FELICJA SZUSTER DZIENNIK 1945 Część pierwsza 25.1.45 Rosjanie podchodzą z południa, wschodu i północy. Ostrzeliwują dworzec. U nas nie ma jeszcze ewakuacji, lecz podobno z niektórych przedmieść wojsko usuwa ludność. Strzały rozbrzmiewają całkiem blisko a czasem gmą gdzieś w dali, jak echa grzmotu. Poznań pełen jest huku' grzechotu, pukania, pomruków, wybuchów Pióro skacze mI raz po raz po papierze, nerwy są napięte, reagUją na każdy si1mejszy trzask czy łomot. Zwykłe odgłosy strzałów czy sznur Dom przy ul. Reymonta 7. Zdjęcie współczesne Felicja Szusterkiem toczące się salwy karabinu maszynowego nIe wysuwają SIę już na powierzchnię naszej świadomości. Radio wciąż gra. . . 26.1.45 Znajomi z Pabianowa na rozkaz wojska musieli opuścić swój dom i przywędrowali do nas z trzema synami. Dwaj starsi, Zdzich i Romek, byli niegdyś mymi uczniami. Romek jest ranny od karabinu maszynowego. W dwóch miejscach ma przestrzeloną nogę. Z bohaterską wytrzymałością rozkrawał nogę żyletką i wyciskał kulę z uda. Dziś wśród pocisków, pękających co chwila, Zdzich z ojcem przetransportowali go. Rosjanie mają już podobno wschodnią część miasta. Wieczór I noc są jak zwykle względnie ciche, dnie nieznośne. Złapaliśmy polską radiostację. Z Lublina. Mówiono tam o takim życiu, jakie wiodło się pięć lat temu. Są związki, towarzystwa, komitety, konkursy, teatr, biblioteki. Ach, nie rozumiem tego. Szczypiemy się raz po raz, gdyż wszystko jest jakby snem. Trudno nam wierzyć w rzeczywistość. Wszystko ma popłynąć tak, jakby tych pięciu lat piekła, niedoli i więzienia nie było. Brak tylko niektórych spośród nas, zniszczono jakieś miasta, jakieś zabytki, jakieś dobra. Życie znów rozkwita i pokrywa swą bujnością stare blizny. Dziś mówiono o Boyu-Żeleńskim, zamordowanym przez Niemców. Zmarli Ossendowski, Rodziewiczówna i inni. Od dziś nie ma wody. 27.1.45 W nocy rozszczekało się działo przeciwlotnicze. Spaliśmy zresztą, jak zwykle, dobrze. Ławica jest już podobno w rękach rosyjskich. Podchodzą do nas, na Grunwaldzie, z północy i także już z zachodu. Dnie mijają na niczym. Nie można wychodzić na powietrze, w mieszkaniu jest za ciasno na ruch. Trzymam jakąś książkę w ręce, lecz nie czytam. Kręcę gałki radia, lecz nie słucham. Południe - pociski padają rzadko, lecz bardzo blisko. Północna ściana domu ma już solidny wyłom. Gramy w bridża. Mierzi mnie wszystko. Dwaj żołnierze hitlerowscy przybiegli do sieni naszego domu skryć się przed odłamkami. 28.1.45 Rosjanie otoczyli już miasto i wreszcie zaczynają szturm. Dotąd ukazywali się raz od wschodu, raz od zachodu, to znów od północy czy południa. Teraz zamknęli pierścień, odcięli dojście do Rzeszy, trzymają Niemców w pułapce. Słyszymy walkę już zupełnie blisko, napawa nas tomieszanym UCZUCiem strachu I radości. Sprawa niebezpieczeństwa jest już na drugim planie, najistotniejsze to wolność! Przedsmak jej dają nam polskie audycje radiowe. Dziś niedziela - słuchałam kazania. Jak niegdyś, jak przed laty... Było w nim dużo wyjątków z drugiego kazania Skargi. Niegdyś niedziela była dla mnie tylko wówczas dniem świątecznym, gdy wysłuchałam Ewangelii i kazania. Kończy się ponura tragedia niewoli. Piszę ukryta za piecem w wątpliwej pewności, że to mnie trochę chroni przed pękającymi szrapnelami, karabinem maszynowym czy innymi pociskami. Piszę z entuzjazmem człowieka pragnącego pracy twórczej, obdarzonego ambicją, niewyładowaną energią. Będę mogła bez zahamowań wewnętrznych oddać się jakiejkolwiek aktywności, parta do tego naturalnym dążeniem młodości i życia. Zapomnę o kłamstwie, o masce nieszczerej uprzejmości, nakładanej sobie przez tyle lat, o stałej, zaciętej walce o zachowanie swego wnętrza, swojej indywidualności narodowej, swego spokoju sumienia. Będę mogła oceniać fakty i ludzi bez stałego lęku, dż kryje się pod wszystkim jedno zgniłe oblicze nazi-propagandy. Wczoraj wieczorem powtarzano przez radio niektóre z praw, jakimi krępowano Polaków. N iemożność zawierania ślubu dla mężczyzn poniżej lat 28, dla kobiet poniżej lat 25. Szesnaście imion, które wolno było nadawać dzieciom polskim, przy czym drugie imię musiało brzmieć KazimIerz. Niemcy, opuszczając Bydgoszcz, podpalili więzienie przepełnione polskimi aresztantami i spalili ich żywcem. Podobnie mieli postąpić z więźnIamI w Żabikowie. 12 30 B . R . .", . - oze, OSJanIe... Rosyjskie czołgi, żołnierze, działa. Przechodzą już ulicą. Walki jeszcze trwają. Przez radio nowe wiersze. Wierzyńskiego, Mariana Hemara i innych. Piękne Via D%rosa czy też Warszawa. 29.1.45 W nocy pierwsza wizyta. Kapitan, adiutant, starszyna. Z kapitanem wymieniłam adresy. Zrobili sympatyczne wrażenie ludzi wyrwanych ze swego środowiska. Zjedli nam resztę wędliny, zostawili hojnie pieniędzy. Rano myłam się w łazience, w wodzie, którą nabraliśmy swego czasu na rezerwę do wanny, gdy nagle poleciało kilka szyb, cegieł, desek - pocisk artyleryjski uderzył nade mną w dom. Nic wielkiego - byłam tylko czarna od sadzy, która skądś spłynęła na mnie obłokiem. Nie zdążyłam się umyć, gdy kolby zadudniły do drzwi. Krasnoarmiejcy! Ulica też już się ożywiła, pękały granaty, szczekał kulami karabin maszynowy, pukały Felicja Szusterstrzały. Surowa reWIZJa dokumentów. Nasze papiery budzą podejrzenia, gdyż stemple są niemieckie. Wreszcie jakoś udaje się uratować i Romka, który najbardziej się niepokoił, gdyż Rosjanie widzieli w nim rannego, przebranego Ndemca. Rozgaszczają się we wszystkich pokojach [...] Na górze rozbijają drzwi mieszkań kolbami. W mgnieniu oka wypa· dają wszystkie szyby. W oknach robią sobie stanowiska. Dom drży od strzelaniny, biegów, muzyki. Na pierwszym piętrze ranny z przestrzeloną piersią. Większość młodzi chłopcy. Gdy się trochę oswoili, częstują nas wódką i wieprzowiną... Każą nam zabrać wszystko, co zostało w niemieckich mieszkaniach - więc plądrujemy. Odrobinę żywności i jakieś potrzebne, a nam dawniej zabrane rzeczy znosimy na dół [...] Nie rozbieramy się. Nie ma światła, pali się świeczka. Okna zastawione materacem, na podłodze szkło, błoto. Przenika wiatr i mróz. Obiad możemy gotować dopiero wieczorem. Żywności coraz mniej. Jednak ziemniaków jeszcze starcza. Radia już też z powodu braku prądu nie słuchamy. Hen znalazł gdzieś dobrą kawę. Pijemy. Nogi podskakują mi śmiesznie ze zdenerwowania. Mam grubą warstwę sadzy we włosach. . , Zal mi zegarka, który był pamiątką Komunii Swiętej i z którym nie rozstawałam się przez czternaście lat. Pan Skrzypek powiedział: - Gdybym musiał zdawać sprawozdanie z przebiegu wojny w Poznaniu, to wyglądałoby to tak - "przez trzy dni gonią się po Alei Reymonta" . 22-ga wieczór. Myślimy nad tym, żeby jakoś przygotować nocleg na krzesłach, wtem tupot wielu nóg, nawołujące się głosy - nowi żołnierze!!! Ewakuacja! Przez ulicę będzie przechodził front, trzeba się w pięciu minutach usunąć. Wkładamy spodnie, ciepłe swetry, pakuję chleby w torby. Żołnierze są grzeczni, myszkują trochę za wódką, lecz wychodzą razem z nami, zamykają mieszkanie i piszą na drzwiach, że tu mieszkają ewakuowani Polacy. Jest noc, stoimy na śniegu. Konwój z dwoma karabinami maszynowymi odprowadza nas kawałek w stronę Górczyna. Samoloty, rakiety, od których jest zupełnie jasno, karabiny, działa, katiusze ... Wpadamy w to wszystko oszołomieni, najwięcej świeżym powietrzem, którym już dawno nie oddychaliśmy. Rannego Romka wieziemy na sankach. Papa pociesza się, że choć zdążyliśmy coś zjeść: - Jest pan też syty, panie Skrzypek, prawda? - Och, cały dzień byłem "syty" - odpowiada z odcieniem rezygnacji, . . CIągnąc sanIe. Na Górczynie zatrzymaliśmy się przy jakiejś drodze, obradując, co dalej. Postanowiliśmy rewizytować pp. Skrzypków w Pabianowie, które już podobno wyzwolono. Jakiś uprzejmy major rosyjski zabrał nas na ciężarówkę. Jedziemy poprzez ognie pożarów, przez splątane druty telegraficzne, po ściętych pociskami pniach drzew. W pewnym mIeJSCU, po jednej stronie szosy Rosjanie, a po drugiej Niemcy, strzelają do siebie. Żołnierze z naszego auta podnoszą karabiny, auto nabiera jeszcze większego rozpędu, kurczymy się z pochylonymi głowami... Ot, wszystko dobrze! Nie wątpiłam, wierzę, że Majtka Boska pozwala mi jeszcze trochę biegać po ZIemI. Mieszkanie pp. Skrzypków częściowo zrujnowane. Od pocisku, od jakichś wizyt. Poginęły ubrania cywilne, prawdopodobnie uchodzący Niemcy poprzebierali się. Głęboko w piecu ukryte uchowały się mięsne konserwy. Przygrzewamy je. Około trzeciej w nocy robimy przekąskę, a potem śpimy na zmianę po dwie osoby w jednym łóżku. 30.1.45 Jest tak ciasno i tak zimno, że humoru nie ma nikt. Wychodzimy, Figa i ja, na przechadzkę do szosy. Tam, na zboczu, stos trupów żołnierzy rosyjskich. Zamarznięci, z brakującymi członkami, ze zmiażdżoną głową, z rozdartym brzuchem . . . Nie mogę jeść, są znowu te same konserwy. Wieczorem przyjeżdżają na kwaterę Rosjanie. Kapitan, Gruzin, mahometanin, zaprasza nas do siebie na kolację. Oprócz niego przyjmuje nas jeszcze porucznik, trochę chory, z febrą, i "komendant" (to taki człowiek, który stara się o żywność, o nocleg itd.). Jest tłusta pieczeń wieprzowa, bigos, mięso prażone w jakimś sosie, są słabe wina i piwo. Regina po kilku chwilach posunęła się już dość daleko w zażyłości z kapitanem, Figa i ja bawimy się doskonale [...] Po tej obżartej kolacji, kapitan tańczy swoje tańce narodowe bardzo pięknie, wznosi toasty na cześć Krasnej Armii i wolnej Polski, a potem - gra nam na akordeonie Jeszcze Polska nie zginęła. Porucznik Janek deklamuje Sonety krymskie Mickiewicza, a potem od Puszkina do Majakowskiego. Jest bardzo miło. Jest tylko jakoś inaczej, tak szeroko, hulaszczo, po rosyjsku. Kapitan ma powróżyć z kart, lecz nagle zmienia zamiar i wystrzeliwuje trzy talie kart w potrawy na stole. "Komendant" wnosi coś jeszcze - talerz cukru i talerz marmolady, do tego talerzyki i widelce. Wahamy się, co z tym robić. Nabieram marmoladę widelcem, dosypuję ręką cukru i jakoś jem. Hen zawiera przyjaźń z porucznikiem Jankiem, wkrótce potem schodzimy do nas [...] 31.1.45 Nasi nowi znajomi szli dziś do ataku na Fort VII. Porucznik Janek życzył nam szczęścia i długiego życia, kapitan ukazał się w pięknym płaszczu, w futrzanej czapie, z lornetką polową; mały Tatar, o żółtej okrągłej twarzy, przepijał do mnie dobrotliwie obrzydliwą wódkę [...] Felicja Szuster Figa namawiała mnie znów na przechadzkę. Poszłyśmy. Próbowałyśmy dostać się do domu. Po drodze napotyka się wciąż ludzi rabujących. W cegielni biorą worki, w jakimś sklepie nowe wiadra i konewki, po domach co sdę da. Pojechałyśmy sankami z jakimś poznaniakiem na Górczyn. On tam nabrał siana i zawrócił. Strzelanina. Trupów ludzkich, końskich - pełno. Strach iść dalej. Powracałyśmy do domu. Aż tu żołnierze rosyjscy jadą sankami i wołają nas. Szukali też siana, jechali do miasta, · chcieli w tej wyprawie towarzystwa. Do miasta? Zdecydowałyśmy się prędko - jedziemy. Coraz bardziej pusto, coraz gęściej padają strzały, popalone domy, trupy już i cywilów, Niemców w mundurach partyjnych, Rosjan [...] W jakiejś małej uliczce zatrzymały się sanki. Schodzimy, dwaj oficerowie biorą karabiny pod ramię, gotowi do strzału. Idziemy -dość wolno, ostrożnie. Raz po raz kule gwiżdżą nieprzyjemnie blisko. Dochodzimy do domu. Nie mamy klucza, wchodzimy przez okno. Ja pierwsza, oni trochę niespokojni, wołają, abym podciągnęła zasłony na oknach. Chcą światła. Potem grają trochę na patefonde, trochę poklepują nas. Z trudem udaje mi się ich namówić, abyśmy wrócili po moich rodziców do Fabianowa. Po drodze spotykamy ich. Mama, widząc, iż długo nie wracamy, domyśliła się, że poszłyśmy do miasta. Byłam rada, że tak się zakończyło. Szczęśliwie dotarliśmy znów do mieszkania. Dom wygląda jak dom, przez który przechodził front. Jakoś się jednak wszystko urządza. Ktoś mówi nam, że w Szpitalu Diakonysek można zdobyć żywność. Robimy wyprawę. Polacy serdeczni bardzo, jeden drugiego informuje, pomaga. Dobieramy się do magazynu. Puszki jarzynowych konserw, słoje z konfiturami, szkła z kompotami, żelatyna, jakieś mączki zupne itd., wszystko to staje się naszym łupem. Ładujemy to na coś w rodzaj sanek, też tu zdobytych, przypominających przepiłowaną łódź, a służących do przewożenia rannych. Już pod gęstym ostrzałem wracamy do domu. Jeszcze zostało tam wiele rowerów oraz - co ważniejsze dla mnie - wiele par nart. I znowu przy świeczce siedzimy w naszym domu, a kot mruczy ze , . SZczęSCIa. 1.2.45 Dziień tak samo okropny, jak poprzednie. Rano - gonienie dookoła domu Niemca, który rzucał granatami, w południe sypią się następne szyby w kuchni i łazience, od pocisku. 2.2.45 [...] Raz jeden bombardowanie. Przy sąsiedniej ulicy nowe trupy niemieckie. Walki przeniosły się do śródmieścia. Tam podobno pozostał jeszcze "V olkssturm" . 3.2.45 N oc całą wył strasznie jakiś pies na ulicy. Raz dość daleko rozbrzmiało bombardowanie. Rankiem nowa fala samolotów niemieckich. Nie zdążyłam wyskoczyć z łóżka, gdyż strzelali z karabinów maszynowych do okien. Wypadła reszta szyb w kuchni. Cudem uratowaliśmy życie. Trwało to wszystko z pięć minut, lecz było okropne. Oczekujemy z drżeniem powtórnych nalotów. W mieście zorganizowano już polską milicję. 4.2.45 Chciałam pójść do dr Dziembowskiej, zajrzeć, dowiedzieć się, jak jej idzie. Tęskno mi za nią bardzo. Za rozmową z nią, za jej nieśmiałym a serdecznym spojrzeniem, za czystym nastrojem polskości, za jej szlachetnym i niezapomnianym duchem. Tymczasem powtarzające się naloty przestraszyły mnie. Po południu poszłam z Figą do miasta z zamiarem odwiedzenia Feli. Jednak ulica prowadząca do niej jest zamknięta. Prawdopodobnie przed południem musiały spaść tam jakieś bomby. Chcę jeszcze pójść do zarządu milicji. W domu mówią o niej źle. Że to młodzież, że tylko z karabinami biegają, że później trudno się stamtąd wydositać itd. Okazuje się, że nie orientują się zupełnie w stosunkach. Milicja jest podzielona na sekcje: policyjną, kryminalną, sanitarną i gospodarczą. Gdy dowiaduję się przy wejściu u młodzieńca z karabinem o jakąś pracę, pyta mnie zaraz, czy piszę na maszynie. Na moją potakującą odpowiedź, prowadzi mnie do działu sanitarnego. Tam przyjmuje nas młoda dziewczyna, mówiąca dość ordynarnie po polsku, która przedstawia nam się jako sekretarka, stara się nas przerazić długim czasem pracy i kiepskimi warunkami, w rezultacie jednak przegrywa na całej linii. Czekam chwilę na komendanta, infomuję się o inne działy i wychodzę. Wolę dział gospodarczy. Schodzimy na pierwsze piętro. Oficer gospodarczy majaczy w mroku i nie widzę wyraźnie jego twarzy. Z głosu mogę wnioskować, iż ma ochotę mnie przyjąć. Ma już dwie biegłe stenotypistki, lecz powiększa referat.. . Mamy przyjść jutro o 10. Bawi mnie to odrobinę. Nie wie, co umiem. Mego pisania na maszynie nie mogę zachwalać, nie chcę też roli podrzędnego odpisywacza. Chcę pracować tak, aby dać z siebie jak najwięcej, lecz początek trzeba zrobić. Niech więc to będzie wypisywanie list czy legitymacji. 5.2.45 Byłyśmy z Figą w milicji, lecz kazano nam jeszcze raz zgłosić się o 14.00 po południu. Wykorzystałyśmy więc przedpołudnie na odwiedziny p. Dziembowskiej. Po drodze spotykamy po raz pierwszy żołnierzy polskich. Widzimy też, jak Volksdeutsche zaprzężeni do wozów zamiast Felicja Szuster koni wiozą trupy. Za miastem kopią dla nich mogiły d chowają. Małe pomniki w kształcie słupa z czerwoną gwiazdą stoją na kopczykach. Tani leżą krasnoarmiejcy. Panie Dziembowska i Bogdańska wywiesiły polski sztandar i na razie przechodzą okres powtarzających się wizyt wojska w pogoni za "germańcem". Są jak zwykle silne duchem, spokojne, serdeczne i rozważne. - Pod polskim sztandarem całowałam się z polskim żołnierzem - woła p. Dziembowska z entuzjazmem. - Płakaliśmy razem. Pochwala moją myśl współpracy z milicją: "Tam musi być jak najwięcej właśnie elementu bardziej wartościowego. Nie można się od tego usuwać". To mi wystarcza. Jeśli ona itak mówi, wiem, że robię dobrze. Kocham ją bardzo. Po drodze spotykamy jeszcze Tadka G. Ma zarost na dwa centymetry i rzadką minę. Nie chce nic robić, póki nie nadejdzie... polski rząd. Wszystko wydaje mu się na razie dość podejrzane. Woła mnie kilku ludzi. To robotnicy z "Focke-Wu1fa". Niektórzy wchodzą też w skład milicji. Mają się teraz przekraść na Stary Rynek, gdzie Niemcy podlewają piwnice benzyną d spalają ludzi żywcem. Popołudnie. Byłyśmy na milicji. Pan Kierownik przyjął nas roztańczony, w kapeluszu na głowie, mówił do nas per "ty" i per "kochanie", robił wrażenie pijanego. Sądzę, że był pijany swoją funkcją: - Miałem przed południem konferencję. Przenoszę się teraz na piętro, bo tu już za mało dla mnie miejsca. Proszę mi się jutro przypomnieć. Przedstawił się nam bardzo niewyraźnie. Figa była do gruntu rozczarowana. W byłym Gimnazjum Słowackiego (tam uczyć miał kiedyś E. Jak często go wspominam') jest placówka sanitarna. Figa woli to nawet od pracy w biurze. Ja nie decyduję się na to. Mamy obydwie równe kwalifikacje (kurs sanitarny w przedwojennym PW), a przyjmują tylko siły fachowe. Jednak w roli siostry miłosierdzia jest bierność poświęcenia, która mnie przeraża [. . .] Wiem, że stoję na rozdrożu. Nie dam się ponieść ambicji osobistej, lecz wmieszana jestem w walki o karierę, o byt [...] U nas wojny JUZ prawie nIe słychać. Raz po raz w oddali rozbrzmiewają katiusze. Część śródmieścia oswobodzona. Był Mietek Skrzypczak. Trzęsący się i blady. Niemcy zagnali ich do piwnicy, zabili deskami i podlali benzyną. Na szczęście jeńcy wyrąbali sobie jakieś inne przejście. Uciekli. Rosjanie wzięli go za Niemca. Znów ledwie wyszedł z tej opreSJI [...] Ach, gdyby już było życie spokojne i unormowane! Życie pracy i twórczości, a nie walki i zniszczenia! Życie piękne i dobre, a nie życie dla zachowania życia' Czy z wojny tej wypracował się jakiś ideał? Wymieszałysię pojęcia. Nastąpiło wielkie uświadomienie. Mgliste pojęcia stały się nagle wyraźną realnością. Rozczarowania, drogo kupione, pozwalają budować nowe systematy .. . 6.2.45 Figa i Renia biegają już w strojach sanitariuszek. Suknie w paski, lniane fartuszki, białe czepeczki. Robią coś. Jest mi przykro, że siedzę bezczynnie, lecz nie widzę jeszcze przed sobą niczego, co byłoby zaczątkiem organizacji. Do milicji już nie pójdę. Praca siostry miłosierdzia jest dla mnie fizycznie za ciężka, wewnętrznie też mi nie odpowiada. Zgłoszeń jest dość. Nie odczuwam więc tego jako obowiązku. Widziałam się z Anuszką. Jest też rozczarowana. W domu ten sam, co i u nas, nerwowy nastrój. Czeka. Bez projektu, bez pracy, z tą dziwną obawą, że może dla nas zabraknąć miejsca, że jednak na razie wszystko jest bez kształtu, w koniecznej inercji. - Nie zapominaj, że jeszcze jest wojna! - mówi wrzucając obrany ziemniak do miski z wodą. Przypominają mi się początki wojny. Teraz też wstaje się późno, chodzi się bez celu, nie można zająć się pracą naukową, gdyż wszystko jest wiecznie poprzewracane i wciąż jest dokoła pełno ludzi; wszyscy są niezadowoleni i dokuczliwi, wszyscy nieco wystraszeni i zdenerwowani. Więc czyta się lekkie powieści, dużo śpi, prowadzi bez sensu złośliwe rozmowy. Nikt nie rządzi, nikt nie słucha, brak zupełnie organizacji pracy domowej. Mama, zwyczajna być samą, biega rozrywana, nieopanowana, przemęczona. Ojciec leży raz na jednym, raz na drugim tapczanie i marzy o wyrwaniu się z domu. Głowy są ciężkie, brak powietrza, chodzić po ulicach wolno od 8 do 18, lecz nie jest bezpiecznie. Z wiosną będzie chyba lepiej. Wpadła po mnie Helenka Andrzejewska. W parku Wilsona wiec ludowy. Nie mogłam z nią wyjść, bo mama sama w domu, nie dosłyszy dobijania się do bramy, a tu już też schodzą się pierwsi pogorzelcy (Hena ko, lega z Gdańska). Jest ich coraz więcej. Sródmieście mocno wypalone. Bombardowanie grozi wciąż jeszcze nam wszystkim. 7.2.45 Pracuję w dziale technicznym. Nie mogłam już wytrzymać w domu, w moim lenistwie, w niezrozumieniu pracy domowej. Jestem skromną stenotypistką, lecz trzymam choć jeden palec na tętnie organizacji, która zaczyna swe życie. Dziś powołano do pracy wszystkie osoby, które były , zatrudnione w Zakładach Swiatła, Siły i Wody. Kieruje wszystkim inż. Jańczak, którego poznałam. Przyjechali już wysłannicy Komitetu Lubelskiego. Jest wojewoda, urzęduje w gmachu Gimnazjum Mickiewicza, jest Felicja Szusterkomisarz miasta - Woroch, jest przede wszystkim coraz więcej polskiego wojska. Niemcy wychylają się jeszcze raz z (tej, raz z innej ulicy, po'dpalają domy i strzelają. Moje bduro? Na czele stoi inżynier górnik p. Jankowski, młody jeszcze człowiek, pewien siebie, o dużym zmyśle organizacyjnym, fachowiec - prawdopodobnie będący na poziomie. Ustosunkował się do mnie przychylnie, nawet bardzo serdecznie. Dalej jest p. Hoffman, kupiec, który, objął już firmę po Niemcu Zickelbeinie i doprowadza ją do porządku. Wreszcie jakiś bankowiec, p. Kubiak, o średniej inteligencji i mieszczańskich poglądach. Przez biuro przewijają się dziesiątki ludzi - kupcy, inżynierowie, sanitariusze, rzemieślnicy, dentyści, organizatorzy obozów zbiorczych dla Niemców itd. Samoloty niemieckie latają nad miastem. Jest jednak silna obrona rosyjska. 8.2.45 Lekkie bombardowanie nocą. W pracy spotykam Halę Winowicz, przystojną brunetkę o greckim typie urody, która zaprasza mnie do siebie na obiady, gdyż mieszka w pobliżu Gimnazjum Mickiewicza. Jest mi miłe to spotkanie pierwszej osoby znajomej. Poznaję teraz inżyniera mechanika z DWM p. Susickiego, poznaję jakichś mecenasów, radców, wielu z naszej starszej inteligencji. Dziś organizuje się "Cegielski" (rejestracja). Pan Jankowski odprowadza mnie w czasie obiadu i wieczorem do domu. Jesteśmy w dobrych stosunkach. Pan Kubiak mówi natomiast o mnie "ta panienka" i - jeśli można - pomija moją obecność w ogóle. Jestem jeszcze nieśmiała i dość milcząca. Stawiam pierwsze kroki. Ludzie dokoła przewyższają mnie swoim wykształceniem i praktyką. Doceniam to i uczę się, słuchając. Helenka A. poszła za moim przykładem, zgłosiła się też do pracy i jest od dziś w sekretariacie wojewody. To mnie bardzo cieszy. Przedstawiłam jej inż. Jankowskiego dziś ma ulicy. Był zalany potokiem naszej wymowy. Służbę naszą traktuje się honorowo, lecz w pewnej mierze jesteśmy wynagradzani naturaliami. Jest to zresztą konieczne, gdyż nie ma żadnej dostawy żywności. Jest co prawda pięć sklepów otwartych na Łazarzu, w których sprzedaje się mleko i chleb, lecz trzeba tam czekać w długich ogonkach. Milicję przejęło dziś wojsko. Na czele stanął jakiś podporucznik. Cała masa młodzieży ma być znów rozpuszczona, a pozostaną tylko powołani. Gdy wróciłam dziś w południe do domu, musiałam długo dobijać się do bramy, która wciąż jeszcze jest zamknięta z obawy przed pojedynczymI Niemcami [. ..] Wreszcie wybiegł Hen rozpromieniony: Stanisław Szenic - Wiesz, kto jest w domu? Michał. Michał Nowakowski!! Uściskaliśmy się z Michałem. Jak dobrze, że znów jest dla nas odzyskany. Wędrował dobę z Niemcami, a potem uciekł im i wrócił do Krzesin. Mówi się dużo o zniszczeniach miasta. Michał słyszał o tym też, bał się o nas, przyszedł zobaczyć. Dziś nocUJe u nas. 9.2.45 Przed południem JUZ awansuję. Siedzę przy stoliku inżyniera i przeprowadzam rejestrację. Poznaję w dalszym ciągu całą masę panów, ludzi rozmaitych, inteligencję, komunistów, uciekinierów z wojska niemieckiego itd. W południe idziemy do pełnomocnika Rady Ministrów, p. Szenica, który zjechał już do Poznania. Idzie inż. Jankowski, mechanik lotniczy Filipiak, który zresztą w ogóle nie ma ochoty nas opuścić i dźwiga z ważną miną akta, wreszcie i ja. Wydaje mi się to mocno śmieszne. Na sprawie zna się tylko inżynier, p. Filipiakowi chodzi o robienie kariery, a mnie interesuje to wszystko raczej tylko z punktu dziennikarskiego. Stwierdzam jednak od razu, że na wszystkich robi wrażenie powaga przedstawiciela rządu. Tytułuje nas "obywatele", mówi krótko, rzeczowo i wiem doskonale, kiedy musi uśmiechać się nad naszą naiwnością. Widzę jego delikatność, gdy usiłuje nam powiedzieć, że teraz musimy podlegać jemu, że on obejmuje wszelką pracę administracyjną w dziale techniki. Odpowiadam mu krótko i węzłowato za inż. Jankowskiego. Pan Szenic notuje nasze nazwiska, prosi o złożenie życiorysów - jako zwykła formalność - mamy pracować u niego. Tu już ja się buntuję. Cóż kogo obchodzi, że znam maszynę i stenografię, nie chcę mieć nic wspólnego z przemysłem. Wypowiadam swoje myśli. Pan Szenic wykazuje nawet pewne zainteresowanie; skierowuje mnie pod nr 22 przy ul. Chełmońskiego, gdzie ma istnieć dział propagandy i informacji, działający z ramienia rządu. Udajemy się tam znów we trójkę, lecz jeszcze nikt nie urzęduje, uprząta się dopiero biura. Wracamy do gmachu Gimnazjum Mickiewicza. Milicja już się stąd przeniosła, pozostało tylko Województwo. Referujemy sprawę kilku inżynierom i architektom, którzy dosyć mają już wszelkich rejestracji, a chcą pracować. Pan Jankowski myśli na ra Felicja Szusterzie tylko o bucikach dla mnie. Wydaje się nawet, że interesuje go to więcej od wszelkiej organizacji. Jest naprawdę uczynny i życzliwie pomocny. Przynosi mi buty z magazynu. Pan Fi1ipiak natomiast chce nas rozgrzać: Jakiś żołnierz ma manierkę mocnej wódki. - Gdzież to? - Zupełnie na dole, w piwnicach budynku. Schodzimy. Mijam jakiś pokój, w którym obrzucają mnie groźnym spojrzeniem. Nie mam żadnego znaczka, posądzają mnie o Volksdeutschentum. Wreszcie wchodzimy do właściwego pomieszczenia. Tu wydaje rozkazy p. R. Niski, bardzo ładny, czarnowłosy chłopak tresuje Hit1erjungen. Mignęła mi jakaś znajoma twarz. Pada pytanie: - N a1eżałeś do Hitler jungen? - Nie! Kopnięcie i rozkaz odwrócenia się twarzą do ściany. Metody hitlerowskie. Robi mi się z lekka niedobrze. Wiek XX szerzy swą kulturę. - Znam tego chłopca, wydaje mi się - rzucam uwagę. Rozkaz i odwraca się do mnie twarzą. Znasz tę panią? Tak. Skąd? Razem pracowaliśmy. Teraz zwracają się do mnie: - Jaki był? Widzę ich groźne, mściwe twarze. Ten stracił ojca w Dachau, ten siedział cztery lata w więzieniu, tego bito tak, że jest teraz nieuleczalnie chory na nerki. - Ten chłopiec był uczniem, a ja pracowałam w zarządzie. Nie mIałam możności obserwować go. Tylko mogę powiedzieć jedno - był to też Hitler junge. I teraz rozpoczynają się biegi: _Padnii' Powstań! - Padnij! - Powstań! Uczą go niesprawiedliwości świata. Przedtem kazano mu być Niemcem, teraz ćwiczą za to, czego uczono go jako cnoty. Matka stoi obok i płacze. Ojciec jest w niewoli. Zagadnienia odwieczne i bolesne. Uciekam stamtąd jak najprędzej. Helenka odwiedza mnie często w biurze. Buntuje się przeciw reorganizacji wewnętrznej, jaką znów się przeprowadza. Dostała się na razie do Opieki Społecznej. Inż. Jankowski lubi ją bardzo (bo i jakże jej nie lubić) i omawiamy razem wiele spraw. Wieczorem odprowadzają mnie wszyscy do domu. Jest bardzo wesoło, ale i bardzo smutnie. Czujemy jakiś ucisk, Jakieś niezadowolenie jeszcze. Niby jest Polska, a niby jej nie ma! Pierwszy raz widzę odżywanie państwa. Pierwszy raz wstąpiłam w wir spraw najważniejszych. Zachowuję sobie czysty pogląd widza. Biegam wraz z innymi, mówię to, co może im odpowiadać, rezygnuję ze swoich wewnętrznych właściwości i dążeń, lecz nie umniejszam i nie zmieniam swego "ja". Ono jest mi ostoją w chaosie zewnętrznych wypadków. Moje "ja", silnie zapatrzone w Boga. W domu znajoma rodzina pogorzelców - pp. Calińscy. Ojciec poszedł do urzędu mieszkaniowego załatwić kwestię naszej kwatery, tam natrafił na p. Lenartowicza, który ten dział organizuje i jest też zupełnie spalony. Mnoży się tych ludzi wciąż więcej. 10.2.45 Ostatni dzień urzędowania. Tylko do godz. 11. Jest to prywatna pogawędka. Poznaję szefa Helenki, który robi dobre, solidne wrażenie. Zaglądam też do działu kultury i sztuki. Organizuje się tam przede wszystkim muzykę i plastykę, z zaniedbaniem wszelkich innych działów. Prof. Lisicki słucha mnie z pewną dozą lekceważenia: - Przyjedzie pewna pani z Lublina, której nazwiska jeszcze powiedzieć nie mogę, a która obejmie dział literatury. Mój Boże, ja przecież nie chcę niczego obejmować, chcę pomóc, chcę pracować. Jakiś młody muzyk o skupionej, ładnej twarzy przerywa profesorowi: - To jest jednostronne traktowanie sprawy. Proszę tę panią chociaż zanotować. Profesor czyni to niedbale, w swoim notatniku. Idę podziękować temu muzykowi. Przedstawiamy się sobie, ma nadal poważny i opanowany wyraz twarzy. Podoba mi się bardzo. Tymczasem do profesora przystępuje jakiś niski brunet o orlich rysach twarzy i długich czarnych włosach. - Jestem aktorem dramatycznym - przedstawia się. Przyszedł właśnie z działu informacji i propagandy. Referuje, iż budynki Teatru Polskiego i Opery są zachowane. Profesor najwyraźniej emocjonuje się. Wkrótce chce uruchomić Operę, zorganizować orkiestrę, mówi też o redagowaniu gazety. Wychodzę. W południe idziemy na ul. Chełmońskiego. Inż. Jankowski wraz ze swym działem do p. Szenica, ja do działu informacji i propagandy. Wysłannik rządu ma konferencję, przyjmują mnie w drugim pokoju jacyś 4 Kromka 1/88 Felicja Szuster Józef Pawłowskiznudzeni, młodzi panowie, którzy nie potrafią mi zresztą udzielić żadnych informacji, lecz zamawiają mnie na jutro, na godz. 9, gdyż o tej porze nastąpi ogólna rejestracja [...]. W ciągu dnia - bombardowanie przez Rosjan Cytadeli. 11.2.45 Umówiłam się z Helenką, inż. Jankowskim i jeszcze innymi znajomymi na mszę pontyfikalną. Konferencja w Urzędzie Informacji i Propagandy trwała jednak dłużej niż się spodziewałam. N ajpierw poznałam p. Tkaczyka, poetę i organizatora, dalej p. Kubalika, też poetę poznańskiego, jakichś nauczycieli, studentów WSH, grono młodych panienek i zapalonych do pracy chłopców. Potem przeprowadzono nas do pokoju, gdzie znajdowała się prasa. Był tam pełnomocnik rządu, por. Pawłowski. Wygłosił on do nas krótką przemowę o podziale Ministerstwa Informacji i Propagandy na oddziały: 1. polityczno-wychowawczy, 2. wydawniczy, 3. informacyjno-prasowy. Streścił też zadania naszej pracy: 1. walka z hitleryzmem, 2. wysiedlenie Niemców, 3. odbudowa gospodarcza kraju. Działalność nasza musi być kierowana dyrektywami politycznymi, wraz z hitleryzmem mamy też za zadanie zwalczać propagandę biegnącą równolegle do goebbe1sowskiej, propagandę londyńską, Armii Krajowej itd. Wywiązała się dyskusja na poszczególne tematy, zabierałam w niej głos, lecz już niewiele więcej zdobyłam informacji o upaństwowieniu przemysłu ciężkiego, gospodarki leśnej, o pozostawieniu w rękach prywatnych przemysłu lekkiego, handlu, gospodarstw 50 - 100 hektarowych, nasiennictwa itd., o tolerancji religijnej, o upaństwowieniu sztuki. Z jakichś tam względów zwrócono uwagę na moją "elokwencję" i odnotowano mnie jako prelegentkę polityczną. Wskazywałam na moje dążenia literackie i brak wykształcenia politycznego, lecz na razie nic to nie pomogło. Rozeszliśmy się, z tym, iż nazajutrz złożymy podania i życiorysy na ręce sekretarza. Msza jeszcze trwała. Ludzi było pełno, stali przed kościołem. Nie próbowałam się wcisnąć. Zresztą musiałam też wkrótce uciekać do schronu, gdyż nadleciały samoloty niemieckie. Po mszy spotkaliśmy się wszyscy. Raz jeszcze pogubiliśmy się, unikając powtórnego nalotu, lecz w końcu całą gromadą, jak zwykle, odprowadzili mnie do domu. 12.2.45 Urządzanie biur, świetlicy. Piszę na maszynie artykuł redaktorowi gospodarczemu, potem tłumaczę krótkie zaświadczenie na język rosyjski. Por. Pawłowski przedstawia mi się, wspomina o mojej pracy, mimo tego nie oddaję jeszcze swego curriculum vitae. Uciekam w południe i[. ..] Po południu odwiedza nas dr Piechocki. Jestem zdziwiona, iż to tak energiczny, miły, skromny człowiek. Jest w nim coś, co zniewala. Jego inteligencja, jego radosny uśmiech, jego prostolinijność. Rozmawiam z nim z przyjemnością. Wspomina o Mauthausen. Pada nazwisko Ettera, Dr Piechocki ma oczy pełne łez: - Nie mogę mówić o ks. Etterze bez wzruszenia. W nim jest pierwiastek cudowny. Ja i dziś jeszcze, gdy przechodzę jakąś ciężką chwilę, wzywam go pamięcią. Wspominam jego wzniesioną rękę i słowa błogosławieństwa. I proszę mi wierzyć, to nie było naturalne. Gdy kogoś bito, a ukazał się ks. Etter, oprawca zostawał nagle odwołany. Albo znów raz, gdy dobijano jakiegoś człowieka w kamieniołomach, nagle spadł głaz i uśmiercił kata w chwili, gdy ks. Etter szeptał łacińską modlitwę. A ja sam przeszedłem to też. Bito mnie do nieprzytomności trzonkiem łopaty po głowie i kopano ciężkimi butami, gdy nagle on wzniósł rękę. To wystarczyło. Pękło drzewce łopaty i Niemiec mnie zaniechał. Ks. Etter był też naszym cichym spowiednikiem; gdzieś przy praniu, szeptem powierzało mu się grzechy. I przy tym on był nie tylko księdzem. Był też najlepszym kolegą i współtowarzyszem. Kiedyś w niedzielę przed południem, na pośmiewisko, kazano czterdziestu ludziom - rząd księży, rząd Żydów, rząd księży i rząd Żydów - toczyć ciężki, ogromny walec po szosie. On robił wszystko pokornie i dzielnie [...] 13.2.45 W moim otoczeniu są ludzie wykształceni i inteligentni. Jednak nie ma zupełnie ludzi mądrych. Moim nowym środowiskiem jestem mocno rozczarowana. Jak wszystkim, co napotykam. Jest w nim niepokój, brak myśli przewodniej, ślepe rzucanie się w prąd, który nas ciągnie nie wiadomo dokąd. Wszędzie dokoła jest gruba warstwa obłudy i chęć przegadania jeden drugiego. Byliśmy w niewoli i nie mogliśmy mówić po polsku, teraz nagle wszyscy paplamy. I wszyscy jesteśmy właściwie sobie niechętni. Myślę, że jeszcze nie dobraliśmy się odpowiednio [...]. Na czele biura stoi red. Brzóska. Potem jest p. Szulc, który się przedstawia jako aktor dramatyczny z Warszawy, p. Maciejewski i ja. Panu Szulcowi zwierzyłam się z moich niechęci do wszelkich zagadnień poli 4« Felicja Szuster Czesław Brzóskatycznych i wspomniałam moją ewentualną chęć współpracy z p. Leszczem-Mirskim, którego swego czasu oglądałam u prof. Lisickiego. Staram się doprowadzić do porządku centralne ogrzewanie w naszym budynku i idę do inż. Jankowskiego. Siedzi w dobrze urządzonym pokoju, ma umalowaną sekretarkę (która jest jakąś moją młodszą koleżanką) i zdaje się, że nic nie robi. Objął dział przemysłu na prowincji, lecz ze względu na marną komunikację na razie jest bezczynny. Idziemy do Województwa odwiedzić Helenkę. Załatwiam przy tej okazji sprawę biblioteki technicznej. Dowiaduję się, iż wysłanniczki do spraw literatury w dalszym ciągu nie ma, a Sekretariat Uniwersytetu przeniósł się na ul. Słowackiego 20. Schodzimy też do pana R. Znów szeregi z nosami do ściany . . . Ponury nastrój więzienny w gmachu oświaty, gimnazjum f..] Myślę czasem, że mam przykry sen. Że przerzucono mnie w inną epokę, między innych ludzi, którzy są nierzeczywiści w swym okrucieństwie i kłamstwie. Wciąż jeszcze odgłosy walk w Poznaniu. 14.2.45 Wieczorem urządziliśmy z okazji "podkoziołka"', który się komuś, przypomniał, herbatkę. Słuchaliśmy płyt i było miło i ciepło, tak, że trochę nabrałam ochoty do życia na naszej niepoprawnej, zdziczałej planecie. Z tą radośniejszą atmosferą wewnętrzną ruszyłam dziś do pracy. Miałam silne postanowienie pracy konkretnej, niezależnie w jakiej dziedzinie [. . .]. Spóźniłam się do biura. Zabrałam ze sobą papier do napisania nowego życiorysu w połączeniu z wnioskiem do Uniwersytetu o przyjęcie mnie tam do jakiejś cichej pracy biurowej. W korytarzu już zastałam por. Pawłowskiego i mego bezpośredniego szefa, p. red. Brzóskę. - Właśnie rozmawialiśmy o pani - zaczął porucznik. · - Wydaje nam się, że jednak pani jest jeszcze niedobrze umieszczona i aby to naprawić, mianuję panią z dniem dzisiejszym kierowniczką działu wydawniczego. Pani pozwoli ze mną. . . Zeszliśmy do jego gabinetu. Płonęłam z ciekawości, z radości, prze de wszystkim z niepewności. Dostałam instrukcje, omówienie, objaśnienia. Powierzono mi ludzi. Również przyłączono do działu wydawniczego grupę litografów-malarzy. Chciałam ich usamodzielnić, jako podgrupę, gdyż są to ludzie o przeszkoleniu artystycznym, o którym ja nie mam pojęcia, jednak porucznik nie zgodził się na to. Podlegają wszyscy mnie. Jest to obowiązek, któremu chcę podołać [. . .] Wczorajści współpracownicy działu polityczno-wychowawczego dziś stali się moimi urzędnikami. Pozostawiłam im prawo wyboru, tak jednak sami zdecydowali. Po południu oddałam już p. Szulca (który zresztą, po krótkiej obserwacji, sprawiał wrażenie najinteligentniejszego i najsympatyczniejszego pracownika) do teatru. Również zredukowałam częściowo dział graficzny. Por. Pawłowski zwracał mi uwagę, iż większość tych panów to wolne, artystyczne duchy, które wciąż wyszukują jakieś przeszkody w pracy. Tak i mnie się przedstawiali. Mam zamiar jutro porozmawiać z każdym z nich z osobna. Postanawiam też nie ulegać ich prośbom i wstawiennictwom. Staram się nie robić omyłek, lecz popełniam je wciąż jeszcze. Jestem niedoświadczona i to popycha mnie do pośpiechu i chciwości pracy. Opanowuję się jednak. Tylko w ten sposób mogę uniknąć popełnienia wielkiego błędu, czego mi zrobić nie wolno. Por. Pawłowski i red. Brzóska otaczają mnie swoją protekcją, życzliwością i dziwnym zaufaniem. W sprawach personalnych, w pracy, w stosunku do mojej inicjatywy. Dziwi mnie to ogromnie, tym bardziej że jak dotąd nie oddałam nawet jeszcze swego życiorysu. Sekretarkę poinformowali, iż nie mam chleba. Nazwisko moje powtarzają wszyscy. Ze zdziwieniem, z jakimś odcieniem niedowierzania. Brzmi to nieco operetkowo. Nikt mnie tu nie zna, lecz wszyscy myślą, że przecież musiałam być czymś ważnym w społeczeństwie. Wkręcam się tu i tam, zabieram głos w tej i tamtej sprawie, nie znam się na niczym, lecz wszystkiemu się przyglądam. Biuro już sobie urządziłam. Jest wielkie, jasne, z parkietem, łamaną kanapką w rogu pokoju, okrągłym stołem i pięknymi wazami. Czuję się trochę niedorosła do mojej roli, i to śmiem sobie tu jasno i otwarcie powiedzieć! Była siostra Helenki G. Skierowałam ją do stacji sanitarnej Figi. Helenka jest ciężko chora. Jutro poślę po nią nosze. Dom, w którym przebywali, spalony. Dziś byli nowi pogorzelcy. Szukałam dla nich mieszkania. Jest o nie coraz trudniej. Mama moja rozdaje różne części garderoby, nasi znajomi natomiast przynoszą nam żywność. Ojciec Maryli D. aresztowany przez NKWD. Nie znamy powodu. Maryla jest zrozpaczona. Interweniujemy, ile się da. Dr Dziembowska urzęduje już w Gimnazjum im. Gen. Zamoyskiej. Przyjmuje zapisy młodzieży. Felicja Szuster 15.2.45 Pierwszy numer gazety "Głos Wielkopolski". Red. Brzóska jest coraz bardziej z siebie zadowolony, inni natomiast uśmiechają się dość nieporadnie 1[...] Helena A. została kierowniczką sekretariatu Wojewódzkiego Komitetu Opieki Społecznej. Byłyśmy razem u Helenki G., która pozostała jednak w domu, gdyż okazało się, że w jej obecnym stanie nie można jej nawet przenieść do punktu sanitarnego. Gdy wychodziłyśmy od niej, Helenka A. zapytała: - Jak pani myśli? Co lepiej? Mieć pękniętą kość w nodze czy być kierowniczką bez pracy? Gdybym była kimś z zewnątrz i obserwowała wypadki, powiedziałabym o sobie: -. Felicja pcha się na stanowiska, o których nie ma pojęcia. Ta też z rodziny karierowiczów. Dr Dziembowskiej już dziś nie zastałam. Gmach gimnazjum zajęło wojsko, mają się tam meldować miejscowi Niemcy do pracy. Wojsko to zresztą jedyni ludzie, poza sanitariuszami, którzy robią coś konkretnego. Pracują. Reszta. . . omawia plany. 16.2.45 Przygotowania do otwarcia świetlicy w niedzielę. Por. Pawłowski mało widoczny, a jednak on budzi we mnie najwięcej sympatii. Od jutra czas pracy od 8 do 16, z półtoragodzinną przerwą obiadową, z dokładnymi listami obecności, codziennie sprawdzanymi, i z zastrzeżeniem, iż każde wyjście do miasta musi być meldowane u kierownika referatu. Zapowiedziałam to moim artystycznym pracownikom. Spotkałam się dziś z Leszczem-Mirskim. Ma rzeczywiście piękną twarz i głos, lecz wątpię, czy inne walory poza aktorskimi. Gra jego oparta jest przede wszystkim na dykcji i wykazuje tę samą szkołę, jaką miał np. Dąbrowski. Jest ona miła dla ucha, lecz nie jest najlepszym środkiem ekspresji czy połączenia duchowego widza z aktorem. Zaznaczyłam mu, iż chętnie będą z nim współpracować, jeśli brak mu sił. Myśli, iż należę do pensjonarek, które marzą o scenie. Dziś byłam w Teatrze Polskim i pierwszy raz widziałam miasto. Ruiny, gruzy, zgliszcza! Cuchnące padłe konie, jeszcze pociski i strzały. Wygląda to wszystko jak poszarpane kulisy! To już nie jest Poznaniem! 17.2.45 Porucznik dodaje jeszcze do mego działu kolportaż i zasypuje mnie pracą i odpowiedzialnością. Mam też kasę. Praca cieszy mnie. Kubalik projektuje założenia pisma literackiego, związku literatów itd. Jest rzutki,energIczny i z całą pewnością ma zdolności. Jego tupet można jednak . , ce nI c. U mnie w kolportażu pracuje człowiek, który ma skończoną WSH. Musi przychodzić do mnie i prosić o pół godziny wyjścia, aby załatwić sprawy mieszkaniowe dla swej rodziny. Przecież to wstyd [...] 18.2.45 Rano przyszedł kpt. Michaiłów, pierwszy Rosjanin, jakiego powitaliśmy wówczas nocą szampanem. Walczył cały czas w Poznaniu, dziś miał chwilę wolną, przyszedł odwiedzić. Jego adiutant padł. Pogadaliśmy trochę i odwiózł mnie autem do pracy. Tam konferencja z porucznikiem w sprawie personelu. Maryla musiała czekać na mnie przeszło godzinę, a potem poszłyśmy do Jurka Rybickiego pytać o jej ojca. Sprawa nie doszła jeszcze do śledztwa. Pocieszam Marylę jak mogę, lecz cóż - ją boli inaczej. A po południu goście: wicewojewoda, prezydent miasta itd. w świetlicy. Były plusy i minusy. Fortepian nie nastrojony, kwiatów nie przywieźli na czas, itd. Program ładny. P. Kotzur jest sympatyczny i cichy. Robi wrażenie chorego. Również na uboczu stoi Szulc, który stał się zresztą gwoździem programu, pięknie recytując wiersze Wojciecha Bąka. Reszta jest prześmiewna, rozbrykana i rozhałasowana lub napuszona, surowa i naszpikowana hasłami. Pan Murlewski, rzeźbiarz, który pracuje u nas, wyciąga z kieszeni flakon wypełniony zielonym płynem. Okazuje się - dobra wódka. 19.2.45 Strasznie zimno. Brak żywności. Różni interesanci. Niektórzy uprzejmi i rzeczowi, inni nieznośni. Ogółem jednak robią wrażenie dodatnie. Porucznik ze mnie niezadowolony. Chce projektów, ulotek, haseł, a nikt z nas nie ma ochoty pisać zgrabiałymi rękami i przy pustym żołądku. Moi pracownicy uciekają, jak mogą. Mam przedstawić na końcu tygodnia sprawozdanie z pracy. J ak dotąd, ozdobiliśmy jedną świetlicę. Wszystko to jest przykre, męczące. Lecz są i rzeczy straszne. Przyszła dziś do mnie Bożenka Sołtysiakówna. Nie mogłam jej poznać. Wyglądała staro, blado, nie umalowana, chuda, opuszczona. Była w czerni. Nie, to chyba nie Bożena. Poprosiłam, aby interesanci poczekali. Dopiero, gdy podeszła do mnie, drżąca, z oczyma pełnymi łez i powiedziała: - Felu! - powstałam, aby ją powitać. Niemcy kilka dni temu zamordowali jej brata i narzeczonego, a potem ojca. W ostatnich dniach wojny, gdy Poznań już zachłysnął się wolnością. Felicja Szuster Ach, jak niedobrze jest żyć! Tylko samotność w przyrodzie, najprostsze potrzeby i najzwyklejsze słowo mogą uczynić nasz byt znośnym f...] 22.2.45 Ulotka jest chyba najtrudniejszym gatunkiem literackim, jeśli można tu w ogóle mówić o literackości. Moi współpracownicy to mili, dzielni, dobrzy ludzi. Wszyscy myślimy trochę inaczej niż chce Urząd Informacji i Propagandy. Pracują w moim dziale z artystów: Ludomir Kapczyński - zdolny, chętny i świeżo-naiwny, o pięknej, rasowej twarzy i inteligentnym spojrzeniu; Klemens Starybrat - dusza-człowiek, jąkała, o bujnym humorze i stałej ofiarności, artysta-dekorator; Marian Romała - którego nie poznałam jeszcze wewnętrznie, lecz powszechnie cenione są jego prace. Dziś wreszcie zgłosił się p. Mirski-Neumann, który przez dziesięć lat prowadził w "Ilustracji Wielkopolskiej" dział humoru i karykatury politycznej. W zgłoszeniach są i takie nazwiska jak: Twardy - dekorator, Majewski - wystawy u Schuberta itd. Życie codzienne? Brak chleba. Z mieszkania chcą nas usunąć, a objąć ma całą willę wojsko. Na razie ratuje sytuację wujek, dr Donat, jako naczelny lekarz miasta [...] Dowiaduję się, że Włodek Cejrowski zginął w Mauthausen. To było więc nasze pożegnanie! Te jego łzy na środku hali, których wstydził się tak okropnie jak nowo odkrytej u siebie słabości! Cześć Ci, Włodku [...] Podobno dziś w nocy padła Cytadela, a Niemcy częściowo uciekli z miasta. Trudno stwierdzić, ile w tym prawdy. Nocą mobilizowano naszą młodzież i z karabinami posłano też do walki. 23.2.45 Sprowadził się do nas major, podobno z NKWD. N apotykam kilka trudności ze strony red. Brzóski. Nie chce przyjąć wysuwanych przeze mnie tak znanych osób jak Mirski, czy ilustrator bajek itp. Krakowski tylko z tego względu, iż umieszczali karykatury polityczne w przedwojennym "Kurierze". Przydział chleba dalej zawodzi. Mówi się o stołówce. Zresztą już od dość dawna. Na schodach, w mojej wiecznej bieganinie po piętrach, zatrzymuje mnie dyrygent orkiestry. Zza drzwi słyszę dźwięki fortepianu. Gdy się uchylają, pianista składa mi ukłon. To pan Gerhard Kotzur. Zachowałam o nim dobre wrażenie powagi i istotnego zrozumienia sztuki. Rozmawiamy w progu. Wspomina swego brata i wtenczas od grupy muzyków odrywa się jeden, podchodzi ku nam i rozpoznaję tę samą inteligentną, szlachetną twarz mego znajomego z "Kultury i Sztuki", który ujął się wówczas za mną u prof. Lisickiego. Więc to jest ten sławny pianista, młodszyp. Kotzur. Tak bardzo pragnęłam go poznać! Pyta mnIe, gdzie praCUję i czy jestem zadowolona: - Nie chciałaby pani brać udziału w naszych imprezach o podłożu raczej tylko kulturalnym? Są i one zabarwione propagandowo, lecz założeniem jest tu sztuka' Szepczą o czymś z bratem. Ja chcę chętnie uczestniczyć we wszystkim, gdzie są oni. Obiecuję zajrzeć jutro w czasie ich próby. 24.2.45 Wciąż zimno i brak chleba. Obserwuję moich kolegów. Słowo ich jest giętkie i bogate. Myślę, iż chyba piszą wspaniale. I oni też tak myślą o sobie. Są prędcy, zaradni i pewni siebie. Podejmują się wielkich tematów i składają wizyty wojewodzie. W istocie jednak widzę w nich chaos. Daleka jestem od tych ludzi, ważnych wiekiem i znajomościami, którzy niecierpliwie patrzą na moje pomyłki. Kierowanie ludźmi jest rzeczą niezwykle trudną. Zwłaszcza w nieodpowiednich warunkach. Są ludzie młodzi z zapałem, są ludzie już rozgoryczeni, są tacy, którzy tylko czepiają się urzędu dla wygody i usiłują w miarę możności unikać pracy, są inni, którzy myślą tylko o jednej, ich wymarzonej dziedzinie i rozdmuchują swój temat do granic, które rozsadziłyby całość. Muszę ich poznawać, rozumieć ich charaktery, zdolności, pragnienia. Pytam o ich troski, nie mówię o swoich. Uśmiecham się do nich, jak do wybrańców, lecz krótko ucinam rozmowę, gdy pojawia się ton koleżeński. Niektórym muszę dawać dużo wolności, innych wciąż napominam. Wszystko razem biorąc, co też oni o mnie myślą? Był u mnie p. Mirski. Był smutny i bałam się, że to sprawa Jego zaangażowania jest tego przyczyną. Nie, on dzisiaj chował brata poległego w ostatnim ataku na Cytadelę. To już drugi wypadek u mnie w biurze. Młody p. Figaszewski zwolnił się dziś na pogrzeb swego kilkunastoletniego kolegi. Pan Krakowski był również i czekał na próżno na przyjęcie do pracy. Jeszcze nie zapadła decyzja. Ma podobno gruźlicę. Marzy o tym, żeby ilustrować nowe bajki. Dobry człowiek, o zapadłych policzkach i wesołych oczach. Tyle pracy, lecz brak chleba. Tylu ludzi chętnych, lecz gdzie ich umieścić? Siedzi więc p. Krakowski pół dnia z innymi w zimnym pokoju i chciałby coś robić, i nie może. W endeckim piśmie pracowali, mają nieodpowiednią przeszłość polityczną. Ot, ludzie XX wieku! Nie krzyczysz jak należy, umrzyj z głodu. Praca to nie zasługa. Propaganda - w tym rzecz! I wszystko tak wygląda. Kuleje, ledwo idzie. Nie ma aprowizacji, lecz jutro aż trzy wiece polityczne [...] Major, który u nas mieszka, jest nerwowy. Przewraca kartki książki,. Felicja Szusterbazgrze po niej ołówkiem, rozmawiia od niechcenia i ostro. Gdy mówię mu swoje imię, podchwytuje: Felicja, Feliks, Feliks Dzierżyński.. . Wy znajetie kto etot on? - Oczywiście. - Kak o nim w Polsze gawarili? Mówię coś ogólnego i pilnuję się. Nie dla psa kiełbasa. Zresztą rozluźnia się potem nieco. Jest krępy, silny. Robi wrażenie energicznego, lecz i wyczerpanego nerwowo. Mówi, że żona zbombardowana w Stalingradzie. Hen darzy go, jak i wszystkich poprzednich, wielką serdecznością. Regina daje co może. :25.2.45 Konferencja kierowników referatu u porucznika. Ustalamy skład ludzi. Malarzy i kolportaż zorganizuję sama, z tym, że udało mi się wprowadzić jako stałego pracownika Krakowskiego. Mirski - niestety - odpada. W "redakcja", że tak powiem, działu wydawniczego nie pozostaną ani Szulc, którego oddamy do teatru, ani Maciejewski, który przejdzie do terenowego, jako prelegent na prowincję. Miejsce ich zajmą: red. Naskrent i red. Oktawian Misiurewicz. Będzie więc to praca poważna i fachowa. Cieszę się. Nauczę się znów czegoś. Przecież pragnę tylko rzeczowej pracy, zdolnych dobrych ludzi dokoła, a w końcu i jakich takich warunków. 26.2.45 Red. Misiurewicz jest byłym mistrzem Polski i Europy w boksie. Zjeździł cały świat i opowiada chętnie, jak zaczął dla pieniędzy boksować, jak go oszukiwano i jak on z kolei robił interes... jakie to było niebezpieczne i męczące ... jak rządził nim tłum, a studia leżały odłogiem... Teraz ma dwoje dzieci. Kocha je nad wszystko [...] Mówi o tym, a ja lubię go już tak serdecznie, jak i Mirskiego, który zgnębiony przyjmuje następny cios losu - odmowę przyjęcia do pracy. Krakowski natomiast śmieje się całą swoją chudą twarzą. Zostawiam mu dziś groch i mąkę. Może mu to trochę dopomoże. Gomońskiego udaje mi się przekazać do referatu kinowego. Próbuję tego i z Mirskim, i z Twardym. Każą im złożyć życiorysy. Referat ten prowadzi red. Lech J eszka. Jest to ułożony, poważny człowiek, którego poznałam już przed wojną, czego jednak oboje nie przypomnieliśmy sobie. Modlę się wprost, aby tym dwom ludziom udało się. Nie mają chleba. Dalej wiedzie mi się i umieszczam p. Jarzębskiego jako kierownika powiatu kaliskiego, z prawem do zarekwirowania domu, świetlic, kin, biblioteki, przeprowadzania cenzury, utrzymywania drukarni dla swoich celów itd. Przy tym otrzymuję propozycję objęcia takiego samego stanowiska Oktawian Misiurewiczw dowolnym powiecie. Przebąkuję coś o Chodzieży. Porucznik uśmiecha się, nie chce mnie jeszcze puścić od siebie. - Chyba, żeby miała pani powody osobiste - dodaje. Ja też zwlekam. Chcę przecież korzystać z Uniwersytetu. List od Bożeny Jankowskiej. Taki smutny, zrezygnowany. Prosi o znalezienie dla niej mieszkania. Jeśli można z werandą, bo w lipcu, gdy urodzi dziecko... Straciła wszystko. Ucieszy ją wiadomość, że rodzice, o których nic nie wie, żyją. Tworzy się pismo literacko-artystycznonaukowe. Czesław Kubalik i Janek Szulc oznajmili mi to dziś. Czekają na materiały. Więc wreszcie i coś dla mnie. Nie wiem tylko, czy znajdę w sobie jakąś treść. Tak jakoś wątpię... Mówić byle co - może wielu. Ja chcę mówić o mojej prawdzie. A chciałabym też dać jej piękne mieszkanie ... Red. N askrent robi na mnie wrażenie typowego mówcy z mitingów, lidera politycznego. Sztucznie agituje tłumy i umie wywoływać pewne psychozy. Uważam to za kuglarstwo i nie mogę pozbyć się pewnej niechęci do takiego traktowania nawet idei, w którą się wierzy. 27.2.45 Jestem dziwnie zmęczona. W ciągu dnia przychodzi tak wielu interesantów, tak różne sprawy plączą mi się po głowie. Więc najpierw Czesław Kubalik był dziś u mnie pokazać umowę podpisaną przez wicewojewodę, a uprawniającą do stworzenia pisma apolitycznego, kulturalno-literackiego. Kierownictwo obejmuje prof. Lisicki, referat teatralno-artystyczny - Szulc, graficzny - Romała, plastyczny - Taranczewski, muzyczny - Buchwald, redakcyjny - Kubalik, sekretariat - po prostu umieścili moje nazwisko. Obiecałam, że gdy będzie tak daleko, wykręcę się z propagandy. Tymczasem wykonuję dalej moją pracę, a równocześnie zajęłam się sprawą projektowanej kiedyś spółki księgarskiej. Jan Jarzębski napisał wniosek, ja byłam dziś w dziale przemysłu. Tam mam już przecież opiekunów. Poszło więc prosto. Kwestia rozpatrzenia wniosku (których jest tysiące) normalnie wymaga długiego czasu, została jednak załatwiona na kolanie. Sądzę więc, że i lokal otrzy mam wyjątkowo łatwo, jakkolwiek będzie o tym decydowała jeszcze odpowiednia komisja. Od dziś jest światło, lecz tylko dla urzędów. Wodę mamy już od czterech dni. 28.2.45 Wszędzie powtarzają się włamania i kradzieże. Z Krakowa. Lublina wieści jak najgorsze. Okropne, paskarskie ceny, anarchia gospodarcza, niepokoje polityczne. Czyżby brak giętkości u obywateli, czy też - ? Moje nowe stanowisko jest już formalnie objęte. Mam referat kulturalny i sekretariat. Dziś zamieszczona została w "Głosie Wielkopolskim" notatka o powstaniu pisma artystyczno-naukowego i wezwanie do literatów, aby kierowali materiały na ul. Kossaka 9. Byłam tam dziś w południe. Spokojny, słoneczny pokój. Wielka biblioteka Czesława Kubalika. Cichutko i ciepło. Wierzę wciąż jeszcze, iż będzie można pracować dla Polski. Że dadzą nam minimum warunków. Tymczasem moi koledzy ustosunkowują się do mnie bardzo poważnie i ułatwiają pracę. Jestem im za to wdzięczna i tym bardziej doceniam ich. Tak postępują zresztą wszyscy istotnie rozumni współpracownicy. Pan Kapczyński, pracowity i utalentowany, pan Naskrent bardzo inteligentny, doskonały organizator, dowcipny mówca, pan Misiurewicz. Nieco zbyt żartobliwie pojmuje obecną swą działalność pan Stary brat, który w końcu upił się dziś, nie zatracając jednak nic z nie odstępującego go komizmu. Sympatyczną postacią jest bibliotekarka, p. Dajerlinżanka z wydziału p. Tkaczyka. Serdeczna, chwytająca od razu na swój lep, śliczniutka, misterna dziewczyna, zakochana w swych książkach, obdarzająca zresztą uczuciem chyba wszystko dokoła.