JERZY MŁODZIEJOWSKI MUZYKA POZNAŃSKA W PIERWSZYM PÓŁROCZU 1958 Pierwsze półrocze 1958 roku w Operze Poznańskiej stało pod znakiem wznowienia ostatniego dzieła Pucciniego - "Turandot" . Do inscenizacji zaproszono niemieckiego reżysera W. Bodensteina z Dessau, który przy współpracy również Niemca Hochheima (autora utrzymanych w tradycyjnym stylu dekoracji) zmontował okazałe widowisko o krwiożerczej chińskiej księżniczce, znanej Europie z komedii Gozziego. Ponieważ znane nam są wybornie trzy sławne opery Pucciniego (Tosca, Butterfly i Cyganeria), dzieła, których popularność światowa wybitnie świadczy o nieprzemijającej wartości artystycznej - dobrze uczynił Zdzisław Górzyński, wstawiając w stały repertuar i "Turandot" . Muzyka Pucciniego jest niepowtarzalna. Osiągnął oryginalność stylu, harmonii, instrumentacji, wyrazu zwykłych ludzkich uczuć, zagrał na łzach wzruszenia nie tylko kobiet na widowni, jednym zdaniem: swą muzyką stai się zrozumiały dla całego kulturalnego świata. Tak piękny "dowód uniwersalizmu" nie częstym jest udziałem w dziedzinie sztuki. N a nic tedy zdały się wszelkie ataki na muzykę Pucciniego - nie brakło ich przed półwieczem, nie brak i dziś w dobie muzyki seryjnej. Atakują jednak przeważnie "awangardowcy" lecz mają za sobą zbyt szczupłą armię wyznawców, by swe imperatywne postulaty wprowadzić siłą w świat powszechnie zrozumiałej i ukochanej muzyki. Całym sercem stają po stronie Pucciniego wszyscy ludzie sentymentu do tradycji. Nie boją się zjadliwości i efektownej frazeologii gromadki najmłodszych budowniczych "nowych dróg"... czy przypadkiem nie absolutnych i niebezpiecznych bezdroży? Górzyński stanął przy dyrygenckim pulpicie - nieraz później zastępowany przez młodszych "swoich" kapelmistrzów - i na premierze zademonstrował nader udane widowisko. Była to bardzo tradycyjna, wielka opera, wystawiona ze szczególną troską o całość. Pięknie grała wyśmienita orkiestra, chóry przygotował Wiktor Buchwald ze znaną nam już dokładnością, nawet chwileczka choreografii (będącej zresztą absolutnym marginesem w tej operze) została ściśle sprzęgnięta z całością. Komplet solistów przedstawił się nam okazale. Partię tytułową śpiewała Krystyna J amroz - jeszcze w dobie premiery "Turandot" przebywająca stale w Operze Wrocławskiej. W ciągu tegorocznego sezonu pozyskano tę bardzo wartościową śpiewaczkę na stałe do Poznania. Wiadomo, że tytułowa rola w "Turandot" należy do wyjątkowo trudnych i głosowo odpowiedzialnych. Krystyna J amroz zachwyciła publiczność i wytrawnych znawców muzycznego teatru swymi warunkami zewnętrznymi, szkołą i gatunkiem głosu. Obok niej pięknymi zgłoskami znowu zapisał się Marian Kouba jako książę Kalaf. Do tego naczelnego duetu włączyła się jeszcze Jadwiga Myszkowska w niewielkiej lecz ważnej partii chińskiej dziewczyny Liu. Nie tylko głos lecz i wyrazista gra, o którą nawet i dzisiaj bardzo trudno w operze - wywołały szczere odruchy sympatii wśród publiczności. Jerzy Młodziejowski W muzyce Pucciniego zawsze znaleźć można interesujące kontrasty. Obok cokolwiek łzawego sentymentalizmu - lekka ironia. Tak jest w "Tosce", tak jest i w "Butterfly". Trójka chińskich urzędników na dworze cesarskim opracowana została właśnie pod kątem widzenia (słyszenia także) kontrastu. Poznańscy wykonawcy premierowi wraz z późniejszymi dublerami zasłużyli na podziw. Wszystkie role (z wyjątkem tytułowej) miały drugą obsadę. Tak się złożyło, że trzykrotnie słyszałem tylko pierwszą, nie mniej, opierając się na opinii znawców problemu mogę "zakronikować" wysoki poziom drugiego,' kompletu. Nasza opera nosi zaszczytny ale także i obowiązujący tytuł "imienia Stanisława Moniuszki". Wprawdzie jakiś zajadły szperacz autentyku chciałby może owe nazwanie przenieść do Warszawy (może i nie bez historycznej słuszności!; lecz gdy już tak jest - dyrekcja naszej opery musi ustawicznie o tym mianie pamiętać. Pierwszym wynikającym z tego zadaniem jest przygotowanie i posiadanie w stałym repertuarze wszystkich, bez najmniejszego wyjątku, operowych dzieł Moniuszki. Urządzany tradycyjnie w czasie Targów Poznańskich festiwal byłby na najwłaściwszym miejscu. Pięknie to popisać się przed przyjezdnymi gośćmi ze świata repertuarem z tegoż świata, lecz wydaje się, że patriotyczny nakaz wymagałby świetnej prezentacji "całego Moniuszki", łącznie z wydobytym niedawno i przez Włodzimierza Ormickiego opracowanym obrazkiem baletowym "Na kwaterze". Większość moniuszkowskich oper już jest u nas gotowa. Nieznacznej ilości przydałaby się odmładzająca kuracja a do całkowitego uzupełnienia już bardzo blisko. W chwili bowiem, gdy piszę ten felieton - weszła do repertuaru opera Moniuszki "Paria". Warto wspomnieć również o wznowieniu "Verbum nobile" w godnej najwyższych pochwał reżyserii Antoniego Majaka. Gdy minęła epoka wydobywania na siłę "nurtu rewolucyjnego" z każdego dzieła operowego, epoka, która nie oszczędziła i "Halki" - przyszła kolej na "obrazek szlachecki" z wzruszającą muzyką człowieka, żyjącego polską niwą i polskimi kwiatami. Na zawsze wpisanego w polskie serca. " Verbum nobile" to kartka z dawnej przeszłości. Owszem - jest nieco żartobliwym wyśmianiem przesadnego uwielbienia szlacheckiego słowa honoru. Ale bynajmniej nie jest "gryzącą ironią" na miarę jakiegoś 18-wiecznego Bernarda Shaw. Żart przeistacza się w miarę narastania muzyki w pełną wdzięku idyllę wsi spokojnej, wsi wesołej. Antoni Majak - jeden z najbardziej powołanych do wartościowej pracy reżyserów w Polsce Operowej - poprowadził "Verbum" z nieomylnym instynktem inscenizacyjnym. Że osobiście stworzył piękną postać (wraz ze Stefanem Budnym) - nie było żadną niespodzianką dla licznych wielbicieli tego artysty. Jego talent będziemy wkrótce podziwiali w przeznaczonej do realizacji słowackiej operze Eugeniusza Suchonia "Krutniawa". Ale dziś notujemy z radością moniuszkowski, podwójny sukces Majaka. Wiele pisze się dziś i mówi o zmianie systemu dekoracji w operze. Wprowadzają na zachodzie olbrzymie przezrocza w miejsce zamalowanego płótna - w Poznaniu interesujący ten efekt zastosował na długo przed 1939 rokiem Zygmunt Szpingier w scenie leśnej w "Manru" Paderewskiego, co przypominam gwoli kronikarskiej tendencji do ścisłości. Stanisław Jarocki, wielki mistrz tradycyjnej dekoracji operowej nigdy nie stał w miejscu, nigdy się nie powta IDOrzał, jakkolwiek ma "na sumieniu" wiele różnych scenografii tej samej opery. J ego sztuka w tym względzie domaga się monograficznego opracowania. Niema żadnej wątpliwości, że Stanisław Jarocki (obok chorobą niestety złożonego Zygmunta Szpingiera) stanowią osobną kartę operowej dekoracji i muszą być odpowiednio do swych wielkich zasług w tym kierunku traktowani. I tym razem "Verbum nobile" otrzymało oprawę Jarockiego. Jest piękna i stylowa. To chyba starczy. Równocześnie z "Verbum nobile" wystawiono tego samego wieczoru dwa balety. Sławny hiszpański o "Czarodziejskiej miłości" de Falla i mniej sławny, dziś mocno przybladły polski Romana Palestra, "Pieśń o ziemi". O ile choreograficzne ujęcie naszych ludowych obyczajów przez Jerzego Gogóła było wyraźnym nieporozumieniem stylistycznym, i faktograficznym · - o tyle hiszpańskość Stelli Pokrzywińskiej, która nie tylko tańczyła lecz opracowała scenariusz i zainscenizowała balet z wielkim sukcesem - okazała się bardzo sceniczna i wartościowa. Warto nadmienić, że Jerzy Gogół powiększył swym nazwiskiem imponującą liczbę baletmistrzów, którzy przewinęli się przez Poznań. Ale listy tej nie zamknął, przenosząc się do Wrocławia i zmieniając z Patkowskim. Karuzela! Wznowiono "Bunt żaków" Tadeusza Szeligowskiego, przy czym okazało się, że może to być z wybitnym powodzeniem dzieło stałego repertuaru każdej polskiej sceny. Autor poczynił pewne, dość nawet radykalne skróty w partyturze i znacznie ujednolicił sceniczny obraz. Ale o "Sprzedaną narzeczoną" mam ostrą pretensję do wszystkich, którzy tę reprezentacyjną czeską operę puścili w aż tak niechlujnym wyglądzie na publiczny widok. Podpisanie nazwiska reżysera (Karol Urbanowicz) wyrządza tak cenionemu u nas artyście wyraźną krzywdę. Dziś bowiem spotkali się na poznańskiej scenie przedstawiciele kilku polskich oper, w których do niedawna śpiewali "Narzeczoną" - każdy z innej poczęty reżyserii. O ile zdołałem zauważyć - na poznańskim wznowieniu każdy robił na scenie, co chciał. Nawet orkiestra grała gorzej niż zwykle a i tempa dyrygenckie Edwina Kowalskiego były nieraz absolutnie nie do przyjęcia. Nie widzę powodu, by się za kulisami obrażano na me słowa: trzeba po prostu zająć się całkowicie na nowo i to z wielkim a zasłużonym dla dzieła pietyzmem nowym wystawieniem "Narzeczonej". Dziś bardzo łatwo wyjechać od nas do Pragi na kilka kolejnych przedstawień tej opery, przyjrzeć się kostiumom, reżyserii, przysłuchać solistom (choćby z każdemu w Polsce dostępnych wolnoobrotowych płyt - kupić je można w pełnym komplecie za 300 złotych w warszawskim Ośrodku Czeskosłowackiej Kultury!) i dać w Poznaniu jeśli już nie "reprezentacyjne", to przynajmniej rzetelne opracowanie smetanowskiej opery. O solistów nie żywię żadnych obaw; Kouba, Prząda, Myszkowska, wspaniali: w rolach Kecala - Majak zaś Waszka - Peter wraz z idealną w malutkiej rólce śpiewającej tancerki Lupówną -. gwarantują długie powodzenie "Narzeczonej". Tylko jeszcze reżyseria, balet, dekoracje i kostiumy... Stanisław Wisłocki opuścił na stałe Poznań! Jest to ważne i w pewnym sensie negatywne zdarzenie. Mimo 10 z górą lat pobytu nie zdołał zakorzenić się nad Wartą! Mimo tylu zasług w dziedzinach tak organizacyjnych jak i szcze Jerzy Mtodjieiowskigolnie ważnych artystycznych - Poznań nie potrafił przyciągnąć Wisłockiego na dalsze dziesięciolecia. Gdy dodać jeszcze do tego exodusu wyjazd z Poznania Zdzisława Śliwińskiego - dotychczasowego kierownika Filharmonii - mieć będziemy dwa przykre dowody na fakt, że środowisko muzyczne w Poznaniu nie jest aż tak bardzo jednolite i aż tak bardzo atrakcyjne, jakby się zdawało. Warto przeczytać w 6 numerze "Ruchu muzycznego" felieton Bohdana Polerskiego ("Filharmonia contra publiczność"), by nad tym problemem podyskutować. A może raczej nie dyskutować lecz zapobiegać i działać? Bo rysują się ostre szczeliny na "poznańskim monolicie" Zbyt sobie ufaliśmy przez kilkanaście minionych lat - dzieje się niedobrze ale nie tylko winna temu publiczność i "krytyka". Więc Stanisław Wisłocki, założyciel powojennej Filharmonii Poznańskiej wyjechał! Tak, jak witał się z Poznaniem piątą Beethovena i "Bajką" Moniuszki przed laty - pożegnał nas Prokofiewem, tymże Beethovenem i Mendelssohnem. Miał wysokie i lotne zamiary. Wprowadził na poznańską estradę dziesiątki partytur, któreśmy (nawet starzy słuchacze) - znali tylko z tytułu. Ale swe zamiłowania rozkładał równomiernie pomiędzy muzykę starą i najnowszą. Równie drogim był mu Mozart jak Honegger. Trudno zapomnieć pieczołowitość, z jaką opracowywał cykl bachowski, trudno nie pamiętać montażu operowego z "Takie one wszystkie" Mozarta. Rejestr poprowadzonych przez Wisłockiego kompozycji zadziwia rozmaitością stylów. Są w nim dzieła najrozmaitszych epok lecz z pewnością braknie pospolitych. Wisłocki wdrożył orkiestrę do pewnego stylu pracy - tak było przynajmniej w okresie sławnych "wczasów lubuskich" w Łagowie. Te dni niestety już nigdy nie powrócą! Umiał akompaniować solistom w nieporównany sposób. Wyczuwał tętno sztuki w skomplikowanej partyturze i niejednokrotnie pociągał za sobą wykonawców w zawrotne szybowiska wysokiego lotu. Jako kompozytor był nader skromny w prezentacji swych dzieł przy pomocy orkiestry, którą kierował. Raczej poza Poznaniem wykonywał prapremiery. Z szeregu wszakże jego dzieł, któreśmy tu poznali - "Koncert fortepianowy" wydał się pozycją najbardziej wartościową. Przez jakiś czas Wisłocki zajmował się pedagogią batuty w naszych szkołach muzycznych lecz i ta dziedzina nie zdołała go widocznie związać mocniej z naszym miastem. Zrzadka też udzielał się innym nurtom muzycznego życia w Poznaniu. Może i w tym tkwią pewne przyczyny wyjazdu? Tak silnie rozwinięty śpiewaczy ruch amatorski nie zainteresował Wisłockiego. .. ale taki już jest u nas "obyczaj", któremu z największą chęcią dawniej ulegali: N owowiejski, Opieński, Wiechowicz, Raczkowski, Poradowski, Szeligowski a i dziś dwaj ostatni w miarę swych możliwości ulegają z wielką dla sprawy korzyścią. Żegnamy Stanisława Wisłockiego z należytym uznaniem jego pracy dokoła Poznańskiej Filharmonii, laureata Miejskiej Nagrody Artystycznej za ubiegły rok. Życzymy najlepszych powodzeń wszędzie tam, gdzie postanowi pracować. A wiemy dobrze, że jest artystą doskonałym i rzetelnym. Z końcem półrocza odszedł z Poznania Zdzisław Śliwiński i objął stanowisko dyrektora Filharmonii Narodowej w Warszawie. Nie trzeba specjalnie podnosić znacznej umiejętności organizacyjnej Śliwińskiego, jego taktu w załatwianiu drażliwych problemów i troski o sprawne działanie wielkiej machiny Filharmonii, rozszerzonej jeszcze o dział "upowszechnienia". Jedną z głównych zasług Śliwińskiego jest utrzymanie Poznania dla Konkursu Wieniawskiego mimo znacznych apetytów stolicy jeszcze i na tę imprezę. Na odjezdnym oświadczył Śliwiński, że na swym nowym stanowisku będzie usilnie zabiegał o dalsze prawo Poznania dia "estrady Wieniawskiego". Liczymy w tym względzie na Śliwińskiego choć i sami powinniśmy o należytej akcji w tym kierunku zawczasu pomyśleć. Aby nie było zbyt późno! W Filharmonii w pierwszym półroczu odegrano 46 koncertów, łącznie z ich powtórzeniami. Wiadomo powszechnie, że od pewnego czasu zaniechano u nas systemu powtarzanych w niedzielę poranków, gdyż frekwencja była zbyt niska. Piątkowy tedy koncert bywa grany z niezmienionym programem w sobotę. Niestety - stwierdzić trzeba z naciskiem - frekwencja zarówno na "piątkach" jak i wieczoru następnego spadła do kompromitujących rozmiarów. Bywały wieczory o setce słuchaczy, co oczywiście ani na dyrygenta ani na solistę ani wreszcie na orkiestrę dodatnio działać nie mogło. Przyczyn jest wiele - ich różnorodność znaczna. Mam wrażenie, że poważnym powodem "pustki" była podwyżka cen biletów, choć konieczność gospodarcza dyktowała ten krok. Są tacy, którzy odnoszą wrażenie, iż mała ilość słuchaczy dowodzi braku zainteresowania dla muzyki romantycznej, rzekomo zbyt często w Poznaniu produkowanej. Mało atrakcyjni soliści i dyrygenci mniej "znani" również przyczyniają się (rzekomo) do spadku frekwencji. Jestem w tym względzie innego zdania lecz "Kronika" nie jest łamem polemicznym - dość więc o tych przykrych, choć istotnych kwestiach. Dyrygentów było kilku, aż trzech z NRD, Mikołaj Anosow ze Związku Radzieckiego przywiózł ze sobą wielką sztukę żywiołowej ale przemyślanej interpretacji. Poznaliśmy koncert organowy Tadeusza Machla, "Muzykę żałobną" Lutosławskiego, słyszeliśmy prawykonanie "Koncertu fletowego" Władysława Słowińskiego i "Opowieści o Jacku Odrowążu" Jerzego Młodziejowskiego. Przyznać trzeba, że rewelacji twórczych i odtwórczych dość widocznie zbrakło w minionym półroczu. Linia repertuarowa każdej wszakże filharmonii jest wyraźną "krzywą" o wzlotach i spadkach. Dział solowych recitali zasilony był wieczorami wokalnymi Ewy Bandrowskiej- Turskiej (mało atrakcyjnym zestawieniem "walców") i Haliny Mickiewiczówny (o typowym "popularnym" obliczu). Cztery pianistyczne recitale przyniosły nam okazję ponownego usłyszenia Moniki de la Bruchollerie i Moniki Haas. Grała też (prażanka z urodzenia, amerykanka zaś z przebiegu studiów i kariery koncertowej) Lilian Kallir. Wielkie zainteresowanie wywołał Witold Małcużyński. Sala była tego wieczoru przepełniona aż po ściany - czemu się dziwić nie trzeba. Małcużyński dopracował się wielkiej sławy estradowej za granicą. Posiada obszerną tekę .płytowych nagrań i celuje w wykonywaniu Chopina. Wiadomo powszechnie, z jakim sentymentem przyjechał do Polski i jak serdecznie został przez słuchaczy przyjęty. Wielkim wydarzeniem stała się u nas oczywiście wizyta amerykańskiej orkiestry z Filadelfii z Eugeniuszem Ormandy na czele. Ten Węgier-Amerykanin jest fenomenalnym artystą. Jego orkiestra okazała nam tak szerokie i niedosiężne horyzonty wykonawcze, tak bajeczną technikę wzajemnego zgrania, tak imponującą dyscyplinę... W "nagrodę" za to wszystko przyjęliśmy członków orkiestry z tak kompromitującą beztroską (chodziło o czasowe pomieszczę Jerzy MtodziejowskinIe w Domu Akademickim) - że echa naszego "zajęcia się" gośćmi długo jeszcze kursowały w prasie zagranicznej. Smutne fakty! Czyżby naprawdę nie dało się ich uniknąć? Muzyka kameralna tliła się delikatnym płomyczkiem w zaciszu wewnętrznych sal Filharmonii, gdzie urządzano systematycznie dwa razy w miesiącu małe muzyczne "podwieczorki" dla słuchaczy szkół muzycznych. Raz Związek Kompozytorów Polskich wystąpił z kameralnym programem i dziełami współczesnymi Rumunii, Polski, Bułgarii, Węgier i Czechosłowacji. Między tymi utworami po raz pierwszy w Polsce Poznański Kwartet Smyczkowy wykonał "Pierwszy kwartet" Paraszkiewa Hadżijewa (Bułgara). Zespół ponadto nagrał tę interesującą kompozycję w Polskim Radio. Szczególne zainteresowanie (nie tylko pomiędzy miłośnikami jazzu) wywołał koncert kwartetu Dave Brubbecka, wzorowo zorganizowany przez Filharmonię. Dobrze było zapoznać się z tym prądem muzycznym i dobrze było posłyszeć idealnie zestrojony zespół. Do lepszego zrozumienia problemu wydatnie przyczynił się rzeczowo zredagowany program. Chór Stuligrosza zjawił się dwukrotnie na estradzie w całkowicie samodzielnej - jak zwykle zresztą - roli. W marcu śpiewano a cappella dwie msze Palestriny ("Brevis" i sławna "Missa Papae Marcelli") zaś w kwietniu posłyszeliśmy nowość: medytację "Siedem słów Zbawiciela" współczesnego kompozytora włoskiego Franco Vittadiniego. W oryginale utwór ten skomponowany został na chór i organy, ponieważ jednak nasz instrument w Auli był w owym czasie... nieużyteczny (sprawa zmiany prądu!) - Stefan Stuligrosz zinstrumentował partię organów na mały skład orkiestry smyczkowej. Brzmiało to dość dobrze, jakkolwiek Stuligrosz nie wykorzystał w orkiestrze smyczkowej łatwo dostępnych możliwości kolorystycznych. Jakimi drogami przypadku idzie czasem los kompozycji! Jestem pewien, że towarzyszenie orkiestry "stuligroszowej" przydało kompozycji walorów. Mieliśmy dwa interesujące wieczory "uczniowskie": dwie młodociane pianistki (Barbara Grajewska i Ewa Kandulska) liczące sobie razem niewiele więcej nad 20 wiosen - grały z orkiestrą koncerty Haydna i Mozarta. Powodzenie olbrzymie! Dyplomanci z konserwatorium popisali się koncertami fortepianowymi Ravela oraz Beethovena (Krystyna Matusiakówna i Lidia . . ,. ł G b . l T k MIchałowska). ArIę koncertową Mendelssohna spIewa a a rIe a arnaws a , k +: W b k ł R Id Arndt. :as oncert lagotowy e era wy ona omua