomnień z tamtych lat jest w książkach i czasopiśmienniczych publikacjach niemało. Z ludzkiej pamięci nie daje się przecież wymazać naj cięższych, często tragicznych i krwawych przeżyć. Każdy, kto zdołał przetrwać owych 66 okupacyjnych miesięcy (bo przez tyle czasu brunatne zło panowało nad Wielkopolską) ma swe własne, osobiste i niepowtarzalne doświadczenia z tego okresu. Wszystkie one składają się na obraz polskiego nieszczęścia, zubożony o nie zapisane losy tych, którzy nie dożyli, lub którzy nie uważali za potrzebne, a może i nie potrafili publicznie przekazać swych dziejów wojennych. Szkoda. Im więcej bowiem uzbierałoby się owych ludzkich epizodów, dramatów, a choćby tylko codziennych, zwyczajnych spostrzeżeń i doznań, tym pełniejsza i bardziej prawdziwa zachowałaby się dla potomnych historia Wielkopolski od września 1939 r. do lutego 1945 r. Na nią przecież, jak na tragiczną, ale i barwną mozaikę, składają się poszczególne, chociaż drobne i oddzielnie może mało ważne kamyki indywidualnych przeżyć każdego z nas: ludzi, którzy mieli nieszczęście (ale przecież także jednocześnie możność) otrzeć się o ten okres historii narodu i przejść przez kolejną w jego dziejach próbę zwycięskiego przetrwania. Te względy skłoniły mnie do poczynienia zapisków, chociaż ich treść nie zawiera niczego ważnego i stanowi najskromniejszy kamyk do owej mozaiki życia w okupowanej Wielkopolsce. U sprawiedliwia tę moją zwykłość ówczesnego bytowania to, że los oszczędził mi przymierzenia się do wielkich rzeczy, którym - kto wie, czy zdołałbym sprostać, jak większość spośród osób, o których mam moralny obowiązek wspomnieć, tą drogą oddając im cześć. Zdzisław Kandziora Snieg skrzył się w słońcu i skrzypiał pod butami, nogi ślizgały się po bruku jezdni ul. Marszałka Focha, której okupanci przywrócili, germanizując ją oczywiście, nazwę ul. Głogowskiej. Było to niedzielne przedpołudnie, na chodnikach panował znaczny ruch, z rzadka natomiast na jezdni wyprzedzały nas nieliczne samochody i dzwoniące na trasie do · Górczyna "czwórki". Z tych odległych (a także przedwojennych) lat, szczególnie utrwalił mi się w pamięci akustyczny koloryt Poznania. Ulice, te z liniami tramwajowymi, bezustannie rozbrzmiewały, oprócz trąbienia samochodowych klaksonów i turkotu wozów po bruku, przenikliwym, ostrzegawczym dzwonieniem. Brało się to stąd, że każdy motorniczy, czy była ku temu potrzeba, czy nie, chętnie i z pasją naciskał nogą na pedał, który" donośnie uderzał w metalowy, mieszczący się na zewnątrz, tuż koło przedniego reflektora, gong. Tramwaje wówczas rzeczywiście dzwoniły bez przerwy, chociaż jeździły wolniutko, bo co ruszały z przystanku, już musiały hamować przed następnym. Przypomnę dla przykładu, że na Głogowskiej (a właściwie Focha), od Mostu Dworcowego licząc, było tych przystanków - nie jak teraz siedem, lecz chyba trzynaście, z czego końcowy - w lewo, na przedłużeniu ul. Albańskiej (wtedy nazywała się ona Szosą Okrężną). Tam konduktor przekładał "drąg" pełniący funkcję dzisiejszego pantografu, a motorniczy "ranżerował" , by tzw. przyczepkę, czyli drugi wagon doczepić znów z tyłu, za wagonem motorowym. Notabene, jeszcze na planie z roku 1927 ul. Głogowska, zanim zyskała miano Focha, od Sczanieckiej aż po Fabianowo nazywała się Łazarską. Nie to jednak stanowi temat wspomnień z owego przedpołudnia którejś zimowej niedzieli pierwszego roku okupacji. Ten prawie godzinny przemarsz z ul. Składowej na ul. Częstochowską koło górczyńskich cmentarzy wbił mi się w pamięć dlatego, gdyż wtedy zainaugurowaliśmy transport po Poznaniu noworocznej szopki, wielokrotnie później powtarzany i to nawet na tak odległych trasach, jak Wilda, Zawady, Główna czy Winiary. Załadowany na sanki, tzw. rodle, opakowany w koce i sznury, ciągnęliśmy ten sporych rozmiarów ładunek we dwójkę z Alojzym Kozłowskim. Starszy ode mnie, wówczas nastolatka, studiował, jeśli dobrze pamiętam, geografię na Uniwersytecie Poznańskim, którą wykładał m.in. prof. Stanisław Pawłowski, rozstrzelany w 1940 r. przez Niemców. Alojzy Kozłowski był jednocześnie nauczycielem w Krzyżownikach, gdzie po wyzwoleniu uczczono jego pamięć w szkolnej Izbie Pamięci. Był zaangażowanym harcerzem, turystą, zamiłowanym pedagogiem i przyjacielem dzieci, człowiekiem nieprzeciętnie inteligentnym, o wszechstronnych zainteresowaniach, a przy tym otwartym i przyjaznym wobec ludzi. Poznaliśmy się w zakładzie fotograficznym "Mertens-Następca"; i on Alojzy Kozłowski. F ot. z 1938 r. i ja już wkrótce bowiem po zajęciu Poznania przez Niemców poszukaliśmy sobie tam 1 właśnie zatrudnienia, przyuczając się do zawodu fotografa i zarabiając na życie po kilka marek tygodniowo. Wkrótce nasza znajomość przerodziła się w zażyłe, imponujące mi koleżeństwo, scementowane wspólną nienawiścią do okupantów i chęcią robienia czegoś więcej ponad retuszowanie zdjęć z fizjo. . I v nomiami "nadludzi" przeważnie w mundurach różnych formacji, a także hożych Walkirii, pozujących nierzadko l "do figury", a podających się za operowe artystki. W ogóle Niemcy dominowali wśród klientów naszej firmy, bo po pierwsze Polacy mieli wtedy co innego w głowie niż uwiecznianie swych twarzy. Po drugie zaś folksdojcze stanowili tradycyjnie niejako klientelę zakładu fotograficznego Niemca Mertensa i nawet nie orientowali się, że wykupił go na długo przed wojną Polak - artysta-malarz i fotografik Dionizy Szułczyński, który do dawnej, mającej wśród Niemców dobrą renomę, nazwy firmy dodał tylko uzupełnienie: "Następca". Dzięki temu zachowała ona wśród mieszkających w Poznaniu i Wielkopolsce niemieckich obszarników, przemysłowców i kupców opinię "swojej", a więc godnej popierania, A że o klienta w kapitalistycznych warunkach przedwojennej Polski trzeba było zabiegać, zatem pan Dionizy nie wyprowadzał ich z błędu. Przychodziło mu to tym łatwiej, że wywodził się ze starej polskiej rodziny, mieszkającej od pokoleń we Wrocławiu i studiował malarstwo w Berlinie (jeszcze przed I wojną światową), toteż posługiwał się niemieckim językiem z lepszym akcentem niż wielu zamieszkujących Poznańskie rodowitych Niemców. W dodatku z młodości zachował manierę ubierania się "z niemiecka". Firma "Mei-tens-Następca" mieściła się w części reprezentacyjnych pomieszczeń Banku "K wilecki - Potocki" przy Al. Marcinkowskiego, skąd dopiero krótko przed wojną, nie wytrzymując wysokiej dzierżawy, przeniesiona została na ul. Lampego (wówczas Bronisława Pierackiego). Dionizy Szułczyński był znanym (jeszcze również po wyzwoleniu, ale już jako senior) automobilistą-rajdowcem, właścicielem sportowego wozu marki "Bugatti" w kremowym kolorze, samochodu drogiego i bardzo u nas rzadkiego. (Podobno w kraju był tylko jeszcze jeden "Bugatti" w Krakowie). Parkował on zwykle na podwórzu, tuż przed wielkimi szy Zdzisław Kandziorabami fotograficznego atelier z firmowymi napisami "Mertens- Następca", co podczas okupacji zostało przetłumaczone na "N achfolger". Przychodzącym tu Niemcom ani przez myśl nie przeszło, by ten przysłonięty pokrowcem "Bugatti" , jak również zakład o z niemiecka brzmiącej nazwie, mogły należeć do Polaka. Trwało tak dość długo, aż się wydało i po niemałej awanturze zakład objął Niemiec z Rygi, czyli Baltendeutscher lub "balciak" - jak się wtedy mawiało. Dopóki to się nie stało, praktykowaliśmy z Alojzym Kozłowskim "u Mertensa" , co jednak było połączone z dość poważnym mankamentem. Pan Dionizy mianowicie, nie chcąc o sobie przypominać w okupacyjnych urzędach, nie zgłosił nas w Arbeitsamcie, wydawszy tylko zwykłe firmowe zaświadczenie o zatrudnieniu. Dla policji taki świstek, w dodatku bez pieczątki z hitlerowską "glapą" , nie miał oczywiście żadnego znaczenia" a już zupełnie nie chronił przed wywózką na roboty do Rzeszy. Zaczęły się wtedy w Poznaniu "normalne" uliczne łapanki i sam przeżyłem jedną, zakończoną przedziwnie. Wracałem pod wieczór z pracy, zatłoczonym jak zwykle do granic możliwości tramwajem, gdy na przystanku przy Kaponierze, znajdującym się wówczas przed wejściem do kina "Bałtyk", tramwaj obstawili policjanci i przepychając się wśród pasażerów badali dokumenty. Kto nie miał prawidłowego zaświadczenia o pracy, tego wyrzucali na jezdnię, skąd wrzaskami i popychaniem ładowano delikwentów do stojących tu policyjnych "bud". Gdy nadeszła kolej na mnie, wyjąłem portfel i z niego ów świstek z firmy "Mertens- N achfolger". U świadomiwszy sobie jednak, że za takie zaświadczenie mogę jedynie oberwać po twarzy, zdecydowałem się go wcale nie pokazywać i bez dodatkowych awantur dać się władować do "budy". Tuż przed nosem sprawdzającego obok czyjeś papiery policjanta, włożyłem więc mój "świstek" do portfela i wraz z nim do kieszeni. Policjant, przeświadczony, że już obejrzał moje dokumenty, odsunął mnie, by legitymować następne osoby. Po kwadransie w połowie opróżniony tramwaj ruszył z przystanku. Dłużej ryzykować nie było już sensu, toteż razem z panem Kozłowskim pożegnaliśmy firmę "Mertens" . On znalazł zatrudnienie w jakimś urzędzie, ja zaś rozpocząłem karierę robotnika brukarskiego na prawdziwych już teraz "papierach z glapą". Wtedy też, normalną rzeczy koleją, urwały się nasze codzienne kontakty. Później pan Alojzy próbował mnie ściągnąć do siebie, tzn. do jakiejś kartograficznej pracowni w urzędzie przy obecnej al. Stalingradzkiej, ale wobec mojej kiepshiej znajomości języka niemieckiego nic z tego nie wyszło i przez prawie całą resztę lat okupacyjnych z niezłym dla Poznania rezultatem brukowałem jego jez- dnie, place i chodniki. Zanim to jednak nastąpiło, tej pierwszej okupacyjnej jesieni pan Alojzy wysunął propozycję wystawienia szopki noworocznej. Podział pracy ustaliliśmy zgodnie z osobistymi umiejętnościami: on wykonywał odpowiednio skonstruowaną do składania i przewożenia szopkę krakowską, ranie zaś przypadło w udziale napisanie scenariusza oraz stworzenie scenografii i głów kukiełek. Pan Alojzy zbudował rzeczywiście wspaniałą, dużą szopkę, której mogliby mu pozazdrościć podwawelscy w tej dziedzinie mistrzowie. Z wieżycami bocznymi, galeryjkami i z zasłanianą sceną, nad którą dominował witraż z orłem na amarantowym polu. CałOŚĆ można było demontować w formę pokaźnych rozmiarów skrzyni (z trudem mieściła się ona na saniach) i równie zmyślnie a łatwo roz. , stawIac. O "sztuce", którą popełniłem, łącznie z okolicznościowymi, nawiązującymi do naszej okupacyjnej sytuacji kupletami, wolę nie mówić. Niewiele zresztą z tych tekstów pamiętam. Dla przykładu wspaniałej częstochowszczyzny przyśpiewek przytoczę tylko, że jedna z "arii" kończyła się słowami: "i tak się nam dziś upiekło oj, nur fur Deutsche odtąd piekło; oj, oj, oj, oj". Było to notabene w całkowitej zgodności z dekoracją sceny. Przedstawiała ona w tym akcie bramę piekieł, przystrojoną na przyjęcie hitlerowskich dostojników swastykami i nakazami w rodza Szopka "krakowska" zbudowana przez Alojzego Kozłowskiego. Na zdjęciu: A. Kozłowski demonstruje synowi Maciusiowi noworoczny monolog Górala 6 Kronika 4/89 Zdzisław Kandziora JU: "Nur fur Deutsche"; "Fur Polen eintritt streng verboten!-I (TylkO dla Niemców; Polakom wstęp surowo wzbroniony). Napisy te figurowały wtedy w Poznaniu wszędzie, m. in. na kawiarniach - poza kilkoma lokalami najniższej kategorii i niemal nie zaopatrywanymi w jakiekolwiek produkty żywnościowe (pamiętam, że bez kartek można czasem było w nich otrzymać galaretkę ze ślimaków, lemoniadę farbowaną, kawę zbożową; bywało też piwo). Podobnie wstęp Polakom był wzbroniony do niektórych sklepów, kin i - oczywiście - teatrów, pierwszych wozów tramwajowych itp. , W naszej szopce, obok Swiętej Rodziny i bydlątek oraz pasterzy w lU" dowych strojach, aniołów, a także diabłów z hitlerowsko-gestapowskimI insygniami, występowały takie postacie, jak: Jan III Sobieski. Ignacy Paderewski, Józef Piłsudski, z drugiej zaś strony: Adolf Hitler, Hermann G6ring, Joseph Goebbels. .. Ich głowy wykonałem domowym sposobemWymodelowane w plastelinie podobizny (niemieckie - odpowiednio skarykaturowane) odlewałem w gipsie i powstałe w ten sposób negatywwypełniałem rozmiękczonym w kleju papierem. Po wysuszeniu następowała ostateczna obróbka i malowanie. Stroje dla kukieł pomagały szyc krewne pana Alojzego i moje sąsiadki z rodziny urzędnika pocztowegO Tadeusza Wachowiaka. Odbywało się to w niewielkim, bo zaledwie kil' kumieszkaniowym domu przy ul. Częstochowskiej 5, z którego zresztą, jakiś czas później nas wyrzucono, zasiedlając go Niemcami. Tam właśnie wspomnianej na wstępie zimowej niedzieli przep*"31 wialiśmy się z ową szopką na rodłach i z wszelkimi akcesoriami (z kukłami włącznie) z ul. Składowej, gdzie zamieszkiwał pan Alojzy wraz z trzyletnim wtedy synkiem Maciusiem, u rodziny swej zmarłej żony. W tamtym, suterenowym (jak na Polaków przystało) mieszkaniu po mistrzowsku wykonał on ową krakowską szopkę i tam też, jeśli dobrze pamiętamodbyła się generalna próba naszego przedstawienia, też już zresztą pi*ze publicznością, złożoną z rodziny pana Alojzego i zaufanych znajomych' Na Częstochowskiej zaś, właśnie w mieszkaniu wspomnianego sąsi al da (ze względu na pokój, stosunkowo duży i najlepiej nadający się Aa zmontowanie w drzwiach szopki) daliśmy oficjalną premierę. Widownie_ znów stanowili znajomi i znajomi znajomych, szczelnie wypełniając P Ol mieszczenia włącznie z korytarzem: dzieci z zadartymi buziami siedziały na podłodze tuż przed szopką. Jedynymi aktorami, recytującymi teksty dialogów, śpiewającymi kuplety i prowadzącymi kukły, byliśmy obaj z Alojzym Kozłowskim. 1 * wówczas odbyło się tych imprez? W czyich mieszkaniach występowali' my? Na pytania te już nie jestem w stanie dzisiaj odpowiedzieć. Jedno pamiętam: działo się to przed publicznością na tyle złaknioną polskiejaktualnej satyry politycznej i naigrywania się z Niemców, że żywiołówreagującą śmiechem i brawami na wszystko, co odbywało się na naszej szopkowej scenie. Widownia, podobnie jak my obaj z panem Alojzym, bawiła się świetnie. Raz czy dwa potraktowano "trupę" nawet prawdziwą, z przedwojennych jeszcze zapasów, kawą. W którymś z mieszkań były z tej okazji racuszki czy pączki smażone na oleju. . . Wspominając po latach te imprezy, chyba tylko za "cud boski" trzeba uznać, iż jakoś się nie zdarzyło, by któryś z Niemców, a szczególnie krążących przecież po ulicach patroli policyjnych, zainteresował się, co też ci dwaj Polacy wiozą przez miasto na sankach? Sami zresztą w końcu doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu dalej kusić licha wobec zwiększających się z każdym tygodniem rzesz napływającego do Poznania "Herrenvolku". Ryzykowanie i narażanie przecież nie tylko siebie, lecz w równym stopniu naszych widzów, z dziećmi włącznie, przekraczało granice nie tylko dopuszczalnej brawury, ale zwykłego rozsądku. Wtedy już przecież w większości frontowych mieszkań jako tako prezentujących się domów, także na bocznych ulicach i w peryferyjnych dzielnicach, panoszyli się Niemcy; do ich zaś zwyczaju należało baczne obserwowanie Polaków, zajmujących oficyny i gnieżdżących się w zagęszczonych (nierzadko po kilka rodzin w jednym mieszkaniu) suterenach i na poddaszach kamienic. Wiem to zresztą z autopsji, bo jedna z Niemek zaczepiła kiedyś stróżkę domu, w którym mieszkałem, pytaniem: "Co to jest, że tu stale jacyś młodzi ludzie przychodzą?" - o którym to groźnym zainteresowaniu naszymi spotkaniami dozorczyni nie omieszkała ostrzec mojej matki. N awet kształcenie dzieci i młodzieży musiało się odbywać nieomal indywidualnie, bo o organizowaniu tak popularnych w Warszawie wieloosobowych "kompletów" w tutejszych warunkach wszechobecności Niemców raczej nie mogło być mowy. Stosowane środki ostrożności często Zawodziły, co pociągało za sobą wielkie straty w ludziach. Przykładem może być choćby Wielkopolska Chorągiew Szarych Szej fegów, działająca tu pod kryptonimem ..Ul Przemysław". Jej kierownictwo, do którego - jako zastępca komendanta Chorągwi Jana Skrzypczaka - należał Alojzy Kozłowski (wtedy już pracował w kartograficznym dziale niemieckiego urzędu przy obecnej al. Stalingradzkiej), zostało zdekonspirowane; wśród aresztowanych, którzy stracili życie, był Alojzy Kozłowski. Zginął obok naczelnika Szarych Szeregów Floriana Marciniaka (z Poznania, jego brat Marian, także harcerz, mieszka obecnie w Mosinie), Jana Skrzypczaka i innych druhów. Nie przypominam sobie już dzisiaj, kto mnie o tym poinformował. Bardzo możliwe, że był to nasz wspólny znajomy, przed wojną asystent Prof Stanisława Pawłowskiego, mgr Stefan Majdanowski. W każdym fazie otrzymałem wtedy ostrzeżenie, by natychmiast zlikwidować kukły «. Zdzisław Kandziora Kukły wykonane przez Zdz>" sława Kandziorę. Od lewej: Józef Piłsudski, Ignacy Paderewski, Jan III Sobieski, "F<<" glarny Diabełek"przedstawiające hitlerowskich dostojników i diabłów w gestapowskich mundurach. Przechowywane one były u ojca Alojzego Kozłowskiego. Udałem się niezwłocznie pod wskazany mi adres na Winiarach, gdzie rzeczywiście kukły z naszej szopki noworocznej były "schowane" n* stryszku parterowego domku. A dokładniej: po prostu wisiały w papierowych torbach u krokwi poddasza. Wraz z ojcem pana Alojzego spalihs ' my karykaturalne podobizny hitlerowców. Zachowało się tylko kilka "najbezpieczniejszych" spośród zdjęć, wy'" konanych przez wspomnianego Stefana Maj dano wskiego podczas owegO szopkowego seansu (aparatem "Leica", który udało mu się po wkroczę' ni u Niemców jeszcze wynieść z pracowni Katedry Geografii U niwersy tetu) . Wspominając sylwetkę Alojzego Kozłowskiego, nie można pomina. c i tego, że doskonale znał Poznań. Niejednokrotnie podczas naszych W?' drówek po mieście zwracał mi uwagę i pokazywał jego najbardziej uroK' liwe zakątki i zabytki, opowiadał ciekawostki z historii i ze współczeS ' nego życia, mówił o sławnych i wartych zachowania w pamięci pozna ' niakach. Kiedyś np. zabrał mnie ze sobą do jakiegoś mieszkania przy ulchyba Bydgoskiej na Sródce, gdzie miałem możność poznać znakomitejO witrażystę Stanisława Powalisza. Po rozmowie i obejrzeniu jakichś moich szkiców oraz kukiełkowyCgłówek i karykatur, które pan Alojzy kazał mi przynieść ze sobą, mis tr witrażu (szczerze wtedy podziwiałem jego pracę, niektóre dopiero n kartonach, jak też nie znaną mi dotąd technikę tworzenia witraży) orzeK> że "jak się to wszystko skończy, powinien pan iść do Szkoły Zdobni' czej" (tak zwała się wówczas Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych). Na szczęście dla tych sztuk polonistyka wydawała mi się bliższa oso I bistym zamiłowaniom. I tak twórcze zapędy skończyły się na dzienni' karcę. Podobnie zresztą dziennikarzem został syn pana Alojzego, o trzyletni Maciuś, który już jako Maciej Maria Kozłowski pracował naJ'pierw w poznańskich redakcjach, a później był redaktorem naczelnym czasopisma "Ziemia Kaliska". Jeśli już o dziennikarstwie mowa, to wspomnę równIe z Innego chłopca blisko mi znanego, bo razem z jego rodzicami i braćmi mieszkaliśmy We wspólnym mieszkaniu na początku okupacji przy ul. Częstochowskiej, a następnie na Chwaliszewie. Dwunastoletni wtedy Henio wyrósł na redaktora Poznańskiej, potem zaś Ogólnopolskiej Rozgłośni Polskiego Radia, czyli na znanego z radia i telewizji korespondenta w Berlinie i w Bonn oraz komentatora - Henryka Kollata. Nie wątpię, że zapamiętał on tę wojenną szopkę z roku 1940. Przytoczyłem już przykłady konspiracyjnych działań poznaniaków i Wielkopolan, a jestem przeświadczony, że mimo niebezpieczeństw W ogóle niewiele chyba było tu środowisk i grup społecznych, które by nie próbowały się w różnych formach przeciwstawiać okupantom. Wobec jednak częstych wpadek i aresztowań oraz w rezultacie licznych ofiar, ostały się do końca okupacji tylko najbardziej doświadczone w pracy konspiracyjnej organizacje. (Pisał o tym w drukowanych w tygodniku "Wprost" fragmentach II tomu powieści Cóżeś Ty za pani poznański literat Jerzy Korczak). Powszechna natomiast była w polskim społeczeństwie antyhitlerowska działalność w formie indywidualnych, niesformalizowanych i nie ujętych w karby organizacyjne poczynań. Ta droga okazała się w wielkopolskich warunkach bezpieczniejsza, a zarazem skuteczniejsza, i dla Niemców bardziej dokuczliwa. Miałem zresztą również własne w tym względzie doświadczenia, które zraziły mnie do udziału w formalnie zorganizowanym ruchu podziemnym. Starszy ode mnie brat, Roman, wiosną 1939 r. zdemobilizowany Został i odesłany "do cywila" po ukończeniu służby wojskowej i Szkoły Podoficerskiej w 14. Pułku Artylerii Lekkiej przy ul. Solnej. Służby, przedłużonej zresztą o kilka miesięcy w związku z udziałem tego pułku ty osławionym i niechlubnym zajęciu Zaolzia jesienią 1938 r. Tak więc dopiero chyba w maju 1939 r. powrócił w stopniu kaprala do domu i akurat zdążył zdać egzamin do liceum, chcąc po wakacjach szkolnych kontynuować przerwaną w roku 1936 (po śmierci ojca) naukę. W tamtych, przedwojennych czasach pogorszenie się warunków materialnych rodziny po prostu uniemożliwiło dalsze uczęszczanie starszego 2 braci na uniwersytet, a drugiego - do szkoły średniej. Wdowia (po nauczycielu) renta matki z trudem wystarczała na dalsze kształcenie jednego z trzech pozostałych w domu chłopaków. Postanowiono, że mnie. Ponieważ byłem wtedy najbliżej uzyskania dyplomu nauczycielskiego l ty liceum pedagogicznym, a więc możliwości zarobkowania. Pozostali dwaj bracia postanowili przetrwać ten najtrudniejszy w ro Zdzisław Kandzioradżinie okres (dopóki nie zrobię matury) - w wojsku. I tak starszy, Adam zdał egzamin do Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie, Roman zas znalazł się w 14. Pułku Artylerii Lekkiej. Obaj odbyli kampanię 1939 r-: Adam, ze świeżą nominacją na podporucznika, zginął w walce powietrznej koło Turku; Roman, po udziale w słynnych walkach nad Bzurą, przez Kampinos przebił się do Warszawy. Po jej kapitulacji, uniknąwszy niewoli, gdzieś w połowie października 1939 r. zdołał wrócić do domuWkrótce też "skrzyknął się" z dawnymi kolegami i w tworzącej sie. podziemnej organizacji zaczęli szkolenie wojskowe. Ja, ponieważ przez ostatnie przedwojenne lata uczyłem się poza Poznaniem, potraciłem koleżeńskie kontakty i pozostawałem na uboczu. Do czasu, bo chyba wiosną 1940 r. brat (mianowany - jako podoficer - dowódcą kilkunastoosobowej grupy młodzieży) oczywiście zaproponował mi wstąpienie do tej organizacji. Po jakimś czasie w naszym mieszkaniu przy ul. Częstochowskiej (było to już po owej "akcji szopkowej") zostałem zaprzysiężonyWkrótce jednak brat zakomunikował mi, że nastąpiły aresztowania wśród członków naszej grupy. Rozważaliśmy szanse ucieczki z Poznania, ale zanim doszło do skonkretyzowania zamiaru, któregoś dnia o świcie przy jechali: dwóch w mundurach i cywil. Zachowywali się bez ekscesów. Przeciwnie, nawet spokojnie. Starszy rangą, w wojskowym mundurze, ale z insygniami "SS", oznajmił, że Roman będzie musiał z nimi pojechać, ale z pewnością niedługo powróciDrugi (w czarnym mundurze gestapo) stał w korytarzu przy wejściowych drzwiach, a cywil zapytał brata, gdzie przechowuje swoje osobiste rzeczyI rzeczywiście ograniczył rewizję do wskazanej mu szafki w kuchni. Czy zabrał coś stamtąd, jakieś zeszyty lub książki, nie wiem, bo w tym czasie ów starszy rangą "zabawiał" mnie - leżącego nadal w łóżku - rozmowąW szkole uczyłem się francuskiego, toteż z całego jego monologll zrozumiałem niewiele więcej poza pytaniem, czy chcę jechać z nimiDo dzisiaj nie potrafię pojąć, co nim powodowało, że machnął na za I kończenie ręką i oświadczył, że mam leżeć dalej. On też, o dziwo, powie" dział, żeby dać coś Romanowi do zjedzenia na śniadanie. A w ogóle* zwracał się do nas po imieniu, co w moim przypadku brzmiało: "Cislav (miało oznaczać: Zdzisław). Przedziwny był ten gestapowiec, bo jak póz" niej się dowiedziałem, w domach innych aresztowanych wcześniej kolegów z grupy brata gestapowcy zachowywali się brutalnie, zabierając ze sobą także innych obecnych w mieszkaniu mężczyzn, np. ojca, braci, którzy z organizacją nie mieli nic wspólnego. Z grupy tej znałem już wcześniej, jako kolegę z Gimnazjum im. Igna cego Paderewskiego, Janka Kaźmierczaka z ul. Podgórnej, jego kuzyna Stefana z Czartorii (gdzie aresztowano również ojca) oraz Henryka Mło" deckiego z Lubonia - chłopca o wybitnych uzdolnieniach plastycznych Zachowały mi się też w pamięci nazwiska takie, jak Czarneccy z Górczyna, Alejscy. .. Żaden z nich nie wrócił, część (w tym Roman) nie doczekała nawet procesu. Z przekazywanych grypsów od brata można wnioskować, że najbardziej wycieńczyło tych chłopców katowanie w siedzibie gestapo w Domu Żołnierza i na Forcie VII, gdzie warunki w podziemnych kazamatach były okropne, a oprawcy straszni. Np. mój brat po przewiezieniu do więzienia w Rawiczu napisał w liście, że czuje się tam nieomal jak w sanatorium w porównaniu z Fortem VII. N abrałem zdecydowanie negatywnego stosunku do ponownego włączania się w zorganizowaną konspirację, przede wszystkim z następującej przyczyny: podczas aresztowania, bratu pozwolono się pożegnać z rodziną. Wtedy, nachylając się nade mną, szepnął mi coś o swej szufladzie. Gdy tylko gestapowski samochód zniknął z ulicy, skoczyłem do komody. Stała niedaleko łóżka, a więc w tym pokoju, w którym spaliśmy całą rodziną. Drugi z pokoi naszego mieszkania zajmowała już wtedy, wyrzucona z parteru tegoż domu, rodzina Antoniego Kollata - ojca wspomnianego już Henryka. W szufladzie leżał beztrosko rzucony gruby brulion należący do brata. Wewnątrz na jednej z pierwszych kartek znajdował się spis członków grupy z adresami i systemem alarmowych powiadomień, a także z przybranymi pseudonimami. Jako ostatnie na tej liście figurowały moje dane personalne... Dalsze kartki zeszytu zapełnione były prospektem zajęć szkoleniowych z dziedziny wojskowości i uzbrojenia, a także szkicami z planami poznańskich... koszar. Zawartość brulionu wstrząsnęła mną. Mimo że byłem młodszy od brata o kilka lat (a także od paru znanych mi kolegów z grupy), nie tak wyobrażałem sobie konspirację w poważnej organizacji wojskowej.. . Miałem podstawy, by sądzić, że nazwiska ostatnich dwóch, nie znanych mi bliżej a przyjętych przez brata i wraz ze mną zaprzysiężonych chłopców nie zdążyły jeszcze dotrzeć do "góry" organizacji i usadowionych w niej konfidentów. Wszystko to zaczęło mi się wydawać czymś podobnie nieodpowiedzialnym, jak to nasze wcześniejsze z panem Alojzym wędrowanie po Poznaniu z szopką polityczną. Postanowiłem wówczas, że nie będę szukał kontaktów z innymi tego typu organizacjami, natomiast popróbuję walczyć indywidualnie, oczywiście w miarę moich Własnych możliwości. Spotykałem się z grupkami młodzieży, ale bez nadawania tym Spotkaniom jakichkolwiek cech organizacyjnych. Miały one charakter literacko-towarzyski. Recytowano wiersze (miałem jeszcze z okresu licealnego Własnoręcznie zestawiony wybór utworów poetyckich), śpiewano, a naWet tańczono. Odbywały się dyskusje (teraz nazywano by to "zajęciami Samokształceniowymi") nie tylko o literaturze, z których to rozmów coś Zdzisław Kandziora tam się przecież utrwalało w młodych pozbawionych możliwości systematycznego pobierania nauki, głowach. N a spotkania wybieraliśmy miejsca nie wzbudzające wśród okupantów szczególnych podejrzeń. Np. dom z wejściem od ul. Podgórnej i drugim od ul. Sw. Marcina, gdzie w podwórzu znajdowały się różne warsztaty rzemieślnicze i usługowe, stale odwiedzane przez klientów. Przechodzenie tamtędy nikogo nie dziwiło; podobnie nie miały znamion konspiracji wspólne wyprawy latem nad Wartę, na "dzikie plaże" w rejonie Głównej, Dębiny, czy Naramowic. Chociaż i tam trzeba było uważać, by nie znaleźć się w kotle łapanek, urządzanych na Polaków przez policję. Na tych, którzy w czasie takiej obławy nie zdołali się wymknąć, choćby wpław na drugi brzeg Warty, czekał Dom Żołnierza, a w późniejszym okresie obóz w Żabikowie. Stąd, jeśli osobiste dokumenty prześladowanych nie wzbudzały podejrzeń, byli oni zwalniani w poniedziałek rano z nakazem powrotu do "swego" zakładu pracy. Wracali do roboty zmaltretowani, pobici i wymęczeni, np. przenoszeniem ciężkich kamieni z jednego miejsca na inne, oczywiście w biegu. Spotkania w zaprzyjaźnionych mieszkaniach trwały do czasu, gdy większość koleżanek i kolegów wywieziono w głąb Niemiec na roboty przymusowe. Wszystko zaś urwało się w lipcu 1944 r., kiedy to wiele załóg przedsiębiorstw z Poznania skierowano do budowy rowów przeciwczołgowych (tzw. Einsatz), które miały powstrzymać Armię Radziecką. Przez okupacyjne lata funkcjonowało codzienne, wzajemne przekazywanie sobie najświeższych wiadomości politycznych. Wieści te bywały nierzadko fantastyczne, ale z czasem coraz bardziej oparte na radiowych nasłuchach z zachodu i ze wschodu. Dodawały one otuchy i zadawały kłam oficjalnej propagandzie hitlerowskiej. Pamiętam, że w okresie, gdy "moja" firma brukarska kładła na pi. Sapieżyńskim (obecnie Wielkopolskim) nową nawierzchnię z granitowych płyt, podchodził do niektórych spośród nas, robotników, jakiś podoficer Wehrmachtu i udając podpitego krzykami: "Los, los, arbeiten!" zagrzewał do pracy, a jednocześnie łamaną polszczyzną szeptem informował o wycofywaniu "zgodnie z planem" zwycięskiej armii Hitlera na froncie wschodnim. Może był z Warmii, może z westfalskiej Polonii się wywodził i w ten sposób uprawiał swą prywatną walkę z hitlerowską machiną wojenną, która wciągnęła go w swoje tryby? Brukarska firma Feliksa Kollata, w której przepracowałem jako robotnik prawie całą okupację, wywodziła się z Leszna. J ej właściciel, powstaniec wielkopolski, gdy wybuchła wojna wolał przenieść się do Poznania. Przy ul. Knapowskiego miał oparkaniony plac z murowanym pawilonem i szopami na narzędzia. Mieszkając w tym pawilonie, prowadził wraz ze swym bratem Antonim roboty brukarskie w mieście, zatrudniając m. in. kilku swych przedwojennych brukarzy spod Leszna, którzy też woleli tam "zniknąć z oczu". Załoga tej firmy składała się - oprócz leszczyniaków i kilku poznańskich oraz podpoznańskich brukarzy i robotników - z paru "różnych takich", którzy poprzednio nie mieli do czynienia z fizyczną, a tym bardziej brukarską pracą, ale których robota przy bruku skutecznie chroniła przed dociekliwymi policyjnymi poszukiwaniami resztek poznańskiej inteligencji. Wśród takich był, aż do aresztowania, mój brat Roman, po odejściu zaś od "Mertensa" znalazłem się również ja; a ponadto byli np.: kapitan służby czynnej, farmakolog Stanisław Baranowski, inżynier-leśnik Ludwik Witkowski, eks-kupiec z małego sklepiku na Kopaninie Ignacy Grycza oraz kilku byłych gimnazjalistów, w tym syn Feliksa Kollata - Jan. Dość szybko "awansowałem" na ramarza, zaś ubijanie bruku przepłacałem z początku częstymi krwotokami, wynikającymi z przeforsowania organIzmu. Rozmaitość "składu osobowego" firmy pozwalała na toczenie wielogodzinnych dyskusji o wszystkim, rozpoczynając od losów świata a kończąc na literaturze i sztuce. Po czerwcu 1941 r. wśród dyskutantów, a więc brukarzy, ramarzy (czyli fachowców od ubijania bruku kilkudziesięciokilogramowymi żelazami - tzw. ramami) i tych od łopaty, panowało zgodne przeświadczenie, że tym razem Hitler sobie wreszcie kły połamIe. A w ogóle nad codziennymi rozmowami stale unosił się dylemat: jaka ta Polska po wojnie będzie? Lewicowcy (mieliśmy np. - jak przypuszczałem - komunistę z Lubonia i drugiego z Poznania) przedstawiali wizję równości społecznej, narodowcy użerali się o swoje racje, byli nawet wyznawcy " S tanów Zjednoczonych Europy". Dyskusje bywały gorące i urozmaicane jędrnymi argumentami. Swobodne zatrudnianie przez Feliksa Kollata i będącego w jego firmie kierownikiem budów brata Antoniego "różnych takich" było możliwe dlatego, że zarządcą przedsiębiorstwa był esesman w randze kapitana, inż. Hans Pracht. W swym biurze zatrudniał on Polaków - oprócz Kollatów, dwóch braci Woźnickich (nad których firmą także sprawował nadzór) i księgowego, a w ogóle na budowach pojawiał się rzadko, nie wtrącając się do decyzji eks-właścicieli, nawet tych personalnych. Dzięki temu pracowało się tam - jak na okupacyjne warunki - spokojnie, bo jednocześnie Pracht nie lubił także wtrącania się Arbeitsamtu do jego spraw. Jedyną znaną mi represją, jaką wówczas wobec kilku z nas zastosowano, było tłuczenie kamieni na szuter przez kilka godzin w którąś z niedziel, za to, że kiedyś skróciliśmy sobie pracę. Nie pamiętam na pewno Zdzisław Kandzioralecz w ten sposób chcieliśmy uczcić - jak mi SIę wydaje - dzień 11 listopada, przedwojenne święto państwowe. Z pracownikami firmy braci Woźnickich nie miałem bliższego kontaktu, ale wiedziałem już wtedy, że wśród tamtej załogi też nie brakowało "różnych takich". M.in. zatrudniano (szczęśliwie umożliwiając mu przeżycie okupacji) pewnego muzyka o całkowicie niearyjskim pochodzeniu. Oczywiście, fakt ten stanowił tajemnicę tylko kilku osób. Wspomniałem nazwisko Ignacego Gryczy z Kopaniny. Był to człowiek o szerokich horyzontach myślowych i zainteresowaniach, więcej zapewne przedwojenny bezrobotny niż kupiec, dla którego mam do dzisiaj dużo szacunku; wtedy łączyło nas serdeczne koleżeństwo, chociaż jeśli chodzi o wiek mógłby być prawie moim ojcem. On był na naszych budowach głównym kolporterem wiadomości z radiowych nasłuchów. Orientowaliśmy się oczywiście, komu można te informacje bezpiecznie przekazywać, bo nie wobec każdego chciało się zasługiwać na miano "żywej gazetki". Warto też nadmienić kilka słów o braciach Kollatach. Było ich kilku (chyba pięciu?) i wszystkich ojciec-brukarz wykształcił u siebie na brukarzy. Z upływem czasu chłopacy dorośli i usamodzielnili się, zakładając własne przedsiębiorstwa brukarskie w różnych miastach Wielkopolski. Podczas okupacji Pracht zatrudniał pracowników nadzorowanych przez siebie firm przy likwidacji poznańskich cmentarzy: rzymsko-kato, lickich przy ul. Bukowskiej (tam, gdzie od ul. Swierczewskiego rozciąga się obecnie parkowa część terenów Międzynarodowych Targów Poznańskich swe miejsca pochówków miały parafie farna i świętomarcińska) oraz żydowskiego kirkutu od ul. Głogowskiej. Przepiękne pomniki i nagrobki, często z marmurów i granitów, które z trudem udawało się rozbić ciężkimi młotami, zmieniały się w końcu pod ich uderzeniami w drobne kamienie, zwane szutrem, albo szabrem: służył on na podbruk, czyli dość grubą warstwę, na którą dopiero kładło się kostkę granitową. Tak położony bruk był praktycznie, jeśli tylko robota została wykonana solidnie, "nie do zdarcia". Zimą, gdy w brukarstwie panował zastój z powodu mrozów, firma prowadziła np. rozbiórki starych kamienic Chwaliszewa. Uzyskiwane z rozbiórki drewno było składowane na firmowym placu przy ul. Knapowskiego. Pracowałem tam wtedy przy segregowaniu przywożonych futryn, belek, desek itp. przez kilka tygodni wraz z synem właściciela firmy (tzn. Feliksa Kollata) - Jankiem, prawie moim rówieśnikiem. On to kiedyś zwierzył mi się, że pod dachem parterowego pawilonu-baraku, w którym mieszkał wraz z rodziną, znajduje się przemyślnie zamaskowany schowek, do którego dojście stanowiła zastawiona firmową tablicą dziura pod dachem. Przy okazji wyjmowania stamtąd czegoś, miałem okazję "zwiedzić" to pomieszczenie. Trzeba się tam było wczołgać wąskim korytarzem między pakami, koszami z dobytkiem różnych znajomych, którzy zawierzyli Kollatom przechowanie najcenniejszych swych rzeczy - serwisów porcelanowych, stołowej bielizny, sreber, odzieży - włącznie z drogimi futrami (Niemcy zabierali je wtedy Polakom dla swych żołnierzy marznących na rosyjskim froncie). W jednym z zakamarków stryszku ukryta była dokumentacja Związku Powstańców Wielkopolskich w Lesznie - jeśli dobrze pamiętam - wraz ze sztandarem tej organizacji, kroniką i zdjęciami. Wspominam o tym, bo poświadcza to, że nie brakowało i w Poznaniu ludzi odważnych oraz ryzykujących życiem patriotów. Notabene Kollat - to nazwisko nie tak znowu... staropolskie, a matka wspomnianego dziennikarza z domu nazywała się Brettschneider. Jak mi wiadomo, rodzina ta zresztą miała z kolei w Niemczech krewnych o takich nazwiskach jak Ignasiak (zniemczonych już niestety na 11gner), lub Waligóra nadal nie odżegnujących się od polskiego pochodzenia. · Znałem kilka mieszanych (polsko-niemieckich) rodzin, które podpisały folkslistę, ulegając naciskom władz okupacyjnych i chroniąc się w ten sposób przed represjami. Wiem jednak, że mimo piętnowanego ogólnie zaprzaństwa, nadal przeważnie uważały się one za Polaków, czego niejednokrotnie dawały dowody. Np. na Górczynie znana była, wywodząca się z Bambrów, rodzina M. Jej senior, będąc już w podeszłym wieku, podpisał folkslistę. Po wyzwoleniu został w konsekwencji internowany. Wkrótce później, schorowany, zmarł. Mało kto jednak wie, że on właśnie przez lata okupacji przechowywał - jak później mi opowiadano - m.in. złote naczynia liturgiczne z kościoła, poszukiwane bezskutecznie przez gestapo. Wiadomo mi też, że nikt z tej rodziny nie uważał się za Niemca. Szczególnie barwnie rysuje się w mojej pamięci rodzina D. On, podczas I wojny światowej oficer pruski, ożenił się z Niemką, ale dzieci wychowywali na Polaków. Wyrzuceni do obozu na Głównej, podpisali folkslistę i wrócili do swego mieszkania. Najstarszy ich syn, przebywający w oflagu jako polski oficer rezerwy, mimo nacisków nie podpisał listy. Matka otrzymała nawet specjalne zezwolenie na odwiedzanie tam syna, by go jednak przekonać. Traktowała to (i cała rodzina) jako pretekst, by się z nim widzieć. Drugi syn - uczeń licealny pracował w charakterze kreślarza, a najmłodszy zatrudniony był w firmie "Foto-Gregera", którą przejął Niemiec i zmienił nazwę na "Foto- Stewner" . Z licealistą-kreślarzem byłem w koleżeńskich kontaktach i podczas spotkań (przeważnie brydżowych) przekazywał on nam najświeższe wiadomości z londyńskiej rozgłośni. Domowym "specjalistą" od nasłuchów był jego ojciec, uważający się nadal za Polaka, podobnie, jak synowie. Najmłodszy z nich przynosił i pokazywał nam odbitki z filmów oddawanych do "Foto-Stewnera" przez Niemców do wywołania. Pamiętam zdję Zdzisław Kandziora cia z pacyfikacji polskich i rosyjskich wsi, z rozstrzeliwań i innych przejawów barbarzyństwa żołdaków hitlerowskich, policji i gestapo. W końcu starszy z chłopaków, wcielony do Wehrmachtu, znalazł się na froncie włoskim i przy pierwszej okazji zwiał do Anglików, by walczyć w polskim wojsku. Po wojnie jednym z pierwszych transportów powrócił z Anglii do kraju i, podobnie jak pozostali członkowie rodziny, przeszedł przez sądowy proces rehabilitacyjny, przywracający prawo do przynależności narodowej. Oczywiście, również naj starszy z nich przyjechał z oflagu do kraju. Przeżycia i losy średniego z synów mogłyby stanowić gotową kanwę do powieści przygodowej. Dzieje wojenno-okupacyjne wielu zresztą Polaków mogłyby służyć, bez upiększeń i reżyserskich ingerencji, za scenariusze do filmów o polskich losach. Ciekawy i wart prześledzenia przez socjologów byłby również temat polsko-niemieckich powiązań rodzinnych, polonizowania się Niemców przybyłych na nasze ziemie w celu ich skolonizowania. Stali się oni zaś często patriotami polskimi najwyższej, bo pieczętowanej nawet oddaniem życia, próby. Gestapo traktowało Polaków o pochodzeniu niemieckim ze szczególną zaciekłością i z niejako podwójną nienawiścią. Ile okupacja przyniosła cierpień Polakom, wiemy. Uważam jednak, że bezpośrednie zetknięcie się z faszyzmem i hitlerowską subkulturą w ich prawdziwej i najbardziej odrażającej postaci stanowiło dla wielu szkołę, prowadzącą do bardziej prawidłowego myślenia i słusznego oceniania współczesnej rzeczywistości oraz życia we wszelkich jego przejawach. To była (w każdym razie moja, osobista) korzyść, jaką wyniosłem z okresu panowania nad nami nazistowskiej, wcielanej w życie wizji rządów nad światem. ANEKS NAUCZYCIELSKI TEATR LALEK W POZNANIU Tuż po wyzwoleniu pracując w Oddziale Ruchomości Głównego Urzędu Mieszkaniowego w Poznaniu (mam legitymację tego Urzędu, wystawioną 23 lutego 1945 r., chociaż pracowałem w nim wcześniej, jeszcze podczas trwania walk o Cytadelę) - jednocześnie od końca marca uczęszczałem do III klasy Liceum Pedagogicznego przy ul. Mylnej. W tym Liceum uczył się również, i w lipcu 1945 r. zdawał wraz ze mną maturę, Stanisław Krauze. (W książce Poznań 1945. Kronika wydarzeń Tadeusz Świtała wymienia kilkakrotnie jego nazwisko w pisowni "Krause"; jeśli dobrze pamiętam, on sam pisał się przez "z", a więc: "Krauze"). Wiem z jego opowiadań, że pochodził z.kaszubskiej rodziny z Kościerzyny, potrafił mówić i recytować wiersze w pięknym narzeczu kaszubskim. Nauczył mnienp. Alfabetu Kaszubskiego, zaczynającego się od słów: "To je kroci, to je dłuci, to cysorza stolica..." Jeszcze przed Jędrzej ewiczowską reformą szkolną (1933) uczęszczał do Seminarium Nauczycielskiego, którego nie ukończył. Przez jakiś czas, chyba do wakacji przed napaścią hitlerowskich Niemiec, pracował w Poznaniu w T eatrze Lalek Jana Sztaudyngera w Pasażu "Apollo". Miał nieprzeciętne uzdolnienia plastyczne: jego główki kukiełek, pacynek, czy marionetek, jak też scenografie do wystawianych sztuk lalkowjch zasługiwały na uwagę. Świetnie prowadził lalki (szczególnie marionetki i tzw. hawajki), sam potrafił w różnych tonacjach wypowiadać kwestie kilku scenicznych bohaterów. Z tym niestety, że zdarzało mu się popełniać błędy językowe, a także śpiewać nie całkiem czysto. Myślę, że te usterki zadecydowały, że rozstał się z Poznańskim Teatrem Marionetek Haliny Lubicz, w którym pracował uczęszczając do Liceum. Pod koniec 1945 r. założył własny teatrzyk objazdowy, którego administrację prowadziła jego żona, pani Agnieszka. Ona też "organizowała widownię", tzn. sprzedawała kierownikom szkół przedstawienia, nadzorowała przewóz i rozstawianie sceny w szkolnych aulach itp. Scenę, łatwą do zmontowania i demontażu, wykonał, podobnie jak lalki, dekoracje i stroje, sam. Jako kolegę z licealnej ławy, zwerbował mnie do udziału w "przedsiębiorstwie" w charakterze aktora i animatora lalek. W zespole tym, w pierwszym okresie grała również absolwentka tegoż Liceum Pedagogicznego Maria Swiątkiewicz, później - Krystyna Cysewska- Pogasz i Teresa Wiśniewska - plastyczki, Irena Hinze- Baryłowska, Halina Szlaferkówna, jak również mój kolega z polonistyki Henryk Bieniewski. W porozumieniu z Kuratorium, od którego zależały zezwolenia na występy w szkołach, teatrzyk ten otrzymał nazwę "Nauczycielski", chociaż bardziej byłby uzasadniony przymiotnik "Studencki", bo pracowali w nim wyłącznie studenci. Teatr objeżdżał z przedstawieniami nie tylko poznańskie szkoły podstawowe, lecz również jeździliśmy po Wielkopolsce. Pani Krauzowa wypłacała nam "od przedstawienia" jakieś niewysokie honoraria, ale dla studenterii stanowiło to poważny zastrzyk finansowy, a ponadto sympatyczną zabawę w teatr. Osobiście z tego drugiego powodu byłem "u Krauzego" tak długo jak tylko mi na tę przyjemność pozwalały studia i zajęcia zawodowe, czyli kilka lat, a teatr ten później egzystował co najmniej jeszcze drugie tyle. Z H. Bieniewskim napisaliśmy nawet dla niego jakąś przygodową sztukę dziecięcą. Redakcja "Kroniki Miasta Poznania" otrzymała trzy zdjęcia, wykonane z ukrycia (Polakom za samo choćby tylko posiadanie aparatu fotograficznego groziły najsurowsze sankcje policyjne) przez anonimowego autora, dotyczą jednego tematu: pokazują wiernych, zgrupowanych w niedzielę 7 czerwca 1943 r. (Zielone Swiątki) przed Kościołem na Wzgórzu św. Wojciecha. Na dwóch z tych zdjęć widoczne są utworzone przez nich kolejki, podczas oczekiwania na możność wejścia do wnętrza kościoła, po opuszczeniu go przez uczestników wcześniejszego nabożeństwa Emerytowany już (w br. obchodził swe 80-1ecie) proboszcz tej Parafii ks. kanonik Hieronim Lewandowski wyjaśnił nam, że nad porządkiem na przykościelnym dziedzińcu czuwało podczas okupacji 40 mężczyzn. On sam wówczas ukrywał się pod przybranym nazwiskiem, a czynności duszpasterskie pełnili księża: Zygmunt Droszcz i Wacław Mieliński, a przez pewien czas - między zwolnieniem z więzienia, a wyjazdem do Warszawy - również ks. dr Wacław Gieburowski W Poznaniu od l VII 1941 r. począwszy, czynne pozostały tylko dwa Kościoły: na Wzgórzu św. Wojciecha i Matki Boskiej Bolesnej na Łazarzu Zdzislaw HJK IAO«:»»!«*«!!»1* *** IIII P Iff '- . '. 'v ..... -...- ....... Ift"el '.'..-:;I-IIf'-. -:--.[ li' - -. :.1. : Kandzioraunm Trzy fotografie z dziedzińca kościoła Sw. Wojciecha wykonane z ukrycia w pier'Yszy dzień Zielonych Swiąt (7 VI 1943 r.)