Poznań w 1927 roku 2. Północna linia wytyczna ul. Wyspiańskiego przedłużona będzie w kierunku wschodnim poza ul. Ułańską do budynku tamże wzniesionego. 3. Dla ul. Okrężnej od ul. Wyspiańskiego w kierunku północno-południowym o szerokości 36 m. 4. Dla ul. Wojskowej od ul. Wspiańskiego do ul. Wojackiej o szerokości 18 m. Poza tym powstanie cały szereg ulic prowizorycznych, które oznaczone będą łacińskimi liczbami bieżącymi. Główna arteria komunikacyjna, oznaczona liczbą I, będzie miała 40 m szerokości. Blok pomiędzy przedłużoną ul. Niego1ewskich - ul. Okrężną oraz wspomnianą główną arterią komunikacyjną a projektowaną ulicą prowizoryczną Nr V przeznaczony będzie na zieleniec. Za: "Kurier Poznański" r. 1927, nr 874. teki ,. . pOSilllertnej CZESŁAW LATAWIEC LATAJĄCE LICEUM (fragment wspomnień) Stosunki tak się ułożyły w okupowanym Poznaniu, że ze wszystkich nauczycieli państwowych szkół średnich ogólnokształcących zostałem sam, poza dwoma starszymi, nieomal emerytami - polonistką Anną Dziembowską i anglistą Karolem Życkim. Spotykałem ich niekiedy, ale nie zaczepiałem, ponieważ kontaktów z nimi przed wojną nie utrzymywałem. Dochodziły mnie tylko wiadomości, że p. Dziembowska uczy języka polskiego pojedynczych uczniów i całe zespoły. Poza tym pozostała w Poznaniu gromada nauczycieli młodych z zespołu szkół ks. Czesława Piotrowskiego (Gimnazjum i Liceum im. Mickiewicza i Słowackiego), którzy opierając się na instrukcji swego chlebodawcy, marzącego o wskrzeszeniu swych szkół w okresie okupacji, nie zgłaszali się do Kuratorium na wezwanie władz okupacyjnych, uniknęli przez to wywiezienia do Generalnej Guberni i aresztowania, co spotkało tych, co się zgłosili. Większość tych, co pozostali, była mi znana dzięki mej żonie, która pracowała przed wojną w zespole ks. Piotrowskiego. Do nich należeli w pierwszym rzędzie: Paweł Roszko, Zofia Krasińska-Załęska, Agnieszka Duczko, Bożena Osmolska (obecna profesor Uniwersytetu w Toruniu). Najbliższy był mi Roszko, spotykaliśmy .się podczas wojny i obaj byliśmy "schwerairbeiterami". Roszko był tragarzem w porcie rzecznym, a ja robotnikiem ziemnym początkowo w prywatnej firmie budowy dróg (Faustmann), a później w wodociągach miejskich (budowaliśmy ino we wodociągi na Dębcu). Spotykaliśmy się na ulicy, zamienialiśmy kilka słów, informowaliśmy się nawzajem o sytuacji politycznej i osobistym życiu. U p. Zofii Krasińskiej-Załęskiej bywałem częściej, aby zaciągnąć potrzebnych mi wia 6 Kronika 1/89 Z teki pośmiertnej domości z matematyki, której uczyłem byłych swych uczniów aż do ostatniej klasy szkoły średniej. Najbliżej jednak współżyłem z p. Agnieszką Duczko, która po śmierci rodziców mej żony została z córką i dwiema siostrami naszą współlokatorką na Dębcu. Było to trzecie nasze mieszkanie w okresie wojny. Pierwsze, przedwojenne było przy ul. Ratajczaka IIa, w pobliżu pasażu "Apollo", w kompleksie domów Krysiewiczów. Z mieszkania tego wyrzucono nas na ul. Przemysłową 53, a po kilku , miesiącach stamtąd na Dębieć na ul. Swierkową 12. W styczniu 1945 r. przechodząc Górną Wildą spotkałem prof. Roszkę, zaczytanego przy słupie ogłoszeniowym w "berichcie", podanym w języku polskim i niemieckim, wzywającym mieszkańców miasta do opuszczenia go z racji zbliżającego się frontu. "Beri ch t" komunikował, że Poznań jest twierdzą, będzie broniony i należy się spodziewać w nim krwawych walk. Roszko zapytał mnie, dokąd zamierzam się udać, w tym momencie przypomniałem sobie słowa kolegi Stanisława Jakubisiaka - biologa z Gimnazjum Marii Magdaleny, który przeżył pierwszą wojnę w Belgii, że w razie zmiany frontu najlepiej ludności cywilnej zostać na miejscu i nie uciekać. Przypomniałem sobie także, co przeżywaliśmy podczas ucieczki wrześniowej (1939 r.) w Wołominie i odpowiedziałem Roszce, że nie ruszam się z miejsca, gwiżdżę na wszystkie "berichty" i jemu radziłem zrobić to samo. Całym swym autorytetem mężowskim wybiłem również myśl o ucieczce z głowy żony, która chciała z dzieckiem w wózku szosą lubońską udać się do Puszczykowa do brata (był straszny mróz). Twierdziłem, że w czasie oblężenia Poznania najcięższe walki będą od strony wschodniej, skąd będzie się front zbliżał, a my na peryferiach zachodnich będziemy stosunkowo najbezpieczniejsi. Z miejsca spostrzegłem, że żona moja przyjęła tę decyzję z ulgą, bo nie miała w gruncie rzeczy chęci opuszczać domu i z dzieckiem w wózku wędrować pieszo w taki mróz do Puszczykowa. Chodziliśmy nadal do pracy: żona do fabryki spodni wojskowych, znajdującej się w pobliżu Rynku Wildeckiego (pracowała na trzy zmiany - najstraszniejsze dla niej były "nocki"), ja - włączony w tym czasie do "einsatzu" - codziennie o 6 rano wyjeżdżałem z dworca do Krzesin, a stąd szedłem pieszo do Spławia i Piotrowa, gdzie zatrudniony byłem przy kopaniu rowów do układania kabli telefonicznych dla celów wojskowych. Praca z racji mrozów była bardzo ciężka i pozbawiona sensu, tym więcej że kable były połamane i kładło się je w ledwie wydrapane kilofami rowki. Nadzorujący nas wojskowi, początkowo bardzo sprężyści i energiczni, z dnia na dzień w miarę posuwania się frontu spuszczali nosy na kwintę i zbici w gromadkio czymś długotrwale, ponuro dyskutowali, nIe zwracając na nas zupełnie uwagI. Na noc wracałem do domu zziębnięty, skostniały od mrozu. Aż pewnego dnia dotarły do nas wieści, że nastąpił generalny exodus Niemców z Poznania. Wieść tę przyniosła p. Duczko, która przejeżdżając tramwajem przez most kolejowy spostrzegła teren przed dworcem kolejowym zapchany tłoczącymi się uchodźcami niemieckimi (ok. 20 I 1945 r.). Wieść tę potwierdziły moja żona i siostra p. Duczkowej, która u pewnej rodziny niemieckiej pracowała jako pomoc domowa. Pomagała się spakować Niemce i wraz z jej dziećmi odprowadziła ją na dworzec. Wychodząc z domu, Niemka wręczyła jej klucze z poleceniem, aby mieszkania pilnowała. Gdy na dworcu w tłumie tłoczących się uciekinierów dzieci zaczęły płakać i wołać: "Nach Hause", matka odpowiedziała im, że już domu swego nie mają i mieć go nie będą. Na drugi dzień, gdy przyszedłem rano na dworzec, aby pojechać do pracy, zastałem perony już prawie puste, odjeżdżał ostatni pociąg do Halle. Wzdłuż pociągu rozlegał się płacz dzieci tak rozpaczliwy, że można powiedzieć, że cały pociąg płakał. Pod ścianami holu dworcowego leżały trupki dzieci stratowanych przez uchodźców starających się dostać do pociągu. Było w tym coś strasznego. Niemniej jednak nasz pociąg odwiózł nas jak codziennie do Krzesin. Gdy przyszliśmy na miejsce pracy, poinformowano nas, że prace zostały zawieszone i możemy robić, co się nam podoba. Wobec tego wróciliśmy do Krzesin i zastaliśmy jeszcze pociąg, którym przyjechaliśmy z Poznania. Poza nami byli tam także robotnicy z fabryki samolotów "Focke-Wulf' w Krzesinach, którzy również pracy dnia tego już nie podjęli. Zmusiliśmy kolejarzy, aby wrócili z nami do Poznania (co chętnie zresztą uczynili). Pojawienie się moje tak wczesne w domu, a równocześnie wieści docierające z miasta, zdopingowały moją żonę ido wyprawy na ul. Ratajczaka, aby zobaczyć, co się dzieje w naszym przedwojennym mieszkaniu. Odwiedziła sąsiadkę, która uniknęła wyrzucenia, ta przyjęła ją bardzo serdecznie i oznajmiła, że pomoc domowa (nauczycielka z Gniezna) pracująca u Niemki w naszym mieszkaniu obiecała jej wręczyć klucze - abyśmy bez kłopotu po działaniach wojennych mogli wrócić na nasze , . . smIecI. Żona już do fabryki nie wróciła, dotarły do niej wieści, że jest już nieczynna. Dowóz żywności uległ przerwie, ograniczaliśmy się wyłącznie do konsumpcji zgromadzonych w piwnicy kartofli i brukwi. N agle zaczęło się ostrzeliwanie Poznania. Ponieważ nasz dom, naj - wyższy w pobliżu (dwupiętrowy), miał solidne piwnice, zbiegli się do nas mieszkańcy sąsiednich domków, a nawet baraków z "Polensiedlung" na Z teki pośmiertnej Swierczewie i urządziliśmy schrony w piwnicach. Pewnego dnia nagle uderzył ku naszemu zdumieniu w nasz dom pocisk nie od strony wschodniej, ale od strony Lubonia i zniszczył fragmenty szczytu naszego domu. W nocy tego dnia rozpoczęła się strzelanina, która potęgowała się z godziny na godzinę. Wydawało się, że szturm do miasta się rozpoczął. Gdy nastąpiła przerwa w ostrzeliwaniu, jeden z mieszkańców baraku na , Swierczewie wysunął się ze schronu, aby zobaczyć, co się dzieje w jego mieszkaniu i nakarmić króliki. Wkrótce wrócił zaaferowany i stwierdził, że spotkał żołnierza radzieckiego, który go pytał, kim jest i czy Niemej' są jeszcze w pobliżu. Nam się wydawało, że informator jest lekko pomylony. - Skąd na Dębcu żołnierz radziecki, gdy cały Poznań w rękach Niemców? Tymczasem stwierdziliśmy, że wiadomość okazała się prawdziwą, ponieważ ulica nasza zaroiła się wkrótce od patroli radzieckich. Na jednego tego typu mołojca od stóp do głów tkwiącego w białym futrze (bardzo przystojnego) z pepeszą gotową do strzału, natknęła się moja żona na schodach domu. Wysoka blondynka w futrze piżmowcowym - zrobiła na nim wrażenie Niemki. I podniesionym głosem mówiąc: "giermanka" - gotował się do strzału. Na szczęście znalazłem się w pobliżu (schodziliśmy właśnie do piwnicy) i najpoprawniejszą ruszczyzną, na jaką mnie było wtedy stać, oświadczyłem, że ta osoba jest moją żoną, a nie Niemką. Mój rosyjski język zaskoczył go, zreflektował, zostawił żonę w spokoju i pobiegł wyżej, szukając "giermańców". Oczywiście nie znalazł ich, bo dwie rodziny volksdeutscherow siedziały z nami w piwnicy, umierając ze strachu i szukając u nas obrony (zostali tam w kilka dni później zaaresztowani i wywiezieni). Okazało się, że armia radziecka według ówczesnej strategii sforsowała Wartę powyżej Puszczykowa i zaatakowała Niemców od strony zachodniej, a nie wschodniej, jak się tego spodziewaliśmy. W ten sposób zostaliśmy pierwsi z całego Poznania wyzwoleni. W jednym miejscu mego pamiętnika podałem, że Poznań ówczesny przypominał potężnego polipa, składającego się z ogromnego kadłuba (śródmieścia) i szeregu wyrastających z niego ramion kilometrowej długości, oddzielonych od siebie obszernymi łąkami i polami. Otóż jednym z naj dłuższych ramion była dzielnica, którą zamieszkiwaliśmy, ogarnia, jąca: Swierczewo, Dębieć, Wildę, Półwiejską i Plac Swiętokrzyski. Drugie ramię to Górczyn, Łazarz i Dworzec. Między Górczynem i Łazarzem a Swierczewem i Dębcem były nieużytki, łąki i tory kolejowe. W pierwszych dniach wyzwolone zostały Swierczewo i Dębieć. Przy naszym domu umieścili żołnierze "katiusze", z których zaczęli ostrzeliwać Górczyn. Niemcy bronili się. W nocy, z okna naszego pokoju widzieliśmy błyski nad Górczynem, a później słyszeliśmy uderzenia pocisków armatnich. Żona krzyknęła: "strzelają do nas, uciekajmy" - chwyciła dziecko i zbiegła do piwnicy. Po chwili ja za nią. Nad ranem odgłosy walki ucichły. Zostawiliśmy dziecko w piwnicy, a sami wróciliśmy do mieszkania. Zastaliśmy szyby powybijane, kawał pocisku niemieckiego wpadł przez okno, uderzył w sufit, odbił się od niego i rykoszetem upadł na łóżko żony, które stało vis a vis okna. Pocisk mógłby ją lub dziecko zranić, a nawet zabić. Tej nocy Sowieci wyparli Niemców z Górczyna i odtąd atak wojsk radzieckich szedł w dwóch kierunkach: z Dębca na Wildę i z Górczyna na Łazarz oraz dworzec kolejowy. Niemcy byli zaskoczeni tymi nieoczekiwanymi atakami, dlatego bardzo szybko się wycofywali, paląc i niszcząc za sobą co mogli. Największemu zniszczeniu uległy kamienice na skrzyżowaniach ulic. Niemcy obsadzali swoimi ludźmi poszczególne domy, strzelali do żołnierzy radzieckich z okien, a ci z kolei walili do nich z ulic, parków i skwerów. Bywało, że dom przechodził z rąk do rąk. Niemcy wycofując się palili, niszczyli, do schronów strzelali z miotaczy ognia. Za sobą pozostawiali szereg domów doszczętnie wypalonych i zburzonych. Podobnego losu uniknął Dębieć. Los również sprzyjał tej dzielnicy pod względem aprowizacyjnym. Gdy wojska radzieckie zajęły Dębieć, pocieszałem żonę, że dowiozą podstawowe środki żywności, tymczasem - sklepy były nadal nieczynne. Nagle rozniosła się w dzielnicy wieść, że w kościele dębieckim znajdują się ogromne zapasy poczynione przez Niemców i wystarczy po nie tylko ręką sięgnąć. I istotnie. Sąsiedzi nasi na saneczkach zaczęli zwozić całe worki mąki, cukru i sztucznego miodu. Żona zażądała ode mnie, aby i ja się tam udał, i przyniósł coś dla rodziny. Kategorycznie się temu sprzeciwiłem, twierdziłem, że wojsko rozprowadzać samo będzie żywność między ludność. Gdy tego doczekać się nie mogliśmy, udałem się w ślad za innymi. Był potężny mróz. Przed kościołem zgromadził się tłum ludzi. Gdy zbliżyłem się do wejścia, żołnierze radzieccy rozwarli ogromne drzwi kościoła, pozwolili ludziom wejść i zabierać, co zechcą. Z całą ciżbą wtargnąłem do kościoła. Na stosie zobaczyłem ogromne pudło tekturowe, chwyciłem je, zwaliłem sobie na plecy i przedzierałem się ku wyjściu. W tym momencie żołnierze na zewnątrz zaczęli strzelać. Na łeb, na szyję zaczęli wszyscy wybiegać z kościoła obciążeni zdobyczą, ja oczywiście ze swoją skrzynką. Po wyjściu ludzi drzwi zamknięto. Co pewien czas takie eksperymenty powtarzano - w ten sposób zabezpieczono ludność przed głodem. Od kościoła do domu był dobry kilometr. Ręce bez rękawic zmarzły mi do tego stopnia, że jak wszedłem do mieszkania płakałem z bólu. Na mój Z teki pośmiertnej Widok żona zwróciła się do mnie z gorzkimi wyrzutami, że zamiast mąki przyniosłem skrzynkę sztucznego miodu (bo w podobnej skrzynce sąsiadka przyniosła miód). Osłupiała, gdy skrzynka okazała się pełna puszek wieprzowiny w smalcu. Tak mocno była zaskoczona, że zapomniała mnie z radości przeprosić. A mnie się udało, jak ślepej kurze ziarno. Sąsiedzi zachłystywali się z podziwu. Nikomu nie udało się znaleźć takiego skarbu. Niezbyt długo trwała jednak nasza radość, bo rozeszła się pogłoska, że na tyłach wojsk rosyjskich znalazł się silny oddział niemiecki i zbliża się do Dębca. Żona zaczęła upychać, gdzie się dało, swoje bezcenne skarby - pod łóżka, pod szafy, aby ich Niemcy nie znaleźli i za kradzież mienia niemieckiego nas nie rozwalili. Coś istotnie było groźnego, bo między Rosjanami zauważaliśmy pewien niepokój, a dzwonki telefoniczne dzwoniły jak szalone (u naszych sąsiadów urzędował sztab). Nagle się wszystko uspokoiło, jeden z dobrodusznych żołnierzy powiedział, żebyśmy się nie bali, bo oddział niemiecki został doszczętnie rozbity i nic nam nie grozi. Na drugi dzień byliśmy świadkami, jak prowadzono jeńców niemieckich. Pędzono ich jak bydło - biegli brudni, zarośnięci, cuchnący - obok jechali konno żołnierze radzieccy, popędzając nahajkami. Tak wyglądali niedawni panowie świata. Wojska radzieckie coraz głębiej wdzierały się w granice miasta, a my czuliśmy się wyzwoleni do tego stopnia, że wyszliśmy na szosę lubońską, aby popatrzeć na płonący Poznań. Ale niedaleko uszliśmy, weszliśmy bowiem do małego lasku znajdującego się poza kościołem i bardzo szybko eofnęliśmy się. W lasku tym bowiem znajdował się fort, w którym bronili się Niemcy. Cały lasek był zasłany trupami. Między trupami kręcili się ludzie-szakale, ściągający z nich buty. Początkowo nie udawały się nam także wyprawy do centrum miasta. Rozniosły się między ludźmi wieści, że Rosjanie zajęli pierwsze ramię polipa poznańskiego, że zagarnęli fabrykę Cegielskiego i że dotarli już do Rynku Wildeckiego, Wierzbięcic i Ratajczaka. Niemcy w gruncie rzeczy nie spodziewali się ataku od tej strony, dlatego broniąc się w pojedynczych domach szybko je opuszczali i uciekali. Trop w trop za nimi gnali żołnierze radzieccy. Aby się przekonać o prawdzie tych pogłosek i przekonać się, w jakim stanie jest nasze przedwojenne mieszkanie, pewnego dnia poszedłem w kierunku Wierzbięcic. Potworne wrażenie na mnie zrobił przy bramie "Cegielskiego" trup wspaniałego mężczyzny, zabitego prawdopodobnie zabłąkaną kulą. Przyznam się, że z duszą na ramieniu stanąłem na rogu ul. Ratajczaka. Zamiast potężnego, kilkupiętrowego Domu Żołnierza, zamienionego przez Niemców w siedlisko gestapo, znajdował się olbrzymi kurhan przypominający Colosseum rzymskie. Drzewa pobliskiego cmentarza były ścięte jak olbrzymią kosą. Tu mnie spostrzegł artylerzysta radziecki i kazał wracać, twierdząc, że dalej toczą się walki. W dwa dni później ponowiłem wyprawę i doszedłem do ul. Ogrodowej, pasażu "Apollo" i kompleksu domów Krysiewiczów, w którym mieszkaliśmy. Ale zaledwie przeszedłem żelazną bramę prowadzącą do zespołu domów, rozpoczęła się strzelanina, a ja wziąłem nogi za pas i zwiałem. Gdy się mnie w domu pytano, co się dzieje z naszym mieszkaniem, nic nie umiałem powiedzieć. Po raz trzeci ruszyła moja żona. Niemcy już byli poza ul. Sw. Marcina. Gdy weszła na dziedziniec Krysiewiczów, zobaczyła wokół tylko gruzy i ani żywego ducha. "Nasz" dom był wypalony od dachu do parteru, klucze do "naszego" mieszkania były już niepotrzebne. Zobaczyła wejście do piwnicy i słysząc dochodzące stamtąd jakieś głosy, zeszła na dół. Tam znalazła nasze sąsiadki. Siedziały przygnębione, załamane. Ożywiły się dopiero na widok żony. Powiedziały jej, że kilka dni temu przeżyły prawdziwe piekło, ponieważ dom zaczął palić się od szczytu, a wokół słychać było walące się gruzy. Wybiegły w panice ze schronu, porywając walizki z osobistymi rzeczami. Biegły w dół Sw. Marcina. Domy wokół płonęły. , Ludzie, oszaleli ze strachu, uciekali w kierunku Placu Swiętokrzyskiego. Nagle podskoczył jakiś mężczyzna i jednej z moich sąsiadek wyrwał walizkę. W ten sposób utraciła resztę swego dobytku. I teraz bezradne siedzą w piwnicy, nie wiedząc, co z sobą począć. Gdy kończyły opowiadanie, nagle rozległ się gwizd i huk - ni stąd, ni zowąd runął w ruiny jeszcze jeden granat. Żona doszła do wniosku, że trzeba stąd umykać, pożegnała się, poleciła je Bogu i pognała w stronę Dębca. Po drodze uświadomiła sobie, że zostaliśmy pozbawieni mieszkania i cieszyła się, że meble nasze i cały dobytek zostały przez Niemców Lindenbergów, którzy zajęli nasze , mieszkanie, wywiezione do Sremu. Zawsze zostało trochę nadziei, że może tam się coś z pożogi wojennej uratowało, a w najgorszym razie , zostało nam jeszcze lokum przy ul. Swierkowej. Wyprawa żony zaimponowała pani Duczko. Postanowiła także dotrzeć do swego mieszkania na Łazarzu. Przeszła, podobnie jak żona, koło "Cegielskiego", potem pod mostem w ul. Traugutta i doszła do Łazarza. Mieszkanie swoje znalazła także w gruzach. Dotarła do mieszkania p. Roszków przy ul. Niegolewskich, a tam, na IV piętrze, znalazło się dla niej bardzo ładne mieszkanko, do którego wraz z dzieckiem i siostrami postanowiła się przenieść. P. Roszko obiecała tego mieszkania dla niej pilnować. Równocześnie dowiedziała się od Roszki, że w tych dniach do Poznania zjechali przedstawiciele rządu lubelskiego i zajęli gmach Gim Z teki pośmiertnej nazJum lm. Mickiewicza, gdzie rozpoczynają rejestrację nauczycieli, którzy zostali w Poznaniu. Oczywiście, szalenie się ucieszyłem i nazajutrz powędrowałem na Łazarz. * W holu gmachu znalazłem urzędnika dokonującego spisów i zgłosiłem się do dyspozycji władz. Kręcąc się po Łazarzu, zetknąłem się z grupą ludzi zaczytanych w ogromnym, rozwieszonym ogłoszeniu. J ak się okazało, był to Manifest PKWN z dnia 22 lipca 1944 r. Byłem wstrząśnięty do głębi, ale i przerażony zapowiedzianymi przez rząd radykalnymi reformami: unarodowieniem banków, fabryk, kopalń, konfiskatą majątków ziemskich, zapowiedzią wielkiej reformy rolnej, rozdziałem Państwa i Kościoła. Nie mniej zaszokowani byli mieszkańcy naszej kamienicy, gdy im treść Manifestu zreferowałem. Tego dnia przy, niosłem również na Swierkową pierwszą polską gazetę kupioną na Łazarzu. Mogła to być gazeta armijna "Wolność". N astępnego dnia u drzwi naszego domu rozległ się dzwonek i żona, ku swemu zdumieniu, odebrała od woźnego pismo urzędowe Ministerstwa Oświaty Rządu Tymczasowego, wzywające mnie do stawienia się w Kuratorium, urzędującym w Gimnazjum Mickiewicza. Ubrałem się w "com tam miał" i nazajutrz pobiegłem tam, dokąd mnie wezwano. Gdy stanąłem u stóp schodów, z I piętra schodziło dwóch panów. Spytałem wtedy woźnego, kim są ci panowie, woźny odpowiedział, że kurator Karol Strzałkowski i naczelnik Czesław Ożarzewski, którzy przyjechali z Lublina. Podpis kuratora widniał na piśmie urzędowym, które otrzymałem. Przedstawiłem się, pokazałem wezwanie. Zaprosili mnie do biura i w imieniu rządu polecili mi zorganizować i otworzyć pierwsze gimnazjum w Poznaniu, i dokonać tego najpóźniej do 1 marca (było to w dniu 12 lutego). Aby mi ułatwić działalność, doręczyli mi małą kartkę (brak było papieru) z zaświadczeniem w językach polskim i rosyjskim tejże treści: "Kuratorium Okręgu Szkolnego Poznań dnia 12 III 1945 r. Zaświadczenie. Latawiec Czesław jest zatrudniony w Delegaturze Ministerstwa Oświaty. Ważne do dnia 31 III 1945 r. Podpis: Delegat Ministerstwa Oświaty: Strzałkowski" . U dołu pieczątka okrągła z orłem bez korony i napisem: "Rzeczpospolita Polska Pełnomocnik Oświaty na Województwo Poznańskie". \ Po wręczeniu powyższego pisemka stwierdzili, że do mojej dyspozycji pozostawiają gmach Gimnazjum i Liceum im. Marcinkowskiego przy ul. Bukowskiej i śpiesząc się na posiedzenie pożegnali mnie. J ak i co robić, aby się wywiązać z polecenia przez dwa tygodnie - należało już tylko do mnie. Trzymając w ręku kartkę, schodziłem po schodach, myśląc co robić. Nagle zobaczyłem kol. Roszkę i zapytałem, po co tu przyszedł. Powiedział mi, że przyszedł na wywiad. Pokazałem mu moje powołanie i z miejsca zamianowałem go swoim zastępcą, co przyjął z całym zapałem, i wspólnie już postanowiliśmy z miejsca udać się do Gimnazjum Marcinkowskiego, aby przyjrzeć się miejscu naszej pracy. Po drodze, na ul. Bukowskiej, natknęliśmy się na młodego mężczyznę, którego mi Roszko przedstawił jako matematyka pracującego już przed wojną w Gimnazjum Mickiewicza - Wiktora Jankowskiego. Z miejsca zwerbowałem go do pracy i we trzech powędrowaliśmy do szkoły. Zastaliśmy gmach opustoszały, w nieludzki sposób zaśmiecony. Po salach hulał wiatr niosący tumany kurzu i papierów; szyby powybijane; nie było ani jednej ławki, ani jednego stołu. Gmach ten był przez pewien czas szpitalem dla niemieckich żołnierzy. Przeszliśmy przez opustoszałe sale i korytarze, i dotarliśmy do wejścia na wieżę. Chcieliśmy przyjrzeć się Poznaniowi, a przede wszystkim Cytadeli, gdzie jeszcze toczyły się walki. Musieli nas Niemcy z Cytadeli spostrzec, bo nagle strzelanina zwróciła się w naszym kierunku i po dachu zaczęły bębnić kule. Uciekliśmy z wieży. Po zejściu doszliśmy do przekonania, że gdzieś w pobliżu muszą być jakieś pawilony, gdzie złożono cały sprzęt szkolny. I w istocie. Od strony ul. Matejki znaleźliśmy jakieś drewniane szopy, z których wyszło dwóch mężczyzn, ukłonili się i-stwierdzili, że doskonale mnie znają z okresu przedwojennego, bo pełnili funkcje woźnych w Gimnazjum Marcinkowskiego. Oświadczyli, że ich zasługą było przechowanie całego umeblowania szkolnego. Nie wchodząc w dłuższe dyskusje z nimi, jako przyszły dyrektor, powołałem ich do pełnienia przedwojennych funkcji i poleciłem, aby w najbliższych dniach przenieśli meble do zakładu i rozmieścili w klasach. Do pomocy obiecałem im przysłać całą grupę młodzieży, a w gruncie rzeczy młodych mężczyzn - naszych uczniów. (Wszyscy trzej w czasie wojny tajnie uczyliśmy). Nie okazali najmniejszego sprzeciwu i obiecali od następnego dnia przejąć obowiązki woźnych oraz podporządkować się zarządzeniom dyrekcji. Wobec powyższego, nie pozostało nic innego, jak ustalić listę przyszłych nauczycieli i "powiadomić społeczeństwo poznańskie o naborze uczniów. Z powołaniem nauczycieli nie było trudności, ponieważ do grona nowo powstającej szkoły wcieliliśmy wszystkich przebywających w Poznaniu byłych nauczycieli ks. Piotrowskiego. Oto nauczyciele nowo powstającej szkoły: ja i Bożena Osmólska - poloniści, Wiktor Jankowski i Zofia Załęska - matematycy. Matka p. Zaleskiej zgodziła się na podjęcie pracy przez córkę pod tym warunkiem, że dopóki w Poznaniu będą trwały walki, będę ją odprowadzał do szkoły i przyprowadzał do domu. Roszko - fizyk, Duczko - języki francuski i niemiecki. Brakowało mi na razie historyków, geografów, biologów i klasyka. Ale wkrótce i do tych przedmiotów nauczycieli znalazłem. Z teki pośmiertnej Doszła mnie wiadomość, że przy ul. Orzeszkowej mieszka nauczycielka historii Maria Mąkówna. Z miejsca udałem się do niej, niestety nie zastałem jej i współlokatorkę prosiłem, aby poprosiła ją o przyjście o oznaczonej godzinie do szkoły. Nazajutrz zjawiła się niewysoka pani, która przedstawiła dokumenty nauczycielskie i chętnie zgodziła się objąć pracę. W głębi duszy bałem się, że osoba młoda i tak nikłego wzrostu nie da sobie rady z czeredą dryblasów. Okazało się jednak, że pomyliłem się, ponieważ koleżanka ta okazała się jedną z najlepszych nauczycielek. Energiczna, wymagająca, przy tym- mająca serdeczny stosunek do młodzieży, zyskała sobie powszechny szacunek i sympatię. W kilkanaście dni po niej pojawił się kol. Stanisław Pomykaj, który przedstawił akt nominacji na nauczyciela Gimnazjum Marcinkowskiego, który otrzymał bezpośrednio przed wybuchem wojny. Miałem już dwóch historyków. Jeśli chodzi o geografa, wprowadziłem do szkoły Adama J asiewicza - który ukończył studia tuż przed wojną, a znałem go już w czasie okupacji jako handlarza obrazami. Jako nauczyciel okazał się siłą wartościową. Stanowisko biologa objął nieco później kol. Franciszek Barański - doskonały znawca przedmiotu. Klasyka - Edgara Tłuchowskiego wyciągnąłem ze schronu przy ul. Półwiejskiej. Kto mnie tam skierował, już nie wiem. Na nauczyciela śpiewu, dyrygenta chóru i orkiestry szkolnej zaangażowałem nieco później zgłaszającego się Karola Broniewskiego, popularnego już przed wojną muzyka i dyrygenta. Jak ten problem rozwiązałem, . ". . napIszę poznleJ. Nieco więcej kłopotu było ze zwerbowaniem młodzieży. Jak powiadomić społeczeństwo o otwarciu szkoły, gdy miasto było jeszcze w okresie działań wojennych? Brak publikatorów, brak maszyn do pisania, brak papieru. J ak dotrzeć do wszystkich dzielnic miasta? Z pomocą przyszli nam nasi uczniowie z tajnego nauczania. Wszyscy oni, poza znoszeniem ławek, zobowiązali się napisać na kartkach powiadomienie o otwarciu szkoły średniej i porozlepiać je po całym Poznaniu. Młodzież zaczęła walić drzwiami i oknami. Każdy zgłaszający się zobowiązał się rozlepiać kartki informujące o terminie i miejscu zgłoszeń do szkoły. Liczba zgłaszających się doszła w kilku dniach do 700. Pracy przy tym było huk. Każde świadectwo i zaświadczenie trzeba było przejrzeć, stwierdzić jego wiarygodność i zdecydować, do której klasy może być przyjęty - czy bez, czy na podstawie egzaminu. Wyznaczyliśmy terminy egzaminów oraz komisje egzaminacyjne. Wszysto układało się jak najlepiej, gdy nagle zaczęły pojawiać się przeszkody. Dwie z nich - łatwe do usunięcia, banalne. Trzecia - niezwykle groźna, omal że unicestwiająca otwarcie szkoły. Pierwszą było pojawienie się na terenie szkoły ks. Piotrowskiego, który zgłosił się do mnie z pretensjami, że pozbawiłem go grona nauczycielskiego i próbował zwer bować swych dawnych nauczycieli do siebie z powrotem, licząc na możliwość uruchomienia szkolnictwa prywatnego. Natknął się jednak na opór ze strony nauczycielstwa, które nie mogło mu darować, że we wrześniu 1939 r. odmówił wypłaty trzymiesięcznych pensji, które wypłacono nauczycielom szkół państwowych, i przez to znalazło się wielu w chwili wybuchu wojny bez środków do egzystencji. Gdy się okazało, że nowe władze całkowicie wykluczyły istnienie sakół prywatnych, poza kilkoma szkołami klasztornymi, zaniechał dalszej działalności na terenie szkolnictwa. Odebrał mi jedynie swą długoletnią sekretarkę p. Stefanię Konwińską, doskonałą siłę administracyjną. Na następczynię zgłosiła się p. Duczko, gdyż nie było chętnych do nauki języka francuskiego i niemieckiego. Po odejściu p. Konwińskiej utraciliśmy p.,Osmólską, ipo którą zgłosił się prof. Roman Pollak jako po swą przedwojenną asystentkę - w tym samym bowiem czasie zaczęto organizować Uniwersytet Poznański. Na miejsce kol. Osmólskiej zgłosił się przedwojenny polonista Witold Nawratii, który właśnie przyjechał z GG. > Teraz czytelnik rozumie, dlaczego dwie pierwsze przeszkody uznałem za błahe. Szybko je zlikwidowaliśmy. Z trzecią sprawą było gorzej. W tym czasie przez Poznań, połowicznie zburzony, przewalały się niezliczone jednostki bojowe wojsk radzieckich, śpieszących, by sforsować Odrę, Wał Pomorski i zdobyć Berlin. Trzeba było zatem na zapleczu frontu przygotować odpowiednią liczbę szpitali. W związku z tym, w kilka dni po zajęciu przez nas Gimnazjum Marcinkowskiego zjawił się u mnie lekarz wojskowy w randze majora i oświadczył, że cały gmach szkolny ma być przeznaczony na szpital wojskowy, a my mamy organizować szkołę w innym budynku. Spadło to na mnie jak gram z jasnego nieba. Chodząc po mieście widziałem, że większość budynków nadających się do celów szkolnych leżała w gruzach. Wobec powyższego z tą hiobową wieścią podążyłem do Kuratorium. Nakazano mi z całym umeblowaniem szkolnym przenieść się do jednego z bloków szkolnych znajdujących się na narożniku ul. Wyspiańskiego i Jarochowskiego. Obok wielkiego boiska znajdowały się tam trzy gmachy szkolne. W jednym z nich czynna już była szkoła podstawowa, w drugim Kuratorium, a trzeci mieliśmy my zająć! Czuliśmy się w nim po przewiezieniu mebli doskonale i tu w szybkim tempie przystąpiliśmy do uruchomienia szkoły. Przeprowadziliśmy niezbędne egzaminy wstępne, dokonaliśmy podziału zgłoszonych uczniów na klasy i postanowiliśmy naukę rozpocząć 1 marca, zgodnie z moim zobowiązaniem. W tym czasie nastąpiła »kapitulacja Cytadeli, & później wkroczenie Wojska Polskiego do miasta, defilada na Rynku Łazarskim (ul. Głogowskiej). Odbiorcami defilady byli przedstawiciele rządu lubelskiego i miejscowych władz. Między nimi byłem i ja, z polecenia kuratora. Przed de Z teki pośmiertnejfiladą na Rynku odprawiona została msza, celebrowana przez biskupa Walentego Dymka. W nabożeństwie wziął udział dr Feliks Widy-Wirski - pułkownik Armii Ludowej, który z ramienia rządu objął stanowisko wicewojewody poznańskiego. Powołując się na powyższy fakt, zwróciłem się do kuratora Strzałkowskiego, czy nie należałoby prosić biskupa o wyznaczenie katechety do naszej szkoły. Wiedziałem, że będzie to bardzo życzliwie przyjęte przez społeczeństwo poznańskie. Kurator pozostawił mi carte blanche w tej sprawie. U dałem się wobec tego do biskupa i prosiłem o odprawienie mszy na początek roku szkolnego - w dniu 1 marca - i zamianowanie katechety. Biskup oświadczył, że jest w Poznaniu przedwojenny prefekt Gimnazjum Marcinkowskiego i on obejmie swe stanowisko. Nic mi nIe pozostało, jak pogodzić się z sytuacją, podziękować i pożegnać się. Uznałem, że szkoła gotowa jest do rozpoczęcia nauki. Wiedząc, że w Poznaniu zrobi jak najlepsze wrażenie, gdy szkoła rozpocznie swe zajęcia według stylu przedwojennego nabożeństwem, poleciłem młodzieży zebrać się 1 marca w kościele łazarskim. N abożeństwo odbyło się według przyjętego rytuału, z kazaniem skierowanym do młodzieży o charakterze postępowym i patriotycznym (o to kazanie osobiście nie zabiegałem). Po nabożeństwie młodzież samorzutnie ustawiła się w ósemki i środkiem ul. Głogowskiej pomaszerowała do sali gimnastycznej, znajdującej się w Parsku Kasprzaka (Wilsona). Salę powyższą wybraliśmy z braku auli w szkole przy ul. Jarochowskiego. Tu młodzież powitali kurator Strzałkowski, naczelnik Ożarzewski, a następnie ja jako organizator i kierownik szkoły. W przemówieniu swym oddałem cześć wszystkim tym, którzy złożyli życie w obronie ojczyzny i zwróciłem uwagę na doniosłość przewrotu społecznego, jaki przeżywamy; na konieczność ukształtowania nowego modelu człowieka jako też na ogrom obowiązków, jakie czakają młodzież polską w życiu i w szkole. Przemówienie moje zaskoczyło znajomych swym radykalizmem. Nikt nie zwrócił uwagi, że przecież rozpocząłem naukę w bardzo tradycyjny sposób. Nigdy zresztą nie uważałem, pomimo swego ateizmu, za korzystny wrogi rozdźwięk między Kościołem a Państwem. Po tym uroczystym otwarciu roku szkolnego zajęcia szkolne potoczyły SIę normalnym trybem. Nigdy w życiu nie spotkałem tak gorliwej i rwącej się do pracy młodzieży, ani tak pełnego zapału zespołu nauczycielskiego, który przez dłuższy czas pracował bez uposażenia. Jedyną zapłatą był dostarczany codziennie dla grona nauczycielskiego worek chleba, którym się sprawiedliwie dzielono. Możecie sobie wyobrazić, jaką radością było dla żony i córki, gdy wieczorem zjawiałem się z bochenkiem chleba. Mieszkaliśmy nadal jeszcze przy ul. Świerkowej na Dębcu. Stąd codziennie chodziłem pieszo do szkoły. Szedłem z Dębca wzdłuż torów kolejowych, polami oddzielającymi Dębieć od Łazarza. Dochodziłem do wiaduktu kolejowego przy ul. Traugutta, a stąd ulicami Kolejową, Strusia, Berwińskiego do Wyspiańskiego i Jarochowskiego. W późniejszym czasie przez Park Kasprzaka (Wilsona) do Matejki, do Gimnazjum Zamojskiej, które zostało zorganizowane w kilka tygodni po Gimnazjum Marcinkowskiego przez dawną dyrektorkę Irenę Hoppównę. Gdy zakład Marcinkowskiego do dzisiejszego dnia pieczętuje się jedynką, zakład Zamojskiej (obecnie Heleny Modrzejewskiej) pieczętuje się dwójką. Z kolei powstawały nowe szkoły. Z biegiem lat liczba szkół średnich przekroczyła znacznie liczbę szkół przedwojennych. Stosunkowo najpóźniej z istniejących przed wojną szkół zostało powołane do życia Gimnazjum i Liceum Marii Magdaleny (dzisiaj nie egzystujące) z racji tej, że szkoła ta bardzo długo była pod ostrzałem broniącej się Cytadeli. Gdzieś w marcu 1945 r. na zlecenie Kuratorium zwołałem posiedzenie dyrektorów istniejących szkół średnich dla omówienia wytycznych przysłanych przez Ministerstwo, dotyczących organizacji roku szkolnego, semestralnego systemu uczenia, jako też rozkładu materiału nauczania. Gdy się przypatruję tokowi nauczania w pierwszych miesiącach, kiedy kierowałem szkołą, to muszę stwierdzić, że nie dałbym sobie rady z ogromem pracy, gdyby nie pomoc prof. Krasińskiej-Załęskiej. Ona podjęła się ułożenia planu zajęć, jako też, co w życiu szkoły jest szalenie ważne, układania zastępstw w razie nieobecności nauczycieli- Bezwzględnie była duszą zakładu w okresie mej dyrektorskiej kadencji i ona chyba najbardziej żałowała, gdy odchodziłem ze szkoły do administracji, namawiała mnie nawet po cichu, abym nowej nominacji nie przyjął. Wydawało mi się to naiwne, ponieważ przejście po dwóch miesiącach ze stanowiska dyrektora na stanowisko wizytatora było bądź co bądź awansem i dawało mi możność bliższego poznania stosunków w kraju, zwłaszcza w Wielkopolsce; możność rozwinięcia szerszej działalności, aktywności i pomysłowości. Zanim jednak odejście moje nastąpiło, zakład przeżył nowy wstrząs, który spowodował, że z czasem szkołę naszą powszechnie zaczęto nazywać "wędrującym liceum". Nastąpiła nowa eksmisja, przeniesienie szkoły z ul. Jarochowskiego na Matejki. Obserwując przebieg wypadków na froncie doszedłem do przekonania, że więcej gmachów zamienić trzeba będzie na szpitale i że się niedługo na Jarochowskiego utrzymamy. Podejrzenie to utrwaliło we mnie pojawienie się tego samego majora, który zajmował gmach Gimnazjum Marcinkowskiego. Zgłosił się ni stąd ni zowąd w'dyrekcji dla celów pozornie kurtuazyjnych. Chciał się przekonać, jak urządziliśmy się na nowych śmieciach, ale intuicyjnie odczułem, że cel jego wizyty był inny, że zamiarem jego było zbadać, czy gmach Z teki pośmiertnejnadaje się na szpital, tym więcej ze z mIejSCa zwymyślał kilku uczniów, iż nie oddali mu należnych honorów jako wyższej rangi oficerowi. Przeczuwając cel jego wizyty, z miejsca udałem się do wojewody Widy- Wirskiego i zaopatrzyłem się w dokument, iż szkoła ma charakter eksterytorialny i nie wolno jej eksmitować - miasto ma dość innych gmachów nadających się na szpitale. Gdy ponownie zjawił się wyżej wymieniony major, już w towarzystwie innych wojskowych, pokazałem mu powyższy dokument. Wojskowi zapoznali się z jego treścią i odeszli jak zmyci, lecz nie zaniechali swych planów zagarnięcia budynku. Zjawiali się co chwila i wywierali na mnie nacisk, abym zrezygnował ze stawiania oporu. Ostatnim i najbardziej przekonywającym argumentem było oświadczenie jednego z pułkowników, że im nic innego wobec mojego oporu nie zostaje, jak zużytkować rozległe boisko do zorganizowania szpitala pod gołym niebem. Wtedy odpowiedziałem mu, że decyzję swą uzależniam od mych władz szkolnych, które podówczas przeniosły się na ul. Zwierzyniecką, do gmachu, w którym przed wojną urzędował konsulat niemiecki. Gdym zgłosił się do kuratora Strzałkowskiego i dał wyraz wątpliwości, czy w danej sytuacji stawianie oporu w bądź co bądź tak ważnych sprawach jak szpitalnictwo wojskowe jest słuszne i czy ono nie jest ważniejsze od szkolnictwa - ten nakazał mi zaniechać dalszej walki i przenieść szkołę do gmachu Gimnazjum i Liceum im. Zamojskiej, już podówczas czynnego w swym przedwojennym budynku przy ul. Matejki - a więc niedaleko ul. Jarochowskiego. Nie zwlekając udałem się do dyrektorki Hoppe i ustaliliśmy, że Liceum Marcinkowskiego wprowadzi się do gmachu jej szkoły, z tym, że umeblowanie złożone zostanie na boisku szkolnym, a naukę młodzież mojego zakładu pobierać będzie w godzinach rannych i wieczornych, natomiast zakład żeński w godzinach południowych. Z takim układem wracałem do szkoły i w drodze natknąłem się na kol. Roszkę, który w imieniu swoim i grona nauczycielskiego doradzał mi, abym dla własnego bezpieczeństwa zrezygnował z dalszego oporu. Podziękowałem mu za radę i oświadczyłem, że za zgodą Kuratorium przenosimy się do Gimnazjum im. Zamojskiej. Z tą decyzją wkroczyłem do szkoły, zwołałem młodzież i oświadczyłem, że przenosimy na naszych plecach ławy szkolne do Gimnazjum Zamojskiej, gdzie odtąd będziemy "urzędować". Młodzież z miejsca rzuciła się do sprzętu, do ławek i stołów, i mniej więcej w dwóch godzinach, ku zdziwieniu mieszkańców ul. Wyspiańskiego i Matejki, popłynęła karawana mebli w kierunku zakładu Zamojskiej. Wkrótce meble zostały ułożone na boisku, "pod chmurką", a następnego dnia nauka potoczyła się ustalonym w dyskusji z dyrektorką Hoppe nurtem. Współżycie obydwóch zakładów odbywało się początkowo jak najharmonijniej. W tym czasie wiadomo już było, że odejdę 1 maja do administracji, dlatego zarówno dyrektorka zakładu, jak i jej grono unikali wszelkich zatargów z naszą szkołą i szli nam we wszystkim na rękę. Na moje miejsce dyrektorem został prof. Zygmunt Czajkowski, w okresie przedwojennym właściciel prywatnej szkoły. Czajkowski, chcąc zachować dla siebie swój gmach, szybko doprowadził do zatargu z dyrektorką żeńskiej szkoły i zaproponował przeniesienie Gimnazjum Marcinkowskiego do swego gmachu przy ul. Mylnej. Młodzież zdegustowała się tymi ciągłymi przenosinami i z faktu tego urządziła demonstrację. Z protestacyjnymi napisami przemaszerowała pod gmachem Kuratorium na ul. Zwierzynieckiej. Bądź co bądź był to afront dla władz szkolnych. Pobyt szkoły na Mylnej był bardzo krótki z tej racji, że cały gmach Czajkowskiego został zaanektowany początkowo na Seminarium Nauczycielskie, a później na Studium Nauczycielskie. Gimnazjum Marcinkowskiego zawędrowało z kolei na ul. Różaną, do szkoły podstawowej mocno zdewastowanej, wymagającej wielkich nakładów finansowych na odrestaurowanie. Lekcje odbywały się przy wybitych szybach, zdewastowanym ogrzewaniu, nieomal wśród ruin. Tam szkoła pozostała do końca wojny (9 V 1945 r.). Do macierzystego gmachu przeniesiono się dopiero wtedy, gdy zlikwidowano w nim szpital wojskowy. Przeniesienia dokonał przedwojenny dyrektor, który wrócił na swe stanowisko po kilkuletnim pobycie w obozie koncentracyjnym w Gusen - Feliks Załachowski. Nic dziwnego zatem, że wspomnieniom tym dałem tytuł Latające Liceum. Szkoła przez kilka miesięcy zmieniała pięciokrotnie swe lokum. Chciałbym jeszcze na zakończenie wspomnieć o dwóch faktach. Funkcję dyrektora między Czajkowskim a Załachowskim pełnił kol. Roszko - późniejszy pracownik naukowy Politechniki Poznańskiej. Muszę również zaznaczyć, że odchodząc z zakładu, działalność swą postanowiłem zamknąć swoistego typu uroczystością. Do tego celu postanowiłem wykorzystać wybitnego dyrygenta Karola Broniewskiego i cały szereg młodych talentów rekrutujących się z młodzieży szkolnej, w pierwszym rzędzie głośnego dzisiaj dyrygenta chóru o światowej sławie Stefana Stuligrosza, i urządziłem wielki poranek muzyki chopinowskiej. Zaplanowałem urządzić go w Operze Poznańskiej. Spotkałem się jednak z oporem ówczesnego zarządu Opery. Wtedy odwołałem się znowu do wojewody Widy-Wirskiego, który wydał na moją prośbę - wówczas prezesa Związku Literatów - nakaz oddania Opery do dyspozycji szkoły i nie czynienia trud, . noscl. Wobec powyższego koncert odbył się w Operze, w charakterze porań Z teki pośmiertnej ku muzycznego. Był on pierwszym po wyzwoleniu występem artystycznym młodzieży gimnazjalnej w Poznaniu. Znawcy mówili, że odznaczał się wysokim poziomem artystycznym. Został przyjęty przez młodzież i społeczeństwo poznańskie z wielkim aplauzem. Na zakończenie, naczelnik Ożarzewski wraz ze mną udał się za kulisy i dziękował serdecznie oraz gratulował dyrygentowi i młodzieży tak wybitnego osiągnięcia artystycznego. Pamięć tego koncertu zachowała się w zakładzie, i w 30 lat później (1975 r.) był ze wzruszeniem wspominany na uroczystości jubileuszowej. Wysoki poziom koncertu to zasługa organizatora i dyrygenta Karola Broniewskiego, który zmarł 14 czerwca 1978 r. Obecnie należy mi powrócić do moich rodzinnych, osobistych spraw. Rolę główną w nich odgrywała moja żona, która w gruncie rzeczy całe dnie przebywała sama z córeczką na Dębcu, gdy ja zaabsorbowany sprawami szkolnymi byłem poza domem. Wracałem dopiero wieczorem z bochenkiem chleba, wychodziłem z domu wczesnym rankiem, obiady jadałem w stołówce zorganizowanej na ul. J arochowskiego dla nauczycielstwa i pracowników Kuratorium. O wyżywienie siebie i dziecka musiała troszczyć się sama żona. Wielkich kłopotów z tym nie miała, posiadając puszki z wieprzowiną "przytaskane" przeze mnie z kościoła. Poza wyżywieniem, największą jej troską była sprawa mieszkania. Po wyprowadzeniu się kol. Duczkowej z córką i siostrami z sąsiadującego z nami pokoju, zajęli go żołnierze radzieccy, którzy, byli strażnikami obozu jeńców niemieckich, znajdującego się w pobliżu naszego domu. Współżycie z nimi było poprawne, nie sprawiali nam żadnego kłopotu, niemniej w trójkę w jednym pokoju było nam ciasno. Żona spodziewała się, że w każdej chwili wrócą przedwojenni lokatorzy tego mieszkania i nie chciała im powrotu do siebie utrudniać. Ja się tymi sprawami nie martwiłem, bo byłem przekonany, że jako organizator szkół i wizytator z urzędu dostanę mieszkanie. Tego przeświadczenia nie miała praktyczniejsza ode mnie żona i postanowiła działać na własną rękę. W tym celu udała się na ul. Przemysłową, gdzie mieszkaliśmy przez rok, po wyrzuceniu nas z ul. Rataj czaka. Mieszkanie to należało do pp. Chmielewskich (byli to nauczyciele matematyki). Pan Kazimierz Chmielewski został na początku wojny zaaresztowany na Cytadeli; żonę z synami po pewnym czasie wywieziono do GG, a na mieszkanie kompletnie opustoszałe skierowano nas i rodziców żony z córką, narzucając równocześnie obowiązek obsługiwania Niemca - gdańszczanina, który zajmował dwa pokoje. Po roku, gdańszczanin wyjechał z Poznania; mieszkanie w całości zajął Ambrozius Lauer, pracujący w fabryce broni, a nas wyrzucono z kolei na Dębieć. Po ukazaniu się żony na ul. Przemysłowej, stróż domu ucieszył się ogromnie jej widokiem, mówił, że trudno mu mieszkanie utrzymać, pp. Chmielewscy nie wracają, główne wejścia zabił gwoźdźmi i zastawił szafą, wchodzić można tylko od tyłu, od kuchni. Proponował, wręczając jej klucze, abyśmy jak najszybciej mieszkanie zajęli i w nim oczekiwali powrotu p. Chmielewskiej (słyszał już, że jej mąż zginął). Był przekonany, że Urząd Kwaterunkowy całego mieszkania jednej rodzinie i tak nie przekaże, i dobrze będzie, gdy zamieszkamy wspólnie z panią Chmielewską. Żona oddała w Urzędzie Kwaterunkowym wniosek o przyznanie nam dwóch pokoi i dwóch pokoi p. Chmielewskiej. Urzędnik oświadczył, że nie wolno rezerwować dwóch pokojów dla nieobecnych i przyznał p. Chmielewskiej jeden pokój, domagając się dokwaterowania na czwarty pokój jeszcze jednej rodziny. Był do nas życzliwie ustosunkowany i zostawił nam do wyboru współlokatorów, nie narzucając ich ze swej listy. Prof. Ludwika Dobrzyńska- Rybicka podsunęła nam pomysł, abyśmy na mieszkanie przyjęli p. Marię Kołodziejczak z córką. Pani Dobrzyńska obiema tymi paniami serdecznie się opiekowała i cieszyła się, że może je do nas skierować. Zapewniła nas również, że p. Kołodziejczak pomoże w gotowaniu obiadów i obejmie opiekę nad naszym dzieckiem, tak że żona będzie mogła spokojnie pracować w szkolnictwie. Żona postarała się wobec tego o wóz z koniem, spakowała nasze rzeczy (meble p. Chmielewskiej, które pozwolono nam zabrać z ul. Przemy, słowej, złożyli jeńcy niemieccy na strychu domu przy ul. Swierkowej), po drodze wstąpiliśmy na ul. Rolną po p. Kołodziejczak i jej rzeczy, i tak z końcem lutego wprowadziliśmy się z powrotem na ul. Przemysłową 53, na której to ulicy mieszkamy do dnia dzisiejszego. Z urządzeniem się mieliśmy dużo kłopotu z tej racji, że Ambrozius Lauer, który zajmował to mieszkanie, urządził z niego składnicę mebli. Były tu meble jego własne, sprowadzone z Karlsruhe, oraz meble zagarnięte Polakom. Początkowo nie wiedzieliśmy, czyje one były. Przez przypadek znaleźliśmy na szufladach i u spodu krzeseł nazwisko i adres właściciela. Okazało się, że były to meble inż. Kozaneckiego-Orłowskiego z ul. Rolnej. Był to inżynier zatrudniony przed wojną u "Cegielskiego", gdzie w czasie wojny pracował Lauer, który sobie te meble przywłaszczył i przewiózł na ul. Przemysłową. Państwo Kozaneccy-Orłowscy wrócili już z GG i ogromnie się ucieszyli, gdy ich pani Kołodziejczak odnalazła i poinformowała, gdzie są ich meble. Po kilku dniach przewieźli je do siebie. Mieszkanie na Przemysłowej było całkowicie zdewastowane, w dom ten uderzyło kilka pocisków, wszystkie szyby były powybijane. Przyszli do mnie moi uczniowie z kompletu i dzięki nim stało się ono możliwe 7 Kronika 1/89 Z teki pośmiertnej do zamieszkania. Jeden z nich pracował w czasie wojny jako szklarz i fachowo zabrał się do roboty. W każdym oknie wprawił jedną co najmniej szybę, przez którą wpadało do środka dzienne światło. Resztę pozabijał deskami i tekturami. Zużytkował do tego portrety rodziny Lauera (straszne kicze). Drugi z kolei uczeń, w czasie wojny pracujący u instalatora, zreperował w kamienicy wodociąg. Każdy z mieszkańców z wdzięczności obdarzył go wałówką, na jaką go było stać. Wracał do domu mocno obładowany. Przed naprawą wodociągu nosiliśmy wodę w wiadrach i wanienkach z Rynku Wildeckiego. Bardzo to było uciążliwe. Ostatecznie tak się urządziliśmy - dwa pokoje przejściowe przy głównym wejściu zajęliśmy my, duży przejściowy pokój zaproponowaliśmy p. Kołodziejczak z córką, a balkonowy niezależny, z oddzielnym wejściem, chcieliśmy rezerwować dla p. Chmielewskiej. Nic dzwinego, że p. Kołodziejczak na to zgodzić się nie chciała i wprowadziła się do niezajętego pokoju nieprzejściowego. Około Wielkiej Nocy wróciła z GG p. Chmielewska. Został do jej dyspozycji duży - największy pokój, niestety przejściowy, przez który trzeba było przechodzić do kuchni. Trudno się dziwić, że czuła się bardzo pokrzywdzona. Zaczęliśmy zatem wszyscy szukać mieszkania, aby się jedna z rodzin wyprowadziła. Na szczęście p. Chmielewskiej (której mąż rzeczywiście zginął w obozie koncentracyjnym) zaproponowano posadę dyrektorki szkoły na Ziemiach Odzyskanych, przydzielając jej równocześnie obszerne mieszkanie. Pani Chmielewska z propozycji skorzystała i w ten sposób trudny problem, ku zadowoleniu wszystkich, został rozstrzygnięty. Po pewnym czasie wróciła z "einsatzu" pod Częstochową siostra żony - urzędniczka pocztowa, której przyznano polkój p. Chmielewskiej. Meble poniemieckie, przyznane przez Urząd Likwidacyjny p. Chmielewskiej, ta wyjeżdżając, oddała swoim znajomym. Nam udało się odzyskać , większość naszych mebli przedwojennych, wywiezionych do Sremu przez Niemca Lindenberga z Rygi, któremu oddano nasze mieszkanie (Linden, berg został powiernikiem tartaku w Sremie). W odzyskaniu naszych mebli , pomogła nam p. Kazimiera Wojtasiak, aptekarka ze Sremu, siostra koleżanek mojej żony, a moich uczennic, oraz p. Maria Konieczna, znajoma p. Kazimiery, w czasie okupacji sekretarka Lindenberga. Przewiezienie , mebli zorganizował nam dyrektor Gimnazjum i Liceum w Sremie. Życie powoli się normalizowało. Dnia 1 III [1945 r.] żona moja Janina zaczęła pracować w Szkole Podstawowej dla Dorosłych na Wildzie, której została wkrótce kierownicizką. ANEKS CZESŁAW LATAWIEC (1902 - 1986) Czesław Latawiec urodził się dnia 10 lipca 1902 r. w Sandomierzu, jako syn Władysława - właściciela gospodarstwa rolnego, pracującego równocześnie w charakterze technika nad regulacją Wisły na odcinku od Sandomierza do Warszawy. Ojciec przebywał przeważnie poza domem, a gospodarstwo prowadziła matka Marianna z Rutynów. Rodzina była bardzo liczna, złożona aż z dziesięciorga dzieci. Do gimnazjum uczęszczał Czesław w Sandomierzu i tutaj uzyskał świadectwo dojrzałości w 1923 r. We wrześniu 1923 r. został studentem Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Poznańskiego, gdzie studiował przez cztery lata. Był prezesem studenckiego Koła Polonistów. Po ukończeniu studiów pracował przez dwa lata jako nauczyciel języka polskiego w Żeńskim Prywatnym Seminarium N auczycie1skim im. Juliusza Słowackiego, po czym uzyskał roczne stypendium naukowe. W 1930 r. uzyskał dyplom doktora fi10zofii na Wydziale Humanistycznym Uniwersytetu Poznańskiego, na podstawie pracy "Dziady" Adama Mickiewicza. Nowe oświetlenie problemów. Od 1 września 1930 r. do wybuchu wojny był nauczycielem języka polskiego i historii w Państwowym Gimnazjum Marii Magda1eny. Przez lata okupacji uczył Czesław Latawiec tajnie, prowadząc tzw. komplety. Okupanci zmusili go do ciężkiej pracy fizycznej. Początkowo pracował w firmie Faustmanna jako robotnik ziemny, a później jako robotnik przy budowie nowych wodociągów na Dębcu. Pod koniec wojny wysłany został do prac fortyfikacyjnych, na "einsatz". Jeszcze w trakcie walk o Poznań (1945), otrzymał od przybyłych do Poznania z Lublina kuratora Karola Strzałkowskiego ł jego zastępcy Czesława Ożarzewskiego polecenie otworzenia Gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego. Przystąpił także do organizowania Związku Literatów Polskich. Później został wizytatorem i organizował szkoły w Wielkopolsce. Ponieważ nie zawsze zgadzał się z polityką ówczesnych władz oświatowych, wrócił w 1952 r. do nauczania. Pracował w latach 1952 - 1955 w III Liceum Ogólnokształcącym im. Marcina Kasprzaka, a w latach 1955 -1963, tj. do emerytury, w Liceum im. Dąbrówki. Tam też był zatrudniony już po przejściu w stan spoczynku - do 1971 r. W 1935 r. zawarł związek małżeński z dawną swą uczennicą Janiną Wypiśniak. Z małżeństwa tego we wrześniu 1939 r. urodziła się w Wołominie pod Warszawą córka Bogusława. Zmarł dnia 9 lipca 1986 r. Od wstąpienia na uniwersytet do czasu choroby pracował naukowo. Wydał drukiem: "Dziady" oświetlenie Walka Stanisława Adama Mickiewicza. Nowe problemów. Poznań 1929; o duszę narodu w twórczości Wyspiańskiego. Poznań 1930; Z teki pośmiertnej Cyprian Kamil Norwid i jego czasy. Pierwsze dziesięciolecie twórczości Norwida. T. I. Poznań )1»38; Cyprian Kamil Norwid i jego czasy. T. IV. Prom eth idion na tle platońskich systemów estetycznych XVIII i XIX wieku. Poznań 1938. Opracował z cyklu Literatura polska XIX i XX w. w komentarzach: Stanisław Wyspiański "Wesele" oraz "Warszawianka ' . Bolesław Prus "Anielka ". W 1987 r. ukazał się drukiem jego pamiętnik Sandomierz - moja młodość. Prace zdeponowane: Zwiastun świtu i jutrzni w twórczości Stanisława Wyspiańskiego (3 teczki); WSzYta w żYcie. Zagadnienie erotyczne, społeczne i polityczne w twórczości Zofii Nałkowskiej (1 teczka); Mickiewicz na nowo odczYtany (3 teczki). Zebrała: Janina Latawiec