Z TWÓRCZOŚCI MARIANA ROMALY W ROKU 1945 Cytadela Pałac Górków (od strony pi. Kolegiackiego)i >' Wzgórze Sw. Wojciecha. Po prawej rUIn] Domu Polskiego Czerwonego Krzyża Ulica Wodnanastępującej treści: "Polecam artyście - malarzowi Ob. Romale Marianowi, ul. Garncarska 2, współpracownikowi Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego, zabezpieczenie i zmagazynowanie wszelkich dzieł sztuki - jak obrazy, meble zabytkowe, porcelanę, tkaniny i tp. wszelkich pomocy naukowych dla szkół artystycznych jak instrumenty muzyczne, nuty, przybory malarskie, urządzenia warsztatów sztuki stosowanej książki z zakresu sztuki itp. Jednocześnie polecamy organom władz okazanie wszelkiej pomocy w transporcie i ochronie przy wykonywaniu czynności zabezpieczających" . Powierzone zadania plastycy traktowali jako pracę społeczną, bezinteresowną w pełnym tego słowa znaczeniu. W dniu 18 marca 1945 r. odbył' się pierwszy "Poranek artystyczny" w Teatrze Polskim, połączony z pierwszą w wolnym Poznaniu wystawą prac artystów plastyków zamieszkałych w Poznaniu. Organizatorem tej imprezy był Wydział Oświaty, Kultury i Sztuki Zarządu Miejskiego. Rozmieszczona w foyer wystawa obrazów plastyków poznańskich w której udział brał Romała cieszyła się dużym zainteresowaniem, dowodem była liczna frekwencja zwiedzających. W następnych tygodniach pracy, nawiązał kontakty z szeregiem wydawnictw. Dla "Woli Ludu" wykonywał szereg karykatur i rysunków satyrycznych oraz ilustracje do felietonów Stanisława Strugarka. Z "Życiem Literackim" współpracował od dnia jego narodzin. Współpracował z "Kroniką Miasta Poznania", z "Przeglądem Wielkopolskim" "Expressem Poznańskim" i szeregiem innych czasopism, dla których wykonywał rysunki i szatę graficzną. Marian rzucił się w wir pracy twórczej, wymagającej pośpiechu, gorączkowej krzątaniny i oddania. Pociągała go - aczkolwiek była to improwizacja - produkcja wydawnicza, mamił zapach świeżej drukarskiej farby. Ale przecież znalazł czas, aby zatrzymać się na mopoznaniaków ment, w pół drogi, i kilkoma wprawnymi kreskami utrwalić fragment zwalonego Starego Miasta. Przybywało naszkicowanych kart. Pierwszy szkic wykonał jeszcze z okna mieszkania przy ul. Garncarskiej na początku lutego. Smutny widoczek na podziurawione mury sąsiednich kamienic. W styczniu 1946 r. w konkursie rozpisanym przez Polski Związek Zachodni jego rysunek tuszem "Za drutami" uzyskał I nagrodę, a inny pt. "Einsatz" - wyróżnienie. Od pamiętnej wystawy marcowej 1945 roku w Teatrze Polskim Marian Romała uczestniczył w każdej wystawie Związku Polskich Artystów Plastyków w Poznaniu do 1958 r. W 1965 r. brał udział w wystawie grafiki poznańskiej, a w r. 1968 - w wystawie ekslibrisów. Ponadto jego prace eksponowane były w świetlicach i klubach zakładów pracy: Zakładów Przemysłu Metalowego "H. Cegielski", Poznańskich Zakładów Fosforowych w Luboniu, Hucie Szkła w Antoninku, Zakładach Przemysłu Gumowego "Stomil" i in. Wiele prac wystawiał w salonach YMCA przy ul. Mickiewicza, gdzie przez szereg lat prowadził sekcję plastyczną. W 1949 r. uzyskał stypendium Ministerstwa Kultury i Sztuki, natomiast za drzeworyty eksponowane na Ogólnopolskiej Wystawie Plastyki (1950) zdobył nagrodę ministra Kultury i Sztuki. Jego prace eksponowane były w Warszawie na IV Ogólnopolskiej Wystawie Plastyki (1954), I Ogólnopolskiej Wystawie Grafiki (1956), wystawie ekslibrisów (1961) oraz w Kaliszu (1968). Indywidualne wystawy odbyły się w 1947 r. w salonie Centralnego Biura Wystaw Artystycznych oraz w 1961 r. w salonie "Empiku" . Zagranicą brał udział w Wystawie Grafiki Polskiej w Moskwie, Paryżu, Raperswil, Lipsku, Wiedniu, Brukseli (1949); w Sao Paolo (1951), Wiedniu (1965), Wystawie Grafiki Poznańskiej w Brnie (1965). Prace Mariana Rcmały znajdują się w zbiorach polskich i zagranicznych. Sylwetkipoznaniaków Rodzina Romałów . Od lewej: Bożena Romałowa, córka Małgorzata, Marian Romała i córka Danuta (1970) Recenzent "Głosu Wielkopolskiego" pisał 25 XI 1947 r. z okazji wystawy prac grafików poznańskich: "Romałę należy zaliczyć do rzędu grafików operujących bogatą skalą techniki. Artysta pokazał kilka dobrych drzeworytów, bardzo dobrą akwatintę, dwie litografie, linoryt i szereg rysunków, z których na uwagę zasługuje przede wszystkim pełen charakteru «Żołnierz». Doskonale graficznie potraktowane są winiety dla czasopisma «Kronika Stół. Miasta Poznania». Wystawa grafików poznańskich należy do imprez o wysokim poziomie artystycznym i dowodzi, że ambitni graficy miejscowi nie ustają w pracy i pragną zająć czołowe miejsce w szeregach wybitnych artystów tej gałęzi sztuki w Polsce". A z okazji dorocznej wystawy poznańskich plastyków 16 IX 1950: "Burkiewicz, Kabaciński, Romała wystawili prace w technice i formie swobodne i zaciekawiające. «Biało-czarny» grafik Romała obok rysunków «Chodzież I» i «Szkic» wystawił akwarelę «Chodzież II». Operowanie akwarelą wymaga szczególnej umiejętności z uwagi na trudności jakie stawia «wodna farba». Romała wyszedł z tej pracy zwycięsko" . 2 okazji sukcesu poznańskich artystów plastyków na Ogólnopolskiej Wystawie w Warszawie, w "Głosie Wielkopolskim" (25 VII 1950) odnotowano: "Nagrodzono artystów plastyków: w rzeźbie Antoniego Szulca, w grafice Mariana Romałę i Franciszka Burkiewicza (drzeworyty). Prace te, poza zdobyciem nagród pieniężnych, zostały zakupione do ogólnopolskiej wystawy objazdowej. Cieszymy się z sukcesów naszych poznańskich artystów i życzymy im dalszych osiągnięć w ich twórczości, która już niejednokrotnie znalazła wysokie uzna. nie nie tylko w kraju, ale i zagranicą". N atomiast "Express Poznański" pisał (31 VII 1950): "Ministerstwo Kultury i Sztuki zakupiło z wystawy do zbiorów państwowych kilka prac poznańskich artystów plastyków, a m. in. rzeźbę pt. «Montaż» młodego plastyka Antoniego Szulca, dwa drzeworyty znanego grafika Mariana Romały «Sortowanie ryb» i «Wieśniaczka». Trzeba tu dodać, że Marian Romała należy do czołowych grafików polskich i brał udział w licznych wystawach krajowych i zagranicznych, a m. in. w Moskwie, Paryżu, Brukseli i Wiedniu. Niezależnie od Ministerstwa Kultury i Sztuki, Centralne Biuro Wystaw Artystycznych zakupiło cztery prace Romały do zorganizowanej w chwili obecnej wystawy objazdowej". W 1948 r. Marian Romała zawarłpoznaniakówzwiązek małżeński z Bożeną Kaletka. Z małżeństwa tego urodziły się dwie córki: Danuta (1953) - dziś uczennica Liceum Ogólnokształcącego, i Małgorzata (1958) - uczennica szkoły podstawowej. W Zakładach Św. Wojciecha pracował do końca 1948 r. W latach 1948-1950 był kierownikiem artystycznym miesięcznika "Postęp Krawiecki". Zawsze niezwykle czynny w kręgach związku artystów plastyków, został wybrany prezesem Spółdzielni Artystów Plastyków "Forma", a kiedy powstała Pracownia Sztuk Plastycznych pod dyrekcją Alfreda Lenicy (1953), Marian Romała był jej kierownikiem technicznym. W latach 1956 -1970 pracował w wydawnictwie Księgarni Sw . Wojciecha. ZBIGNIEW ZIELONACKI Urodził się 27 lutego 1910 r. w Poznaniu, w rodzinie cukiernika Tadeusza Zielonackiego i jego żony Jadwigi z domu Kaczmarek. Ojciec prowadził maleńką wytwórnię cukierków przy ul. Młyńskiej 4, w której pani Jadwiga, a później jedna z trzech sióstr Zbigniewa, Maria - sprzedawały ojcowskie wyroby. Lata szkolne upłynęły Zbigniewowi w szkole przy ul. Sw. Marcina, po ukończeniu której zapisał się do gimnazjum im. Gotthilfa Bergera, które ukończył w 1927 r. Jako uczeń został przyjęty do oddziału redakcji "Ilustrowanego Kuriera Codziennego", do pracowni fotoreporterskiej Bolesława Cichosza. Po dwóch latach nauki, której zakończenie wypadło na gorący okres Powszechnej Wystawy Krajowej (1929), Zbigniew został samodzielnym fotoreporterem i pracował w tej redakcji do końca 1930 r. Dorósł niejako do poziomu swego mistrza, bowiem Cichosz usamodzielnił się i pożegnał się z pracą w redakcji, a Zbigniewowi powierzono kierownictwo działu. Z dniem l listopada 1930 r. Zbigniew Zielonacki przeszedł do pracy na równorzędnym stanowisku w redakcji "Kuriera Poznańskiego" i pracował tam do 10 Kronika m. Poznaniawybuchu II wojny światowej (1939). W jego pracowni na trzecim piętrze przy ul. Sw. Marcina funkcje laboranta spełniał wówczas obecny fotoreporter "Expressu Poznańskiego" Henryk Matuszewski. Pracy fotoreporterskiej oddawał się Zbigniew zachłannie i z prawdziwą przyjemnością. Była ona dla niego wszystkim. Rzucał się w wir wydarzeń rodzinnego miasta, uczestniczył w nich z całym zaangażowaniem. "Ten z «Kuriera» - to była marka, pod jaką znano Zielonackiego w Poznaniu, bowiem w ówczesnej prasie nie ujawniano autorów fotografii, chyba że byli to amatorzy lub ludzie nie związani z redakcją. Oczywiście - trzeba było dostarczać redakcji zdjęcia na każdy żądany temat, do każdego zadania Zbigniew Zielonacki podchodził z entuzjazmem, ale specjalnie przykładał się do zdjęć sportowych. Zwykle zajmował uprzywilejowane miejsce przy bramce ligowej "Warty", czujny na każdy atak przeciwnika. Uprzywilejowane - to prawda, ale także niebezpieczne. Często obrywało się tam niecelnym strzałem, bo piłka zamiast w bramce - lądowała na jego głowie. Niebezpiecznie było np. pewne Sylwetki Zbigniew Zielcmacki (1970)go wielkanocnego poniedziałku, kiedy odbywał się mecz " Warty" z wiedeńskim zespołem WAC (Wiener Amateur Club). N apastnik austriacki biegł z piłką i na swej drodze napotkał niespodziewanie obrońcę "Warty". Aby nie dopuścić do tragicznego zderzenia, Austriak w ostatnim momencie zboczył za bramkę i całym impetem wpadł na fotoreportera. Zbigniew myślał tylko o ratowaniu cennego aparatu. Ale i tak się nie udało, bowiem piłkarz kopnął właśnie w kamerę. 1100 zł poszło na marne. Tyle był wart słynny wówczas aparat marki "N etel" 10X15. Redakcja - ponieważ był to "wypadek przy pracy" - sprawiła nowy aparat. W czasie inauguracji sezonu wioślarskiego w 1934 r. odbywały się regaty na Warcie. Podczas dekoracji zwycięskiej osady Zbigniew usiłował w ciżbie "oficjeli" zrobić odpowiednie zdjęcie. Zrobił, ale było to zdjęcie "na mokro" bowiem nieszczęsny fotoreporter pośliznął się na oblanym wodą pomoście i razem z kamerą wpadł do rzeki. N a jakimś raucie w sali Malinowej "Bazaru" miał dokonać zdjęć z możliwie największą liczbą dostojnikówpoznaniakówi ich obwieszonych klejnotami żon. A tłok był taki, że szpilki nie można było wetknąć. Zbigniew musiał wybrać swój fotoreporterski posterunek przy samej ścianie wybitej suto adamaszkiem. Nałożył do pojemnika maszynki magnezowej wzmocnioną porcję magnezji i.. olbrzymi huk, chmura dymu, pisk kobiet! Zapaliła się ściana pięknej i słynnej sali. Przytomni kelnerzy usiłowali zadusić ogień serwetkami ale mimo to adamaszek wypalił się aż pod sufit. W redakcji uznano, że Zbigniew ma doskonałe zadatki na pirotechnika, jednak pokryto szkodę wyrządzoną "Bazarowi"! W auli Uniwersytetu Poznańskiego, w czasie jakiejś ważnej uroczystości, nie było innej możliwości dokonania zdjęcia, jak ze skrzyni eleganckiego "Bechsteina". Zbigniew nie zastanawiając się wiele, w reporterskim zapale wskoczył na fortepian i oczywiście poniszczył butami lśniącą powłokę. Redakcja znowu pokryła szkody - ale za to następnego dnia ukazały się w "Kurierze" zdjęcia, których inne gazety nie miały. Kiedy Ignacy Mościcki zwiedzał pawilon belgijski na Międzynarodowych Targach Poznańskich, Zbigniew znów wskoczył na jakiś stolik, pokryty szklaną płytą. Szyba oczywiście pękła, ale to dopiero pół biedy. Pod szkłem wyłożone były jako eksponaty słynne koronki brukselskie. Dr Stanisław Bernatt, szef działu sprawozdawczego "Kuriera", był jednak zdania, że koronka brukselska nie powinna być przeszkodą w dobrej służbie fotoreporterskiej. Jakoś tam doszedł z Belgami do porozumienia. W czasie wyborów - było gorąco. Uzbrojone w pałki grupy zwolenników endecji rozprawiały się ze stronnikami sanacji. Zadaniem Zbigniewa było - zgodnie z wymaganiami redakcji ośmieszanie sanacji. Nadarzyła się okazja, na którą Zbigniew kilka dni polował. Przez plac Wolności galopowała sporych kształtów świnka z wymalowanymi na grzbiecie literami "B. B" (pierwsze litery skrótu BBWR - Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem), a za nią grupa rozkrzyczanych wyrostków. Studenci natomiast z całą powagą nieśli trumnę z nekrologiem o śmierci sanacji. W tej samej chwili rozpoczęła się szarża konnej policji. Najpierw skierowano ją przeciwko rozbrykanej świni. Ale zanim udało się ją schwytać przy okazji oberwali też gapie i przechodnie. Dostało się gumową pałką także Zbigniewowi, akurat kiedy dokonywał zdjęć. Policjant zaprowadził go z aparatem do Prezydium Policji przy ul. Ratajczaka. Z aparatu wyjęto kliszę z kompromitującym zdjęciem. Po czterech godzinach fotoreporter został zwolniony z odpowiednim "pouczeniem", co wolno w czasie kampanii wyborczej, a czego nie wolno. To zdarzenie i szereg innych nauczyło Zbigniewa nowej "metody" pracy fotoreporterskiej. W takich niebezpiecznych dniach do dokonywania zdjęć razem ze Zbigniewem, udawał się redakcyjny goniec. Kiedy zdjęcie było wykonane, z aparatu wyjmowało się kasetę i goniec umykał z nią do redakcji. Nawet kiedy policja aresztowała fotoreportera przy następnym zdjęciu, zawsze co najmniej jedno było już bezpieczne w redakcji i ukazywało się w porannym wydaniu gazety. Tak było w czasie wielkiej "rozróby" w salach "Belwederu" przy ul. Głogowskiej, kiedy zdemolowano kompletnie ten ładny lokal. Nie pozwolono fotoreporterom dokonywać fotografii, pozabierano im aparaty. Jednak na drugi dzień "Kurier" ukazał się z kompromitującymi zdjęciami, a wezwany przed oblicze komisarza w Prezydium Policji Zbigniew "nie umiał" wyjaśnić, skąd one się tam wzięły. Policja skonfiskowała poranne gazety. Drugi nakład ukazywał się zwykle z białymi plamami. Ta sprawa skończyła się zwyczajnie, to znaczy redaktor odpowiedzialny powędrował na kilka dni do aresztu. Kiedy zdarzyła się katastrofa lotnicza w pobliżu Cytadeli, policja otoczyła miejsce katastrofy kordonem, nie pozwalając fotografować. Ale wtedy były już w służbie redakcyjnej aparaty fou*poznaniaków Zbigniew Zielonacki w pracowni fotograficznej "Kuriera Poznańskiego" (1932) tograficzne typu "Leica". Takim aparatem robiło się dobre zdjęcia z bezpiecznej odległości. Zbigniew kochał swoje miasto rodzinne. W chwilach wolnych od zajęć wałęsał się z aparatem po jego malowniczych zaułkach, utrwalał ich piękno. Wysokie uznanie zyskał zwłaszcza jego artystycznie wykonany cykl "Poznań w nocy" , z którego wiele zdjęć posłużyło jako całokolumnowe ilustracje na pierwszych stronach tygodników. Dnia l września 1939 r. Zbigniew Zielonacki przybył jak zwykle do pracy. Red. Stanisław Bernatt polecił mu udać się na rekonesans i przynieść zdjęcia ukazujące, iż w Poznaniu - mimo wybuchu wojny - panuje spokój, że nie ma paniki. Mówił coś jeszcze o tym, iż "przecież jesteśmy narodem zrównoważonym" . Zbigniew przyniósł kilka mi Sylwetkigawek ze sklepów spożywczych oraz dzieci bawiące się w parku Wilsona w . . . rowach przeciwodłamkowych. Właśnie wywołał klisze, kiedy nad miastem rozległy się syreny alarmowe. Zerknął przez okno na ulicę Sw. Marcina. Po stopniach kościoła schodziła majestatycznie para nowożeńców. Huknęła bomba. Orszak weselny w popłochu umknął do wnętrza kościoła. Zbigniew zbiegł do piwnicy nazywanej odtąd schronem przeciwlotniczym. Po odwołaniu alarmu sfotografował palącą się szkołę przy zbiegu ulic Zwierzynieckiej i Głogowskiej. Ledwo przybył do redakcji, znowu odezwały się syreny. Tak było tego dnia kilkakrotnie. W niedzielę 3 września 1939 r. kierownictwo redakcji opuściło Poznań, a we wtorek 5 września Zbigniew zgłosił się ochotniczo do wojska i w nadziei, że otrzyma broń i mundur, maszerował przez dwa dni aż pod Konin. Tam na jakimś skrzyżowaniu stał polski oficer i cierpliwie tłumaczył setkom kandydatów na żołnierzy, że ani broni, ani m undurów nie ma, i że najlepiej zrobią, wracając do matki. Był jednym z pierwszych mieszkańców ców Poznania którym zainteresowało się Gestapo. Już 11 września 1939 r. w pokoju 103 "Domu Żołnierza", zamienionego na siedzibę Gestapo, przez cały dzień "rozliczał" się z aparatów fotograpoznaniaków Międzynarodowe Targi Poznańskie 1933 r. Fotoreporterzy (od lewej): Zbigniew Zielonackł, Bolesław Cichosz i Eugeniusz Kitzman wkraczają do akcjificznych "Kuriera". Zgodnie z książką inwentarzową, powinien zdać cztery aparaty typu "Leica". Aparaty te Zbigniew poprzedniego dnia zaniósł do mieszkania narzeczonej, a następnie zamurował w piwniczce należącej do wytwórni karmelków. Funkcjonariusze Gestapo nie dawali wiary jego oświadczeniom, nie mogli jednak niczego udowodnić, bowiem kierownictwa redakcji w Poznaniu nie było, a Zbigniew twierdził, iż właśnie oni zabrali aparaty. W końcu gestapowcy dali za wygraną. Ośmielony tym Zbigniew kupił jeszcze dwa aparaty i także zamurował je w piwnicy. Wojna miała przecież potrwać kilka tygodni, no .- najwyżej parę miesięcy, a ponieważ aparaty fotograficzne zostały Polakom skonfiskowane - te zamurowane mogły się okazać bardzo potrzebne. Nadeszły jednak ważniejsze sprawy niż pilnowanie aparatów fotograficznych. Po ślubie z Cecylią Kaczmarkówną (1940) Zbigniew zamieszkał u teściów przy ul. Kosińskiego 20. W 1944 r. Niemcy przygotowywali się do obrony "Festung Posen" i w przewidywaniu walk ulicznych zarządzili przekuwanie przejść między piwnicami sąsiadujących kamienic. Szczęściem dla Zbigniewa roboty te wykonywali Polacy pod nadzorem saperów. W domu przy ul. Młyńskiej natrafiono na sześć aparatów fotograficznych starannie złożonych w słoikach od konfitur. Jeden z robotników przypomniał sobie, że w domu tym mieszkał niegdyś fotoreporter "Kuriera". Słoiki ukryto pod zwałami gruzu. J eden z robotników zwolnił się pod jakimś pretekstem z pracy i pobiegł na Wildę, aby zawiadomić Zielonackiego o dokonanym odkryciu. Zbigniew przeraził się. Niebezpieczna była przecież droga przez miasto z teczką pełną... aparatów fotograficznych. Ale udało się. Aparaty zostały zamurowane w kuchni teściowej. Tam doczekały wyzwolenia w r. 1945, aby odpłacić się za lata bezczynności. Pierwszy rok okupacji Zbigniew Zielonacki przepracował w wytwórni karmelków u matki. Kiedy na przełomie roku 1940/1941 odebrano matce wytwórnię, Zbigniew skierowany został przez hitlerowski Urząd Zatrudnienia do przymusowej pracy w magazynach " Urzędu Umundurowania" przy ul. Jackowskiego. Po pewnym czasie zwolniono go i przekazano na kurs nauki zawodu ślusarza, po którym zwykle "fachowców" wysyłano w głąb Niemiec do pracy w zakładach zbrojeniowych. Dzięki pomocy znajomego Volksdeutsche uniknął wysyłki do Niemiec i otrzymał pracę w zakładzie fotograficznym "Foto N ylander" , gdzie po pewnym czasie nauczył się wykonywania zdjęć portretowych. Na skutek ograniczeń w zatrudnieniu w przedsiębiorstwach mniej ważnych, Zbigniew skierowany został do zakładu "Foto Thomas" przy ul. Roosevelta. W zakładzie Thomasa dokonywano pod nadzorem Gestapo reprodukcji zdjęć dokumentalnych, m. in. z egzekucji Polaków. Właściciel, volksdeutsch z Łotwy, traktował polski personel jak zwierzęta. Obrzucanie Polaków wyzwiskami było ulubionym zajęciem Thomasa. Często też denuncjował Polaków przed Gestapo, co zwykle kończyło się ciężkim pobiciem lub kilkudniowym pobytem w Forcie VII. Zbigniew przeszedł takie cztery dni od piątku popołudnia do poniedziałku rana. Okaleczony i chory musiał napoznaniaków Cecylia i Zbigniew Zielonaccy wychodzą z dzieckiem z domu (1943) tychmiast po wypuszczeniu z fortu zgłosić się do pracy u Thomasa. Pewnego jesiennego dnia 1944 r. wszyscy Polacy z zakładu Thomasa zostali odkomenderowani do prac przy budowie rowów przeciwczołgowych. Wrócili na początku grudnia. Thomas stał się uprzejmy, stracił tupet, a 20 stycznia 1945 r. ulotnił się. W czasie walk o Poznań zakład fotograficzny spłonął, a w nim masa materiałów fotograficznych i chemikalii, których w kilka tygodni później bardzo brakowało. Kiedy 28 stycznia 1945 r. nadbiegła wieść, że Rosjanie są na sąsiedniej ulicy, Zbigniew chwycił toporek i kilkoma uderzeniami rozbił schowek. Bez namysłu (i bez płaszcza) wybiegł na róg ul. Prądzyńskiego i Kosińskiego z "Leicą" gotową do fotografowania. Obsługa dziaia w pośpiechu zajmowała stanowisko. Oficer radziecki, mówiący po polsku, poradził mu jednak, aby nie fotografował bez zezwolenia dowódcy, gdyż może narazić się na zarzut szpiegostwa. Zbigniewowi mina zrzedła. Był niepocieszony. Tyle się działo w zasięgu jego obiektywu, a tu nie wolno fotografować. Już widział w myślach kolumny gazet pełne dokumentalnych zdjęć z walk o Wil Sylwetki d ę . .. Cztery dni później, jego niespokojna natura pognała go z aparatem ukrytym za pazuchą aż pod "Grollman - na". Stamtąd zawróciły go radzieckie posterunki. Okrężną drogą przez Górczyn dotarł ok. 10 lutego na ul. Matejki, dowiedział się bowiem, że uruchomiono " Urząd Propagandy" . Rasowemu fotoreporterowi od razu skojarzyło się to z gazetami i fotografią. Okazało się, że nie przy Matejki, a przy Chełmońskiego. W urzędzie nie wiedziano, co począć z jego entuzjastycznie wyłuszczoną propozycją "robienia zdjęć dokumentalnych". Popatrzono na niego z niedowierzaniem. Nie rozumie trudności z uzyskaniem zezwolenia władz wojskowych? Poradzono mu, aby udał się do Magistratu. - "Też mi propagandziści - mruszał do siebie Zbigniew, maszerując przez pi. Wyspiańskiego -. nie rozumieją znaczenia fotqgrafii dokumentalnej!" Prawdę mówiąc, sam nie wiedział kiedy narodził mu się w głowie ten pomysł ze "zdjęciami dokumentalnymi". Może kiedy przekradał się w stronę rynku Starego Miasta lub kiedy patrzył na tragiczny los Ratusza? W Magistracie przy Matejki, do biura prezydenta inż. Feliksa Maciejewskiego interesanci stali w kolejce, ale Zbigniew po "reportersku" wkręcił się ze "swoją" sprawą. Prezydent także nie był przekonany, nie był bowiem pewien, czy opaska i legitymacja zapewnią śmiałkowi bezpieczeństwo pracy i życia. Za Zbigniewem ujął się sekretarz prezydenta. "Panie inżynierze - powiedział miłym tenorkiem ---- było tu dzisiaj kilkudziesięciu ludzi. Każdy z nich czegoś żądał, chciał, aby mu miasto coś dało. Ten natomiast nic od nas nie chce. Przeciwnie, chce miastu dać. Dla potomności, dla historii". W taki to sposób Zbigniew Zielonacki został fotoreporterem działu prasowego Zarządu Miasta. Oddaną mu do dyspozycji łazienkę z przyległym pokoikiem przystosował na laboratorium, wyposażając je w sprzęt laboratoryjny przypoznaniaków niesiony z domu. Pierwsze fotografie dokumentalne robił w najbliższym sąsiedztwie Magistratu: zdewastowane hale targowe, ulicę Głogowską, dworzec kolejowy, Kaponierę i ul. Sw. Marcina. Opaska Zarządu Miasta i legitymacja w dwóch językach broniły przed intruzami i pomagały. Nie broniły jednakże przed zabłąkanymi pociskami. Ostateczny szturm Cytadeli jeszcze się nie zaczął. Pamiętne dni! W dziesięć lat później Zbigniew zwierzał się reporterce "Gazety Poznańskiej", Elżbiecie Pawlinowej: "Wędrówki ulicami Poznania wiodły poprzez zwały gruzów, sterty potrzaskanego żelastwa, konary połamanych drzew, śnieg był szary od popiołu, o zmroku niebo czerwieniało łunami. Dotarłem do ulicy Młyńskiej, gdzie mieściło się więzienie. 21 stycznia hitlerowcy urządzili tam jeszcze ostatnią masakrę. Zobaczyłem nóż gilotyny i pięć szubienic z zapadniami. Pod ścianą leżały trzy trupy powieszonych Polaków, których nie zdołano usunąć. Postanowiłem utrwalić te mordercze narzędzia, tak jak one mniej więcej działały. J akiś złapany hitlerowiec, którego przyprowadzono tam dla uprzątania gruzów, postawiony został koło gilotyny. Myślał, że będzie ścięty i rzucił się na kolana błagając o litość. Jego zdumienie było równe uprzedniemu przerażeniu, gdy zrozumiał, że chodzi tutaj tylko o zdjęcie - i o nic więcej [...] Szczególnie zaciekłe walki stoczyli żołnierze radzieccy o słynny Fort VII. Pobiegłem tam, gnany chęcią zobaczenia raz jeszcze celi, w której sam przesiedziałem kilka na szczęście tylko dni, sali do «gimnastyki», z której SS-mani uczynili wyrafinowaną torturę. Groza tych miejsc rozwiała się. W ostatnim roku wojny okupanci zamienili Fort na oddział fabryki «Telefunken», wszędzie leżało pełno sprzętu wojskowego, pancerfaustów i innej broni. "Gdy skończył się bój o Bibliotekę Raczyńskich, dotarłem na Stary Rynek. Przedstawiał widok całkowitego pogorzeliska. Ze ściśniętym sercem wstąpiłem na schody starego Ratusza, okaleczonego potwornie [...] N ad Chwaliszewem gorzała łuna. Żółte kłęby dymu spowijały całą tę dzielnicę jak w watę. Most na Warcie był zerwany, ale po deskach rzuconych na zapadły w wodę żelazny szkielet można było próbować przejść. Deski uginały się pod każdym stąpnięciem. Z «duszą na ramieniu» i nogami chlapiącymi w lodowatej wodzie przebrnąłem jakoś. Katedry ogołoconej z wież nie można było po prostu poznać. Pstryk, pstryk. Aparat pracował niestrudzenie. "Do wnętrza Cytadeli dostałem się dopiero po jej kapitulacji. «Na własne ryzyko» radzieckie dowództwo pozwoliło mi wejść do ganków schowanych trzy piętra pod ziemią. Żołnierskie trupy, stosy amunicji, jakieś puszki, metalowe skrzynki leżały w dzikim nieładzie. Wyprowadzano niemieckich jeńców. Szli obdarci, szarzy od kurzu i dymu, ze zwieszonymi głowami. Polacy przyglądali się temu pochodowi klęski nie bez wielkiej satysfakcji [...] Do dworca dobijały pierwsze pociągi. Uwieszeni ciepłych ścian lokomotyw, na buforach, gdzie kto może, wracali pierwsi wysiedleńcy z Guberni. Pamiętam taki widok. Koło spalonego budynku dworca przystanął stary człowiek, głaskał ręką osmoloną ścianę, potem ukląkł i ucałował kamienny próg martwego gmachu. Plecami jego wstrząsał płacz, ale były to zapewne łzy szczęścia. Powrócił!" Nie było w Poznaniu, w pamiętnym roku 1945 wydarzenia, w którym by Zbigniew nie uczestniczył. Gdzieś zapodział się ten wielgachny album, w którym wklejał dzień za dniem plon swoich reporterskich wycieczek a Edward Eleminowski kaligraficznym pismem komentował! Dzisiaj byłaby to rzecz bezcenna. W czerwcu 1945 r. Zbigniew Zielonacki usamodzielnił się i otworzył w podwórzu domu przy ul. 27 Grudnia 12 zakład fotograficzny "Reporter" . Po pewnymczasie zmienił nazwę zakładu na "Van Dyck" i tak już zostało po dzień dzisiejszy. Nie zerwał jednakże kontaktów z prasą codzienną. Były one różnorodne, a m. in. i takie, gdy w pierwszym w wolnym Poznaniu meczu "Prasa" "Artyści", dnia 14 września 1947 r. "piłkarze" walczyli o puchar ufundowany przez Zielonackiego. Po dziesięciu latach samodzielnej działalności zawodowej, Zbigniew Zielonacki zaczął coraz śmielej sięgać do fotografii artystycznej. Pierwszy sukces odniósł w listopadzie 1958 r. na I Ogólnopolskiej Wystawie Fotografii Rzemiosła Spółdzielczego i Indywidualnego w Warszawie, na którą 167 autorów nadesłało ponad 1200 prac. Zbigniew Zielonacki zdobył I nagrodę w dziale architektury i zdjęć technicznych za fotogram pt. "Kolumny Biblioteki Raczyńskich". W kilka tygodni później zdobył II nagrodę w konkursie pt. "Piękno Ziemi Wielkopolskiej", zorganizowanym przez Wojewódzki Komitet Turystyki przy Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej i Zarząd Okręgu Poznańskiego Towarzystwa Turystyczno- Krajoznawczego. Wyróżniony fotogram "Poznańska Opera" ukazywał ten popularny w Poznaniu gmach w sposób oryginalny i nienaganny technicznie oraz kompozycyjnie. W dwa lata później, w grudniu 1960 r., rozstrzygnięto konkurs fotograficzny pod hasłem "Tysiąclecie państwa polskiego w obiektywie turysty" , zorganizowany przez Wielkopolskie Towarzystwo Kulturalne i redakcję "Głosu Wielkopolskiego". W tym konkursie Zbigniew Zielonacki zdobył jedną z trzech III nagród. W listopadzie 1962 r. zdobył IV N agrodę w konkursie fotograficznym Wojewódzkiego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki, a w trzy lata później (w styczniu 1965 r.) - wyróżnienia za fotogramy "Nad ranem" i "Ognisko w lesie". Na zorganizowanym w grudniu 1964 r. przez Zarząd Główny Polskiego T owarzystwa Turystyczno - Kraj oznawczego w Warszawie konkursie "Człowiek i przyroda" fotogram Zbigniewa Zielo Sylwetkinackiego uzyskał II nagrodę w grupie prac "Piękno przyrody". Był on eksponowany w magazynie telewizyjnym "Tramp". Ostatnio zdobył II nagrodę w konkursie fotograficznym zorganizowanym przez Wojewódzki Związek Spółdzielczości Pracy (1968). Osobnej wzmianki domagają się sukcesy odniesione na konkursach fotograficznych w Londynie, organizowanych przez czasopismo "Tydzień Polski" w latach 1963 - 1964 i 1967 - 1969. Zielonacki bawił wraz z żoną na wycieczce w Grecji. Zdjęcia z tej podróży również wysłał na konkurs. Fotogram "Grecja - Korynt" zdobył jedną z dwóch pierwszych nagród, trzecią spośród czterech za fotogram "Mój stadion w zimie", a ponadto trzy wyróżnienia: "Przed burzą" , "Poranek w lesie" i "Obóz śmierci w Buchenwaldzie". W roku następnym (1964) zdobył ponownie pierwszą nagrodę za fotogram "Przedwiośnie" , trzecią - za fotogram "Architektura" oraz dwa wyróżnienia za "Wieczorną ciszę" i "Pod Śnieżką". Po dwuletniej przerwie, w roku 1967, na konkursie zorganizowanym przez tę samą redakcję zdobył trzy pierwsze nagrody (spośród ośmiu) za fotogramy "Grzyby", "Narty wodne" i "Zima i jej uroki" oraz sześć wyróżnień: "Bociek", "Katedra", "Kolumny", "Na zimowych wczasach", "Polpoznaniaków Pomysłowa reklama usług fotograficznych na zniszczonym sprzęcie wojennym. Skrzyżowanie ulic w pobliżu mostu Uniwersyteckiego (1949)ska zima" i "Staruszek Batory". W roku następnym (grudzień 1968) na IX dorocznym konkursie fotograficznym "Tygodnia Polskiego" fotogram Zielonackiego "Przed halniakiem" zdobył pierwszą nagrodę, a fotogramy "Cisza" i "Wieczór" · - uzyskały wyróżnienia. "Chociaż zdjęcie Zbigniewa Zielonackiego «Przed halniakiem» - pisał na łamach "Tygodnika Polskiego" Władysław Marynowicz - łamie podstawową zasadę kompozycji: główny przedmiot fotografowany umieszczony jest za centralnie, i chociaż w swojej ogólnej treści jest straszliwie banalne i oklepane, to jednak spośród powodzi nadesłanych prac komisja sędziowska zgodnie uznała to zdjęcie za najlepsze. "Widoki o tym temacie, jeśli chodzi o nowoczesną fotografię, należą już do przeszłości. Samo zdjęcie zostało wykonane zwykłą tradycjonalną techniką, która wyraźnie koliduje z dzisiejszymi modnymi procesami. Charakterystyczną cechą nowych prądów w fotografice jest wysoki kontrast i silny rytm zwartych tonów. A jednak mimo powyższych krytycznych uwag, fotogram «Przed halniakiem» w zupełności zasłużył na zwycięstwo w konkursie, bo obraz ten posiada tyle uroku i piękna, że w pełni usprawiedliwia decyzję jury. Zawarta w nim atmosfera ciszy i bezruchu działa