LUDWIK KLVCK POCZĄTKI DRUGIEJ WOJNY ŚWIATOWEJ W POZNANIU WE WTOREK, 22 sierpnia, na wakacjach w Grotnikach koło Leszna otrzymuję telegram z Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu, wzywający mnie do natychmiastowego przyjazdu do Poznania, a zatem przerwania urlopu. Wyjechałem następnego dnia, o godzinie 7 rano, z najbliższej stacji kolejowej we Włoszakowicach. Do pociągu tego wsiadali liczni rezerwiści, powołani do garnizonów. Coraz więcej przybywało ich na poszczególnych dalszych stacjach na trasie aż do Poznania. N atychmiast po przybyciu do Poznania, udałem się do siedziby Urzędu Wojewódzkiego na pi. Kolegiackim, gdzie dowiedziałem się, że wezwania do powrotu wysłano do wszystkich przebywających na urlopach pracowników wobec nagłego pogorszenia się sytuacji politycznej i beznadziejności uniknięcia wojny z Rzeszą Niemiecką. Wróciłem więc natychmiast do Grotnik w celu zabrania obu rodzin do Poznania, mojej rodziny i rodziny Mikołajskich, co mi się mimo znacznych trudności szczęśliwie udało. N astępnego dnia, 24 sierpnia, odwiedziłem z Ireną Mikołajską zmobilizowanego takie jej męża Juliusza, przebywającego w swej baterii w nie dalekich Złotnikach. Przy pożegnaniu Juliusz prosił mnie o zaopiekowanie się jego rodziną. Jeszcze w niedzielę (27 sierpnia) wyjechałem ponownie z Ireną Mikołajską na wieś, tym razem do znajomego właściciela gospodarstwa rolnego w Kołaczkowie koło Wrześni, w celu zapewnienia sobie pokoju dla dwóch rodzin na wypadek, gdyby Poznań był bombardowany lub -. jak mówiono - znalazł się na linii walk frontowych między naszymi i wrogimi wojskami. Wróciliśmy jeszcze tego samego dnia do Poznania, bez zamiaru opuszczania go przed działaniami wojennymi zagrażającymi bezpośrednio życiu jednej lub drugiej rodziny. J ak zwykle, udałem się w piątek 1 września do pracy w Urzędzie Wojewódzkim, gdzie byłem zatrudniony jako referendarz w Wydziale Rolnictwa i Reform Rolnych. Nie wysłuchałem rannych wiadomości radiowych, toteż nie wiedziałem o napaści Rzeszy Niemieckiej na Polskę i przekroczeniu przez wojska hitlerowskie granic Polski na niemal wszystkich odcinkach. W czasie służby natomiast zauważyłem lekkie podniecenie niektórych kolegów, ale wobec ich milczenia nie przywiązywałem do tego żadnego specjalnego znaczenia. Wszyscy pracowali normalnie, jak zwykle, bez przerw i wychodzenia poza pokój. Może i oni nie słuchali rannych komunikatów radiowych i tak jak ja nie wiedzieli o agresywnych działaniach niemieckich? W tym nastroju dobiegła godzina 11.30, gdy nagle przez otwarte na ogród okna posłyszeliśmy przybierający na sile grzmot nadlatujących nad miasto eskadr lotniczych i zaraz z ich kierunku potężne detonacje zrzucanych w różnych częściach Ludwik Kluckmiasta bomb. W pierwszej chwili nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że jest to pierwszy groźny atak wroga na nasze miasto. Koleżanka Wanda Banaszak gwałtownie się zrywa 1 krzyczy przerażonym głosem: - Co to? Wojna? Aby stwierdzić, jak zareagowali na to wydarzenie inni koledzy, wybiegłem na korytarz, gdzie panowała niezmącona cisza. J ak gdyby nic się nie stało i nikomu nie groziło niebezpieczeństwo. Cisza trwała jednak tylko chwilę, bo naraz odezwał się dzwon alarmowy, zwołujący wszystkich pracowników Urzędu do znajdującego się w podziemiach wielkiego schronu. Nie wiemy, co się dzieje w mieście i jakie są skutki nalotu - czy lotnictwo nasze podjęło walkę obronną i przepędziło napastnika? Ktoś wyraził przypuszczenie, że były to tylko ćwiczenia naszego lotnictwa, bo gdyby to był rzeczywiście nalot nieprzyjacielski, to na pewno trwałby dłużej i nie tak szybko zapanowałby znowu spokój na niebie. Lecz nikogo to już nie uspokoiło, bo gdyby tak istotnie było, to nie ogłoszono by przecież w gmachu alarmu w celu zejścia pracowników do schronu. Wśród zgromadzonych panowała wzorowa dyscyplina i spokój, mimo że każdego dręczyła i szarpała myśl o rodzinie pozostawionej w domu na łasce losu, bez uprzedzenia jak ma się zachować na wypadek nieprzewidzianego nagłego nalotu. Dopiero po upływie godziny oznajmiono nam oficjalnie, że istotnie miał miejsce nalot nieprzyjacielski, który może się powtórzyć w każdej chwili, mamy zatem pozostawać w schronie aż do odwołania. Schron był wypełniony pracownikami i przypadkowymi interesantami, nie odprawionymi przed nalotem. Czas wyczekiwania na odwołanie alarmu wydłużał się i, mimo że wentylatory bez przerwy pracowały, w schronie było coraz bardziej duszno i trudno oddychać. Wszyscy się niecierpliwili, domagając się otwarcia drzwi wyjściowych dla większego dopływu powietrza. Niestety, bez skutku. Była już prawie godzina 14, gdy wreszcie oznajmiono nam, że można opuścić schron, ale na własne ryzyko, i udać się do domu. Gdy dla uporządkowania pozostawionych na biurkach akt wchodziliśmy na trzecie piętro, w powietrzu na zewnątrz gmachu panował całkowity spokój i słońce świeciło pełnym blaskiem. N a horyzoncie nie widać było żadnych samolotów patrolujących, które mogłyby przyczynić się do upewnienia mieszkańców, że drugi nalot już ich nie zaskoczy. W pokojach zjawili się już nowi petenci, opowiadający, że słyszeli wyraźnie świst zrzucanych na wybrane cele bomb lotniczych i ich detonacje, że jednak atak ten miał przebieg tak szybki, że chyba lotnictwo nasze nie zdążyło poderwać się do walki. Zagadkowe w tym wszystkim było to, dlaczego lotnictwo nieprzyjacielskie bez przeszkód mogło w ogóle dotrzeć do obszaru powietrznego rejonu poznańskiego? M. in. jeden z przybyłych petentów - introligator Karol Kowalczyk z Górczyna - mówił, że jego zdaniem były to jedynie ćwiczenia lotnictwa. Wprawdzie, stojąc w obejściu swego domu, obserwował jakieś nadlatujące samoloty, ale odniósł wrażenie, że pozorowały tylko jakąś walkę powietrzną. Tramwaj z Górczyna aż do pi. Świętokrzyskiego, którym jechał, biegł normalnie bez przeszkód i przestojów, a jedynie na Kaponierze dostrzegł jakieś zbiegowisko, które nie zwróciło jego żadnej specjalnej uwagi. Wyjaśnienia różnych osób były zatem rozbieżne, nie pozwalające na rozeznanie właściwego przebiegu i skutków dokonanego ataku lotniczego. Z uwagi na bliski koniec pracy, prosiłem o pozwolenie na wcześniejsze wyjście do domu, jednak bezskutecznie. Panował nadal bezwzględny rygor. Wracając do domu tramwajem, przepełnionym zawsze w tym czasie wracającymi z pracy pasa żerami, przez most Kaponiery, rozglądałem się na wszystkie strony dla stwierdzenia, czy istotnie nalot pozostawił po sobie jakieś ślady. Nigdzie jednak wzdłuż całej trasy żadnych śladów wybuchów czy zniszczeń nie dostrzegłem. Dopiero na zakręcie po zachodniej stronie Kaponiery zauważyłem dużą wyrwę od wybuchu bomby w ogrodzie na narożniku ul. Marszałka Focha (obecnie odcinek ul. Roosevelta) i Zwierzynieckiej oraz wybrzuszoną od podmuchu powietrza ścianę stojącego tam wówczas budynku szkoły przemysłowo-handlowej. A więc bezdyskusyjny był już teraz fakt dokonanego przez wroga nalotu. Po przybyciu do doma zastałem na szczęście wszystkich zdrowych. Opowiedzieli mi, że z chwilą, kiedy odezwały się syreny alarmowe, zeszli do piwnicy, zabierając małego Andrzejka - naszego najmłodszego synka. Właśnie w tym dniu ukończył siedem miesięcy i już w takich niebezpiecznych okolicznościach, na rękach matki, musiał chronić się w piwnicy. Obawy przed atakiem gazowym, na który nastawiano ludność miasta od wielu miesięcy okazały się płonne, a poza tym w rejonie ul. Skrytej, gdzie mieszkaliśmy, mimo sąsiedztwa koszar ułańskich, żadne bomby tym razem nie spadły. Minęło bodaj pół godziny, gdy powtórzył się alarm lotniczy, zmuszając nas do szakania schronienia w nieprzygotowanej do tego celu piwnicy. Również w sąsiednich piwnicach gromadzili się inni lokatorzy domu. Jedynie prof. Jan Sobaszek miał stosunkowo dobrze urządzoną dla tych celów piwnicę, do której zaprosił teraz całą gromadę lokatorów bardzo życzliwie i ze zrozumieniem. Żalił się, że Poznańska Spółdzielnia Mieszkaniowa - mimo jego usilnych starań - nie wybudowała żadnego schronu, chociaż przemawiała za tym bliskość koszar wojskowych, stanowiących zawsze w razie konfliktu zbrojnego jeden z głównych celów nieprzyjacielskich nalotów. Po krótkim pobycie, dowiedzieliśmy się od członków straży przeciwlotniczej, że alarm został odwołany i, uspokojeni, wróciliśmy na górę. Być może, była to tylko próba alarmu dla stwierdzenia jego skuteczności. W warunkach niepewności czuliśmy się zobowiązani do zaopiekowania się rodziną Mikołajskich, toteż po spóźnionym obiedzie udaliśmy się do ich mieszkania przy ul. Kossaka 9, położonego również bardzo blisko koszar wojskowych. Zabraliśmy na wszelki wypadek najniezbędniejsze rzeczy na rower i wózek dziecięcy - aby w tych pierwszych godzinach wojny, wobec braku jakiegokolwiek informowania ludności ze strony władz, co winna czynić w razie nalotów, wyjść na krótko poza zabudowany obszar miasta dla przeczekania ataku na wolnym powietrzu, z dala od obiektów wojskowych. Po drodze dowiedzieliśmy się, że w czasie przedpołudniowego nalotu został zbombardowany Urząd Umundurowania przy ul. Kraszewskiego i że w tym rejonie od bomb poniosło śmierć kilkunastu zaskoczonych na ulicach przechodniów. Większe straty materialne powstały nadto na lotnisku wojskowym na Ławicy, o branym przez nieprzyjacielskie eskadry za główny cel ataku. W chwili, gdy zbliżaliśmy się do budynku przy ul. Kossaka, krótko po godzinie 17, odezwały się nagle na nowo syreny alarmowe. Przyspieszyliśmy kroku i wkrótce byliśmy już pod dachem. Szybko wnieśliśmy wózek i bagaż do mieszkania. Wszyscy zaś - z ciotką Ireną, jej starą matką, córką Danutą i szwagierką Ludwiką Makowską - udaliśmy się do położonego w suterenie mieszkania dozorcy, brak tu było bowiem również przygotowanej na schron piwnicy. Tak zaskoczeni, przeżyliśmy drugi z kolęd, tym razem jednak znacznie silniejszy i najgroźniejszy w swych skutkach, nalot na Poznań. W najbliższym sąsiedztwie uderzyły w wiele budynków z niesamowitą siłą różnego kalibru bomby lotnicze, rozrywając Ludwik Kluckdachy i górne CZęSCl murów. Nasza mała Oleńka, tuląc się z przerażenia do mnie, prosiła drżącym głosem: - Tatusiu, zapchaj mi uszy, bo nie mogę słuchać tego trzasku. Uspokajałem dziecko, ale i sam byłem bardzo zdenerwowany. Słychać było odgłosy silniejszych detonacji w rejonie ul. Głogowskiej, na której zapleczu przebiegają liczne tory kolejowe, stanowiące najwidoczniej również jeden z celów ataków lotniczych. Cała ta kanonada i zamieszanie trwały około 25 min u t. Po wyjściu na ulicę, dostrzegliśmy szereg wyrw w znacznym stopniu zniszczonych poddaszach i szczątków leżących w bezładzie na chodnikach i ulicy. Nalot dotknął przeciwległe budynki, czyli "nasza" strona ulicy, a więc również "nasz" dom nie ucierpiały od nalotu. Mijamy budynek na rogu ul. Siemiradzkiego, w który uderzyła większa bomba, niszcząc całkowicie poddasze i trzecie piętro. Widać odkryte wnętrze zburzonego piętra. Dalej widzimy coraz większe zniszczenia. Przy ul. Wyspiańskiego wokół domu mieszczącego Urząd Skarbowy pełno szkła i odprysków tynku. Przez spiętrzone zwały tej mieszaniny trudno przejechać wózkiem dziecięcym, w którym siedzi mały Andrzejek. W samym budynku widać olbrzymią wyrwę od bomby lotniczej, która spadając tu zniszczyła na wylot całe trzy piętra. Omijamy kłębowisko drutów i przewodów instalacyjnych, zmieszanych z odpadami tynku i szkliwa, aby czym prędzej wydostać się z tego nieszczęsnego miejsca i podążać dalej. Wokół zebrana straż pożarna i policja regulująca ruchem ulicznym oraz liczne grupy ludzi, omawiające przebieg i skutki nalotu w tym rejonie. Mijamy ul. Strusia, na której bomby lotnicze spowodowały dalsze spustoszenia. Dach sali gimnastycznej szkoły przy ul. Berwińskiego podziurawiony jak sito, willa Wiktora Majewskiego, stojąca po drugiej jej stronie, silnie uszkodzona odłamkami bomb, wszystkie okna bez iszyb. Na schodach willi stała jakaś kobieta, rzewnie płacząc. Dalej znów dom rozdarty bombą w głąb i w dół, aż do pierwszego piętra, na jezdni zaś bezmiar wyrw od uderzeń odłamków. Również na ul. Marszałka Focha dużo śladów od wybuchów bomb. Okna wystawowe w budynkach po stronie parku Wilsona bez szyb - wszystkie wyleciały. Ten sam obraz po przeciwnej stronie ul. Marszałka Focha aż do dworca zachodniego, poza tym liczne ślady pocisków bombowych na całej szerokości jezdni. Szalone podniecenie wśród biegnących bez żadnego - zda się - celu w jedną i drugą stronę ulicy - najwidoczniej, by jak najszybciej wydostać się z tego kręgu olbrzymich zniszczeń daleko poza jego obręb i tam odzyskać utraconą równowagę psychiczną i względny spokój. Dążymy na most Dworcowy. Tuż przed dworcem biegnie ktoś z przeciwnej strony krzycząc, że nikogo nie przepuszczają, bo pali się dworzec. Istotnie w oddali widać olbrzymie języki ognia i gęste kłęby dymu, wydobywające się - jak się okazuje - z magazynów firmy "Hartwig" przy ul. Składowej. Silny ogień spowodowany był przez bomby zapalające, których znaczna ilość spadła także na budynki sąsiedniej fabryki leków Barcikowskiego. Sam budynek głównego dworca stał, o dziwo, nie uszkodzony. A może został celowo ominięty w czasie ataku jako potrzebny również z punktu widzenia wojskowego przyszłej administracji niemieckiej? Artyleria przeciwlotnicza wprawdzie strzelała, nie była jednak zdolna zestrzelić choćby jednego nieprzyjacielskiego samolotu. Widok płonącego kompleksu budynków w tym rejonie wywołał wśród zaskoczonej siłą tego ataku ludności wielkie przygnębienie i trwogę, pytano się nawzajem o przyczyny słabości naszej obrony. Przecież władze nasze nieustannie zapewniały, że wszelką napaść odeprzemy siłą. Wraz z nami ciągnęły za miasto, pieszo lub na rowerach, z bagażem lub bez niego, nieprzeliczone tłumy ludności - starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, często z dziećmi w pchanych wózikach, smutni i zatroskani, bezradni i niespokojni o jutro, spragnieni i często głodni, a przy tym zmęczeni i wyczerpani. Wlekli się tak bez planu coraz dalej od zagrożonego centrum miasta, aby z dala od niego odetchnąć swobodniej i przeczekać pierwsze i najgroźniejsze - ich zdaniem - ataki wroga. Zatrzymaliśmy się dopiero za mostem św. Rocha, nasłuchując, czy nalot się nie powtórzy. Spoglądamy na miasto zapadające w ciemności, w którym nie widać nawet najmniejszego płomyka światła. Obowiązuje bezwzględne zaciemnienie i przestrzeganie godziny policyjnej. Czujemy w głowach okropny zamęt. - Dopiero pierwszy dzień - myślę - a już wojna w tak okrutny sposób ujawniła swoją destrukcyjną siłę zniszczenia. Na twarzach naszych dzieci, wczoraj jeszcze wesołych i pogodnych, maluje się smutek i żal. Są wstrząśnięte do głębi co dopiero przeżytymi chwilami grozy, tym nagłym i -tak strasznie bolesnym zwrotem w ich młodym i pełnym radości życiu. Starsze córki-licealistki z oburzeniem zadają mi pytanie, czy w cywilizowanym świecie wolno tak bezceremonialnie bombardować dzielnice mieszkaniowe i czy nie obowiązują napastnika jakieś zawarte w tym względzie umowy międzynarodowe. Wieczór był ciepły i suchy, toteż powoli posuwaliśmy się w kierunku Zegrza, odpoczywając od czasu do czasu w rowach. Wraz z nami drogę tę przemierzały liczne szeregi innych uchodźców, poszukujących daremnie jakiegokolwiek schronienia na nocleg. Wszystkie napotykane po drodze pomieszczenia były przepełnione przybyłymi tam już wcześniej uciekinierami. W Spławiu udałem się do proboszcza, ks. Stefana Bratkowskiego, który użyczył mi koni do Robakowa, gdzie znaleźliśmy nocleg u pewnego, bardzo życzliwie usposobionego gospodarza. Następnego dnia, w sobotę 2 września, nocowaliśmy w Rumiejkach, małym mająteczku, administrowanym przez Leona Zborowskiego. Nazajutrz, w niedzielę 3 września, postanowiliśmy, że ja wrócę rowerem do Poznania, obie rodziny zaś pojadą same użyczonymi przez Zborowskiego końmi do Kołaczkowa, gdzie pozostaną aż do mojego powrotu. Wracając do Poznania, po drodze minąłem Środę, którą właśnie opuszczała grupa policjantów, co wywarło na widzach najgorsze wrażenie. Jeszcze po drodze przeżyłem walkę powietrzną między polskim i niemieckim lotnictwem w Krerowie. Tuż przed Spławieni wśród fali uciekinierów dostrzegłem duże grupy zwolnionych z Rawicza więźniów politycznych, wyładowanych w Poznaniu i tam rozpuszczonych. Byli bardzo skupieni i mieli zarosty. Liczbę ich szacowałem na stu pięćdziesięciu. W mieszkaniu zastałem wszystko w porządku. Sąsiedzi powiedzieli mi, że w nocy nalotów już nie było, natomiast wzmocnione zostało pogotowie przeciwlotnicze. Po kolacji udałem się na ul. Grottgera do mieszkania mojego szefa Janusza Kęszyckiego, aby upewnić się, czy istotnie odejdzie z Poznania pociąg ewakuacyjny i czy w ogóle celowy jest wyjazd tym pociągiem, wobec możliwości jego zbombardowania. Na ulicach i w mieszkaniach zupełnie ciemno, obowiązywało nadal całkowite zaciemnienie. Od sąsiadów Kęszyckiego dowiedziałem się, że wyjechał już rano do Warszawy, zabierając jedynie najniezbędniejsze rzeczy. U dałem się zatem do innego kolegi - Jerzego Celichowskiego, mieszkającego na ul. Niego1ewskich, gdzie sąsiedzi mnie poinformowali, że również wyjechał z rodziną rannym pociągiem ewakuacyjnym. Wreszcie pojechałem w ciemnościach wciąż tym samym rowerem na ul. Przybyszewskiego, do mieszkania kolegi Pawła J arosiń 4 Kronika m. Poznania 3;83 Ludwik Kluckskiego, ale i tam dowiedziałem się o jego wyjeździe z rodziną rannym pociągiem ewakuacyjnym w niewiadomym kierunku. Wracając do domu ul. Marcelińską, niespodziewanie wjechałem rowerem w kłębowisko splątanych drutów telefonicznych, zerwanych w czasie nalotu przez spadające tu bomby lotnicze. Mimo ogromnych wysiłków, nie mogłem przez dłuższy czas w panujących ciemnościach uwolnić z nich kół roweru. Na ulicy - żywej duszy, która mogłaby mi pomóc. Zmęczonym wzrokiem dostrzegłem po chwili nie opodal, na środku jezdni, kontury ogromnego leju powstałego w wyniku eksplozji zrzuconej tu bomby lotniczej i drugie splątane obok niego duże kłębowisko drutów zerwanych z przebiegającej wzdłuż jezdni linii telefonicznej. Gdy wreszcie uwolniłem koła roweru z plątaniny drutów, uświadomiłem sobie, że dręczy mnie głód i pragnienie, i aby je zaspokoić wstąpiłem do otwartej jeszcze pobliskiej restauracji Andrzeja Czaji przy koszarach 57 pułku piechoty przy ul. Grunwaldzkiej. Spożywając tam ostatnią moją dobrą kolację, wysłuchałem razem z innymi gośćmi bardzo optymistycznie brzmiących wiadomości radiowych z Warszawy, które poprawiły znakomicie nastroje wśród klienteli i stworzyły pewność, że wszystko potoczy się nadal dobrze i że niedługo wszyscy będą mogli szczęśliwie wrócić do domów. P. Czaja, dobrze usposobiony, opowiadał, że pewien znany mu lotnik polski w czasie walki strącił trzy nieprzyjacielskie samoloty, za co został odznaczony orderem Virtuti Mtlitari. W pewnym momencie przekręcił gałkę aparatu radiowego i -. o dziwo - ryczy jak opętany gau1eiter Gdańska, że Fuhrer sam kieruje walkami i armie polskie są spychane na wszystkich frontach w głównym kierunku ku Wiśle. Zatrwożyło to nas, ale żadną miarą nie chcieliśmy uwierzyć w prawdziwość tej hiobowej wieści, pocieszając się, że nasi sprzymierzeńcy, uderzając na zachodzie, przyczynią się radykalnie do zmiany sytuacji wojennej na naszą korzyść. Po powrocie do domu, po godzinie 21.00, włączam radio, aby dowiedzieć się o dalszych wynikach toczących się walk frontowych. Wszystkie wiadomości naszego radia są jednak pełne optymizmu i dlatego spokojnie zabieram się do pakowania reszty przeznaczonych do zabrania rzeczy. Kosz obwiązuję mocnymi sznurami, aby nic nie wypadło w czasie podróży w przypadku jakiegoś zamieszania, Ludwik BociańSkł Fotografia z lat 1916-1918 Fik Ludwik Bociański wojewoda poznański. Fotografia z lat 1937 spowodowanego nalotem bombowym. Nasuwa mi się jednak na myśl w tym momencie problem przewiezienia tak ciężkiego kosza na dworzec kolejowy. Wiem bowiem, że w mieście brak jakichkolwiek wolnych pojazdów, a nawet jeśli są, to nikt ich nie ujawnia, w obawie, że mogą być zarekwirowane. Tak rozmyślając, a jest już godzina 23.00, postanawiam udać się pieszo po informacje do Urzędu Wojewódzkiego na pi. Kolegiackim. Dla pewności zabieram jednak rower. Po drodze, już od wylotu ul. Matejki, napotykam w ciemnościach posterunki Straży Obywatelskiej, zatrzymujące mnie co chwila dla wylegitymowania się. Przy wejściu do gmachu Urzędu Wojewódzkiego funkcje wartowników pełnili teraz woźni magistraccy, a nie jak dawniej, woźni Urzędu, którzy - jak się okazało - podobnie jak cały personel, zostali na nie określony czas rozpuszczeni. Dowiedziałem się, że pociągi ewakuacyjne powychodziły już rano, jednak ostatni jeszcze wyruszy o godzinie 23.30, nadto, że jest jeszcze obecny wojewoda poznański z otoczeniem i pełniący służbę przy telefonach urzędnik Tadeusz Stolski. U dałem się do centrali telefonicznej, gdzie zastałem kilku kolegów z mojego Wydziału, oczekujących na wyjaśnienia i dyrektywy. Pragnąłem skontaktować się ze Sto1skim dla uzyskania pełniejszych informacji, lecz okazało się to niemożliwe z powodu nieustannie prowadzonych rozmów telefonicznych. Podpadło mi, że dzwonili przeważnie urzędnicy z miast i miejscowości położonych w pasie przygranicznym, jak: Czarnków, Wieleń, Chodzież, Wronki itd., domagając się udzielenia im szybkiej pomocy przy ewakuowaniu się z zagrożonego pasa granicznego, gdyż lada chwila mosty na rzekach i drogach zostaną wysadzone w powietrze, a oni - zmuszeni pozostać na miejscu bez ochrony i opieki - narażeni są z uwagi na pełnione dotychczas funkcje służbowe na zemstę i szykany szczególnie wrogo nastawionych wobec nich, rozzuchwalonych elementów niemieckich. W chwilowej przerwie udało mi się chwycić Stolskiego i zadać mu pytanie, czy 4* Ludwik Kluck pociąg ewakuacyjny na dworcu jeszcze stoi i czy celowy jest wyjazd wobec pogłosek, że poprzednie pociągi były w drodze atakowane przez lotnictwo nieprzyjacielskie, w wyniku czego ewakuowani zmuszeni byli ratować swe życie ueieczką, a bagaże porzucić bez względu na ich zawartość i ciężar. Był niezdecydowany, w końcu połączył się ze stacją kolejową i otrzymał wiadomość, że pociąg, który miał wyruszyć o godzinie 23.30 jeszcze stoi, a kobiety z powodu chłodu narzekają i płaczą. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, w jaki sposób zdobyto środki transportowe dla przewiezienia rodzin i bagażów z domu na dworzec, może jeszcze takie możliwości istniały, gdy byłem poza Poznaniem. Stolski walczył z myślami, czy wyjechać czy nie, i chcąc się upewnić, zatelefonował do kilku firm transportowych z prośbą o dostarczenie mu jakiegokolwiek środka przewozu, lecz bezskutecznie, wszystkie wykręciły się lub wprost odmówiły. Nawet władze nie miały już posłuchu, co świadczyło, że w dziedzinie transportu zapanował kompletny chaos. Dałem ostatecznie za wygraną i zrezygnowałem z wyjazdu czy to pociągiem, czy jakim bądź innym środkiem lokomocji. Zdecydowałem się na pozostawienie rzeczy w domu i na wyjazd w ślad za rodziną rowerem, licząc na jakieś osobliwe szczęście, która ocali mi całość rzeczy w mieszkaniu. Zresztą wierzyłem całkowicie w uczciwość ludzi, którzy nie byli jeszcze zdemoralizowani do tego stopnia, aby w czasie wielkiego nieszczęścia, w jakie został wtrącony naród, napadać na opuszczone mieszkania i je plądrować. Była już godzina 2 po północy (poniedziałek, 4 września), gdy otworzyły się uag1e drzwi w hali telefonicznej, w której przebywaliśmy, i przez nie wychodzi na zewnątrz gmachu w mundurze pułkownika wojewoda Ludwik Bociański, otoczony sztabem zaufanych wyższych urzędników. Zaszokowani widzimy, jak wsiada do samochodu i odjeżdża, a za nim jego otoczenie. Do nikogo się nie odzywa, nikogo nie żegna... Stoimy zażenowani w milczeniu, ze smutkiem na twarzach. Czy nie miał odwagi powiedzieć nam prawdy w oczy? Czy tak miała się skończyć władza niepopularnego w Poznaniu wojewody? Tego, którego osądziło już w przeszłości społeczeństwo za jego despotyczne rządy? Niedługo potem uciekający w popłochu wojewoda zatelefonował z miasta do dyżurującego w dalszym ciągu Stolskiego, że w razie konieczności należy szukać połączenia z nim pod podanym numerem. Stolski zapewnił wojewodę, że będzie pełnił służbę przy telefonach aż do odwołania. Niebawem domagał się połączenia z wojewodą w pilnej sprawie komisarz policji Andrzej Walter. Natychmiast Stolski połączył go pod wskazanym numerem, po czym wojewoda ponownie się zgłosił, polecając zakończyć służbę. Na twarzy Sto1skiego pojawił się teraz jakiś nieokreślony grymas wzrastającego podniecenia, ale opanowując się, rzucił pytanie: - Gdzie i jakimi drogami... uciekać? Odpowiedź brzmiała, że na wschód w kierunku Warszawy, przy czym trzymać się dróg po północnej stronie linii kolejowej Poznań- Kutno. Stolski, czerwony na twarzy jak burak, oniemiał, a wzrok jego błądził po obecnych niespokojnie. J akoś nie mógł oprzytomnieć i odzyskać równowagi. Zwróciłem się do niego, aby się opanował i opowiedział nam dokładniej treść przed chwilą przeprowadzonych rozmów. Dopiero po upływie dłuższego czasu powiedział nam, że idzie szukać żony i zaraz zniknął. Rzucił jedynie przy wyjściu jeszcze raz tych kilka słów, usłyszanych przed chwilą od wojewody. Kilku maruderów pozostało w hali telefonicznej, nie zdecydowanych dokąd się udać. Jestem szalenie znużony i senny, chcę koniecznie trochę się przespać, kładęwięc na leżance przy ścianie i zaczynam drzemać. W głowie wiruje mi wszystko, nie mogę uporządkować myśli. O prawdziwym śnie nie może być mowy, bo pozostali jeszcze koledzy nieustannie kręcą się po obszernym lokalu, trzaskając nerwowo drzwiami. Mimo to musiałem wreszcie zasnąć, bo dopiero po dłuższej chwili poczułem nagle szarpnięcie za rękę. Był to prawnik z Wydziału, kolega Czesław Żurek. - Pan jeszcze tutaj? Przecież niedługo wysadzą mosty, Niemcy się zbliżają! - Głupstwo, to niemożliwe. Nie chce mi się absolutnie pomieścić w głowie, żeby było aż tak źle już teraz, przecież to dopiero czwarty dzień wojny, czy nie bronimy się na całej długości frontu? Żadnych odgłosów walk dotąd przecież nie słychać, czyżby wojska nasze od strony granicy ustępowały bez walk? Mimo wczesnej godziny, udałem się do Szpitala Sióstr Elżbietanek przy ul. Łąkowej, aby dowiedzieć się o stanie zdrowia siostrzenicy Anieli Knachówny, operowanej przed tygodniem. N a placyku przed Gimnazjum Bergera przy ul. Strzeleckiej spostrzegłem grupę ewakuujących się żołnierzy, ładujących jakieś skrzynie na samochody ciężarowe. Siostrzenica czuła się dobrze, ale opuścić szpitala nie mogła. Wróciłem do U rzędu, przypiąłem do roweru swój letni płaszcz i wyruszyłem z kolegą Żurkiem w drogę. Na pi. Kolegiackim byłem świadkiem przykrego widowiska. Było krótko po godzinie 6 i zaczynał się ruch na samym placu i przyległych ulicach. Ludzie gromadzili się, oczekując na jakieś wiarygodne informacje. Jednak nic z tego, natomiast ze zgrozą i oburzeniem przyglądali się przygotowaniom gromadzących się tu właśnie przedstawicieli władz cywilnych do opuszczenia miasta. Wszystkich obiegła już wieść o decyzji władz wojskowych wysadzenia w powietrze mostów na Warcie i Cybinie - niezawodnym znaku, że istotnie zbliżają się wojska hitlerowskie, i to bez oporu ze strony naszych wojsk właśnie na odcinku Wielkopolski. Czyżby wojska nasze cofały się bez nacisku wroga w kierunku wschodnim, omijając miasto ? Na naszych oczach liczne szeregi policjantów, z nałożonymi na głowach hełmami i zawieszonymi na ramionach karabinami, kierują swoje kroki niestety nie na zachód, aby brać udział w walkach, lecz na wschód, aby uchodzić przed wrogiem, a ludność miasta pozostawić bez ochrony. W tłumach zebranej ludności głośne okrzyki potępienia i złorzeczenia. Przed mostem św. Rocha żegnam się z kol. Żurkiem i koleżanką Stanisławą Kaniewską, która po drodze dołączyła do nas, i kieruję się na Zegrze. Szosą ciągną znowu niezliczone tłumy ludzi. Za Miasteczkiem widzę, jak wolnym krokiem posuwa się jakaś mała grupka, i bardzo ostrożnie popychając pod górkę dwa dziecięce wózki. Przystaję, aby pomóc, pytając pierwszego z brzegu mężczyzny, dlaczego tak powoli: - Trochę prędzej, bo inaczej daleko nie zajedziecie. Na to mężczyzna: - Panie, w tym wózku jest dziecko, które się urodziło wczoraj, a w tym drugim jego matka. Po wielu tarapatach wróciliśmy do Poznania nabytym w pewnym majątku koniem wraz z wozem w poniedziałek, dnia 25 września. Na Sródce musieliśmy się zatrzymać, bo po wiele godzin stały tam długie kolejki zaprzęgów w oczekiwaniu na przeprawę uruchomionym przez Niemców promem przez Wartę. Ponieważ zanosiło się na długi postój, gdyż poza kolejnością przepuszczano wojsko, zmieniliśmy plan, postanawiając, że wszyscy oprócz mnie przejdą pieszo prowizorycznym przejściem przez rzekę, zbudowanym tuż obok zwalisk wysadzonego w powietrze mostu, a następnie tramwajem lub taksówką dotrą do domu, ja zaś umieszczę Ludvtik Kluckkon;a wraz z wozem w pewnym zajeździe na Chwalisz ewie do następnego dnia, po czym, po przejściu na drugą stronę rzeki, udam się również którymś ze środków lokomocji do domu. o Tak też zrobiliśmy, nie napotykając żadnych trudności. U dałem się po drodze do spółdzielni "Konsum Urzędników" przy ul. Różanej i uzyskałem zgodę na umieszczenie konia i wozu na uzgodnionych warunkach w stajniach spółdzielni. N astępnego dnia nastąpił odbiór zaprzęgu i przetransportowanie go do stajen "Konsumu". Wszystko to dokonało się bez przeszkód, gdyż władze hitlerowskie nie powołały jeszcze do życia instytucji "Treuhanderów" dla zorganizowania akcji konfiskaty wszelkiego mienia polskiego. Ludwik K1uck urodził się w Żninie w województwie bydgoskim, w dniu 11 maja 1892 r., jako syn pracownika kolejowego Juliusza K1ucka i jego żony Wandy z domu Sobczak. Uczęszczał do siedmioklasowej szkoły powszechnej w Wągrowcu, następnie uzupełniał wykształcenie na kompletach w zakresie gimnazjum humanistycznego oraz słuchając wykładów na Wydziale Prawa Uniwersytetu Poznańskiego (1919 - 1920). W 1915 r. został powołany do armii pruskiej, w której służył do końca lutego 1916 r. na froncie francuskim. W latach 1916 - 1917 zatrudniony był jako tłumacz w Sądzie Okręgowym w Wie1uniu, w latach 1917 - 1918 w charakterze sekretarza urzędu leśniczego w Rudnikach koło Wielunia. W dniu 1 grudnia 1918 r. podjął pracę w biurze Rady Robotników i Żołnierzy w Wągrowcu, uczestnicząc w pracach konspiracyjnych związanych z przygotowaniem Powstania Wielkopolskiego. W dniu 29 grudnia 1918 r. wziął udział z bronią w ręku w walce z silnym oddziałem wągrowieckiego "Heimatschutzu". W wyniku rozbicia tego oddziału, zdobyto uzbrojenie oraz wielkie ilości sprzętu wojennego i amunicji. W dniu 17 lutego 1919 r. Ludwik K1uck rozpoczął pracę w Naczelnej Radzie Ludowej w Poznaniu, a z dniem 15 maja tegoż roku w Urzędzie Osadniczym, w którym - po złożeniu egzaminu urzędnika ziemskiego I kategorii - otrzymał nominację na referendarza. Po przemianowaniu tego Urzędu na Okręgowy Urząd Ziemski, pracował w nim nadal, jak też po włączeniu go jako Wydziału Rolnictwa i Reform Rolnych do Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu. W dniu 12 grudnia 1939 r. został wraz z żoną i czwórką małych dzieci wysie d10ny do Częstochowy. W latach 1940 - 1944 pracował jako referent dla spraw obrotu nieruchomościami ziemskimi w starostwie skierniewickim. Po powrocie do Poznania, podjął w dniu 7 marca 1945 r. służbę państwową w Urzędzie Wojewódzkim Poznańskim, współorganizując Oddział Administracji Nieruchomości Ziemskich, którym kierował a następnie pracował jako starszy inspektor ziemski. Z dniem 1 listopada 1958 r. przeszedł na stanowisko członka zarządu Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. Od 1 czerwca 1965 r. na emeryturze. Był działaczem spółdzielni mieszkaniowej od 1927 r. U dekorowany Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1964), Złotym Krzyżem Zasługi, Wielkopolskim Krzyżem Powstańczym i innymi odznaczeniami. w dniu 25 VI 1983 r.